Chudnę. I to widać. Białkowa działa.
Chudnę. I to widać. Białkowa działa.

Nie powiem, że niewiele się dzieje. Dzieje się, ale wiele drobnostek. A takie nie motywują do pisania blo. Niemniej, czas najwyższy.

Dziś Wszystkich Świętych. Dawno nie obchodziłam tego dnia. Jakoś nie po drodze mi na cmentarz. Nie widzę też jakiejś przyjemności w podziwianiu nowych kolekcji odzieżowych starszych pań, które dominują podczas tych imprez. Swoją drogą, to charakterystyczne, że na cmentarzach najwięcej jest starszych ludzi. Oni mają czas myśleć o śmierci. Takie chodzenie na groby osób, które się znała, a które już nie żyją to zapewne także sposób na oswojenie się z tematem. Wszak im bliżej, tym straszniej. Ja jakoś nie mam potrzeby ani ochoty. Śmierć mnie nie przeraża. W zasadzie nie mam tak, że bardzo chcę jeszcze żyć i śmierć byłaby najgorszą rzeczą, jaka mnie może spotkać. Nie, nie, nie chcę umierać. Ale nie ma jakiejś awersji do umierania. Ot, kiedyś mnie to czeka. Jedyne, na co liczę w związku ze śmiercią, to żeby trwała wystarczająco długo. Nie chcę umrzeć błyskawicznie. Chcę czuć, że odchodzę. Chcę mieć świadomość, że to już. Może nawet chcę mieć czas na napisanie ostatniej blotki. Chociaż to ostatnie to już może za dużo. Takie powolne umieranie da mi też czas na myślenie. Na przemyślenie: czy wszystko poszło tak, że się tego nie wstydzę? Nie wierzę, że ktokolwiek będzie za mną jakoś specjalnie tęsknić i wcale mi to nie przeszkadza. Co mi za różnica? Ale będzie mi miło, jeśli na stypie (hucznej, na boga!) znajomi zatrzymają się na sekundkę i powiedzą: „fajnie, że żyła z nami”. I tyle. Potem niech się bawią. Głośna muzyka, dobre jedzenie, cysterna wódki (i pamiętajcie, że nie uznaję alkoholu poniżej 15 proc!). Tak sobie wyobrażam swoje odejście.

Nie tęsknię za nikim zmarłym. No, może poza ks. Twardowskim. Ale to taka intelektualna tęsknota bardziej. Emocjonalnie nikogo mi nie brakuje. A przecież kilka osób mi umarło już. Tata, dziadkowie, znajoma. Ale jakoś nie.

Zawsze przy tej okazji pojawia się pytanie o mój stosunek do Boga. Rzadko o tym mówię. Nie dlatego, że to jakieś tabu czy że trudny temat. Po prostu nie jest to dla mnie temat ciekawy. Nie jestem osobą wierzącą, choć swego czasu bardzo byłam. Nie wierzę w Boga. Ani w bogów. Powstanie inteligentnego życia na Ziemi, tak jak powstanie Wszechświata uważam zaz przypadek, zbieg okoliczności. I wcale mne to nie dziwi ani nie zaskakuje. A teorie związane z inteligentnym projektem uważam za bardzo narcystyczne. I tyle w sumie.

A! Żeby nie było: uważam, że religie są bardzo ciekawe. Z racji mojej wiedzy, najbliższa jest mi mitologia chrześcijańska, ma sie rozumieć. I strasznie lubię rytuały katolickie. Nadal nie do końca rozumiem te prawosławne, ale wydają mi się równie pociągające. Jeśli ktoś zechce mnie (gdy już będzie cieplej, ma się rozumieć) zabrać do cerkwi i wytłumaczyć coś niecoś to chętnie się tam znów wybiorę.

***

No to z bieżących przemyśleń jeszcze napiszę coś o wizycie Roberta Biedronia u Kuby Wojewódzkiego. Zacznę od tego, że śmieszne było, że o Utopii wspomnieli (nie wymieniając nazwy, ma się rozumieć). I w sumie prawda, że Kuba już nie bywa. On chyba w ogóle mniej już imprezuje. Starość nie radość. Albo kryzys.

A co do całej rozmowy: była ok. Co prawda była to taka trochę pogawędka o niczym, ale to nie zarzut. Mam wrażenie, że nie mogli się zgrać co do momentu, w którym chcą być poważni. Jak Kuba chciał, to Robert nie. A jak Robert łapał nastrój na powagę, to Kuba sobie żartował. Zdarza się. Oczywiście, na portalach LGBT pojawiły sie od razu komentarze w stylu, że Robert jest niepoważny, że „psuje wizerunek gejów” i że „szkodzi środowisku”. Nudzą mnie już takie komentarze. Ale jeszcze raz powtórzę: nie ma żadnego jednego środowiska. Są różne środowiska, jest ich wiele, nic ich nie łączy a często są wręcz jawnie przeciwne. Więc głupi jest argument, że Robert robi „szkody” dla jakiegoś środowiska. Bo nawet jeśli jakiemuś robi, to innemu wręcz przeciwnie. Poza tym Robert nie jest jakimś wybrańcem wszystkich gejów w Polsce, żeby mieć obowiązek zachowywać się tak, jak wskazywałaby średnia zachowania wszystkich gejów w Polsce. Pomijam fakt, że nikt nie wie ja wygląda taka średnia i że głupie jest oczekiwanie, że ktokolwiek będzie to wiedział. Po trzecie: Robert jest przegiętą ciotą i to jest okej. Nikt nie ma prawa oczekiwać od niego, że będzie inny. Ja bardzo się cieszę, że nasz pierwszy oficjalny gej w Sejmie jest właśnie taki. Trochę stereotypowy, trochę nie. Trochę poważny, a trochę nie. Bardzo dobrze. I oczekiwanie od kogoś, że „dla dobra grupy” (w tej sytuacji grupą tą mają być geje) wyrzeknie się siebie i będzie udawać kogoś kim nie jest, jest głupie, okrutne i bezsensowne. Jeśli naprawdę uważacie, że tak powinno to działać, to dla dobra swoich rodzin i dla dobra Polski katolickiej udawajcie całe życie heteroseksualnych mężczyzn. Bo to dokładnie o to chodzi. Checie, żeby „ludzie” mieli inne zdanie o gejach niż to, które w waszej opinii kształtuje Robert? To outujcie się i pokazujcie inne wzorce. Bądźcie jawnie osobami LGBT i psujcie stereotypowe myślenie o jednorodności gejów czy lesbijek. Po prostu.

***

No i, jako medioznawca, dziennikarz i nauczyciel dziennikarstwa, nie mogę nie zająć stanowiska na temat publikacji „Rzeczpospolitej” o możliwych wybuchach na pokładzie samolotu lecącego w 2010 do Smoleńska. W zasadzie powiedzieć mogę tylko jedno: dno. Ja rozumiem, że czasem śpieszymy się z publikacją, że czasem boimy się, że ktoś na ukradnie temat, że chcemy być przedkonkurencją, ale bez przesady. Takie informacje, takie rewelacje trzeba jednak sprawdzać. Tak poważnie, poważnie sprawdzać.

Oddanie się naczelnego „Rz” do dyspozycji Rady Nadzorczej wydawnictwa to ładny gest, ale to nie powinien być gest. Rada powinna odwołać go z tej funkcji. Natychmiast. Jeśli to była wpadka, to taka, jaka nie powinna się zdarzać. I ktoś – naczelny, ma się rozumieć – powinien ponieść konsekwencje. Dziennikarz-autor tak samo. Szef działu też. Jeśli „Rzeczpospolita” chce nadal być liczącym się dziennikiem, to jedyne rozwiązanie. Przykładnie ukarać. Bo to nie jest jedynie „wpadka”, to wielka kompromitacja.

O politycznych konsekwencjach tego wszystkiego pisać nie będę, bo to strasznie nudne.

***

Dużo się drobnostek dzieje. No, może nie taką drobnostką jest start przygotowań do Parady Równości 2013. Mamy już termin. Nie podaję na razie, ale na dniach będzie do wiadomości publicznej rzucony. To zawsze jest trudna decyzja, ale udało się znaleźć jakiś kompromis.

W samej Fundacji Wolontariat Równości zmiany. Marietta się wycofuje. Nie daje rady, nie podoba jej się sposób działania i rożne takie. Rozumiem ją. Sama mam często ochotę pierdolnąć to i rzucić w kąt, zająć się swoimi sprawami. Ale wytrzymuję jakoś. Wiem, że Łukasz ma tendencję do wykluczania – nieświadomego – pewnych grup z Parady i czuję, że moja obecność ma temu przeciwdziałać. Poza tym na ostatnie otwarte dla wszystkich spotkanie Komitetu Organizacyjnego przyszli przede wszystkim mężczyźni. No fajnie, że są. Ale co z kobietami? Czemu ich nie ma? Czemu nie ma transów? Włączcie się, na boga! Jeśli wy nie chcecie współdecydować o Paradzie Równości, to inni zadecydują za Was! Nie pozwólcie na to, nie dajcie się poczuciu beznadziei! Włączcie się, odzywajcie! Temu zresztą ma służyć jeden z projektów Queer UW, o którym za chwilkę.

Poza spotkaniami Fundacji i Komitetu Organizacyjnego mamy także inne zajęcia – m.in. spotkanie z Robertem Biedroniem w Sejmie. Okazuje się, że Robert już od dawna nie jest w Fundacji Równości (to ta, która do 2009 roku organizowała Paradę Równości i wokół której jest wiele zamieszania). Więc próbujemy nadal skontaktować się z Tomkiem Bączkowskim, coby załatwić te sprawy ostatecznie. Kiedyś trzeba, a im pózniej, tym trudniej coś odnaleźć czy odkręcić. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

***

Queer UW pracuje dzielnie. Choć przyznaję, że niewesoła sytuacja jest, bo motywacja u ludz opadła. To najpewniej kwestia zebrania się live i pogadania, bo to zawsze pozytywnie wpływa na motywowanie, ale jednak… Spotkanie się też nie jest łatwe, wszyscy i wszystkie zapracowani_e. Będę jednak próbować, bo Queer UW to fajna rzecz.

Ruszyliśmy w tym roku z pierwszym projektem – badanie obecności kobiet we władzach Samorządu Studentów UW. Dużo liczenia, dużo kserowania, ale zapowiada się, że może coś fajnego wyjść nam z tego. Mamy nawet dofinansowanie ZSS UW na wydanie e-publikacji po wszystkim. Jest też bardzo fajny dziesięcioosobowy zespół ludzi, którzy chcą robić to ze mną. Na razie wszystko idzie dobrze. Będą problemy, już teraz to wiem, ale do 10 grudnia chcemy się wyrobić z raportem końcowym. Jeśli się uda, to będzie fajny nasz sukces.

Lada dzień ukaże się nareszcie książka „Strategie queer”, która podsumowuje konferencję sprzed roku o tym tytule. Miało być szybciej, ale z powodu zawierowań personalnych się nie udało. Książka jest współredagowana przeze mnie i – oczywiście – była mała awantura o to, jak mnie podpisać. Ostatecznie, wbrew mojej woli, idzie imię i nazwisko z dowodu a nie Jej Perfekcyjność. Za to tekst w książce podpisany jest, jak chciałam, dwoma imionami. Czemu to dla mnie takie ważne? Powody są dwa. Po pierwsze: na tym właśnie polega moim zdaniem queerowanie rzeczywistości – na zakrzywianiu rzeczywistości wszędzie tam, gdzie to możliwe i na pokazywaniu, że tak ma być. A po drugie: bo ja naprawdę chcę się kiedyś tak oficjalnie nazywać. Chcę tak mieć w dokumentach. I wówczas to będzie dla mnie ważniejsze niż terz nawet. Ponieważ jednak nie chciałam dalej wstrzymywać wydania książki, zgodziłam się na nieprawdziwe imię i nazwisko. Trudno, nie zawsze się udaje.

Poza tym chcemy niedługo rozpocząć cykl tekstów i spotkań na temat Parady Równości. Chcemy stworzyć miejsce, przestrzeń i czas na wypowiedzi na ten temat. Osobiście mnie interesuje dlaczego niektóre i niektórzy nie przychodzą na Paradę. Albo na jaką Paradę by jednak przyszli_ły. Ma takie przekonanie, że jeśli zrobi się tą debatę trochę poza samą Fundacją Wolontariat Równości i poza Komitetem Organizacyjnym Parady Równości, to będzie szansa na to, że włączą się w to osoby i środowiska dotychczas niewłączone. Że zabiorą głos. Oczywiście, ustalenia nasze nie muszą być wiążące dla nikogo, ale będą głosem w dyskursie na ten temat. A to ważne.

Nie samym Queer UW żyje człowiek. Wszak mam na głowie dwa inne koła naukowe. Jedno działa symbolicznie, ale jest. Drugie na poważnie pracuje. Udało się nam coś, co zapowiada, że to będzie dobry rok. Wydaliśmy pierwszy numer miesięcznika jużw październiku. Co prawda dopiero 30 października, ale liczy się. Redakcja jest fajna, młoda, chętna do nauki i wspomagana dodatkowo przez ludzi, którzy do mnie na zajęcia dziennikarskie chodzą. Jest nadzieja, że będzie naprawdę dobrze.

***

Poza kołami jest jeszcze działalność samorządowa i edukacyjna. Dwa dni temu zakończyłam sprawowanie mandatu Delegata do Rady Samorządu Doktorantów UW, członka Komisji Wyborczej Doktorantów UW, członka Rady Doktorantów Instytutu Socjologii UW oraz przedstawicielki doktorantów w Komisji Senackiej ds. budżetu i finansów UW. Tak, tak, to się naprawdę dzieje. Ponieważ formalnie utracilam status studentki III stopnia, to wszystko ma miejsce! Lada dzień utracę mandat posła Parlamentu Studentów UW oraz członka Odwoławczego Sądu Koleżeńskiego Samorządu Studentów UW. Także Instytut Ameryk i Europy UW będzie musiał poszukać nowego Przewodniczącego Komisji Wyborczej IAiE UW. Prawdę mówiąc, to mam nadzieję, że choć niektórzy odczują moje odejście. Niech wiedzą i zauważą, że ja naprawdę dużo robiłam. I że teraz ktoś inny będzie musiał to za mnie robić.

Dobrze idą mi zajęcia. Nadal najmniej zadowolona jestem z tych anglojęzycznych. Nie wiem w sumie dlaczego tak się dzieje, ale jakoś mam z nimi nadal wewnętrznie problem. Wydaje mi się, że chyba za dużo od nich oczekuję wiedzy. Że mam wrażenie, że możemy pogadać o dość zaawansowanych tekstach, podczas gdy oni/one mogą nie znać podstaw. No nie wiem, zobaczymy. Planuję delikatną zmianę, więc może sie poprawi.

Za to bardzo fajnie idzie na warsztatach dziennikarskich – grupa się nareszcie ostatecznie obudziła – i na zajęciach na Uniwersytecie Otwartym UW, gdzie rzeczywiście ludziom zajęcia podchodzą i słuchają moich studwudziestominutowych wykładów z uwagą i zainteresowaniem. Fajnie mi z tym, lubię uczyć.

Także moje dzieci na korkach. Nadal dzielnie sobie radzimy. Udało się nam wyjść na prostą i nawet czasem do przodu wybiegniemy, co jest zawsze na plus, bo i mama zadowolona, i ja spokojniejsza, i dzieci czują się pewniej na zajęciach w szkole. Same plusy. Plus kasa.

A z tym nadal nie tak dobrze, ja mogłoby być. Choć wydawca zadzwoniła, że mam niedługo dostać zaległe pieniądze, więc trzymam kciuki, że się uda. Przydadzą się. Choćby na naprawę komputera… Bo oto od wczoraj znów jestem bez Justynki mojej. Nie wiem, co jej się stało. Jakaś bardzo podstawowa rzecz się zjebała, bo nawet nie ma „beep” przy uruchamianiu i w zasadzie nie ma uruchamiania. Specjaliści będą wiedzieć, że jeśli nie ma „beep” to jest źle. Mam nadzieję, że kilka godzin po tym, jak napiszę te słowa, będę mieć na koncie kasę i stać mnie będzie na naprawę.

***

Nie samymi problemami żyje człowiek. Są też dobre rzeczy. Takie jak imprezy, ma się rozumieć :) A tych nie brakuje. Mimo bowiem tego, że upadają piątki w Warszawie, to się nie poddajemy. Co tydzień dzielnie się na ulicach Warszawy stawiamy i próbujemy znaleźć okruchy tych dawnych świetnych lat imprezowej stolicy. No, może Gacek mniej próbuje, bo z racji miłości teraz odwiedza Kraków dość często. Ale ja nie. Ja odwiedziłam ostatnio i Toro, i Glam nawet. Do Utopii, ma się rozumieć także chodzę. Królowa ostatnio zaczęła karty klubowe rozdawać. W zasadzie to rozdaje je Paweł na jej życzenie i polecenie. Nas też któregoś razu zgarnęła, na drinka zaprosiła i kartami poczęstowała. Miła niespodzianka: mnie poprosiła na bok i dała mi kartę o bardzo niskim numerze – te zachowała dla siebie i osobiście je rozdaje. To miły gest.

Urodzinowe imprezy były naprawdę ważne. Może nawet przełomowe. Soboty w Utopii są teraz bowiem lepsze. A że zimnej, to i ludzie w środku raczej siedzą i na nieszczęsne patio tak licznie nie wychodzą. To dobrze, bo nareszcie widać, że tych ludzi w środku jest naprawdę sporo, gdy się tak nie rozłażą. Oby tak dalej. Muzycznie bez zarzutów. Dje dają radę. Ostatnio taki jeden z tatuażami się pojawił. Nie wiem, czy taki zestresowany czy co, ale pomylił się kilka razy technicznie i to słabo wypadło. Reszta nie zaskakuje negatywnie, więc jest ok. Brakuje dużych nazwisk z zagranicy ale ja rozumiem, że jest kryzys, że to nie takie proste. Tym niemniej, teraz – na fali kilku naprawdę udanych nocy – dobrze byłoby jakoś zbudować najpierw przywiązanie, a potem lojalność wobec miejsca. Z tego, co do mnie dociera od znajomych bliższych i dalszych, konkurencja radzi sobie gorzej – mowa oczywiście o Candy. A to dziwne, bo tamten klub dużo mniejszy i powinno być łatwiej go wypełnić. No, ale to nie zawsze kwestia rozmiaru…

Tym niemniej, niech się dzieje. Ja, wbrew podszeptom wielu, nie tracę nadziei.

***

No i na sam koniec chcę jeszcze wspomnieć o tym, że radością mojego życia są, oczywiście, nie tylko imprezy (które są jednakowoż najważniejsze), ale także inne rzeczy. Niedawno taką radością dla mnie była wizyta w Puławach.

Ja wiem, że to może się wydać dziwne, bo to Puławy… Ale przecież nie pojechałam tam zwiedzać miasta czy coś. Do Arka pojechałam. W zasadzie większość dnia spędziliśmy ostatecznie w Kazimierzu, ale to szczegół. Było bardzo miło. Dla mnie to nowe okolice, więc spacery mi odpowiadały. Wiecie już przecież, że to moje ulubione podejście do poznawanie nowych miejsc: na nogach. Kazimierz dość malowniczy – choć nie należę do osób, które lubią podniecać się miastami jako takimi. Arek był cały czas bardzo miły i skromny. Udało się nam w Kazimierzu znaleźć ustronne miejsce nad brzegiem Wisły, gdzie powiedzieliśmy chwilkę sam na sam. Kaweczka, kebab (bez sosu!) i jogurt. Wspólne jedzenie, wspólne odpoczywanie. Spędziliśmy razem jakieś 8 godzin. Dla mnie bardzo miłych.

Jutro Arek przyjeżdża do Warszawy na jakieś dwa dni.

Przy okazji niejako złapie się na Spotkanie Gejów Nastoletnich. Czwarta edycja znów u mnie w Melinie. Okazuje się, że ludziom idea naprawdę przypadła do gustu. Więc ja nie mam nic przeciwko. Na jeden wieczór oddaję mieszkanie we władanie młodych pedałów z forum Klub Gejów Nastoletnich z innastrona.pl. Niech się poznają, niech się integrują.

Ostatnio ktoś pytał mojego współlokatora, co takiego się dzieje na tych SGN. A on odpowiedział, że w zasadzie nic takiego. Że nie są to najbardziej porywające wydarzenia w Melinie. To na pewno. Ale też i nie o to w nich chodzi. Wówczas ów ktoś zapytał po co ja je robię. No, c’mon, naprawdę? No jak to, po co? Po to, że chcę poznawać nowych ludzi. Że chcę mieć nowych znajomych. Że chcę też im pomóc. Sama wiem, jak niełatwo czasem być młodym gejem. Że takie pozaklubowe spotkania są wówczas czymś naprawdę tajnym i czymś, co ułatwia zaakceptowanie siebie. Czemu więc, skoro mam taką okazję i szansę, to miałabym nie pomóc? Nie udaję, że to całkiem bezinteresowne. Ale też i chyba nikt tak nie sądzi. Zobaczymy zatem jak jutro się wieczór potoczy.

Wypowiedz się! Skomentuj!