W zasadzie to nie będzie mi łatwo teraz pisać. Siedzę w pociągu jadącym z Warszawy do Szczecina. Tak, tak – jak cała Warszawa, także i ja jadę do domu na święta. Jak zawsze, nieco niechętnie ale jednak. Przyznać jednak muszę, że tym razem naprawdę potrzebuję odpoczynku. Tak fizycznie już. Masa roboty i choroby, jakie mnie ostatnio dopadły plus niezmiennie intensywny imprezowy tryb życia powodują, że jestem tak po ludzku zmęczona. I chce w końcu pospać tak na maksa długo, bez ustawiania budzika na jakąkolwiek godzinę.

Z tymi chorobami to nie przesada. O ile w ciągu ostatnich kilku lat w zasadzie zdarzało mi się odwiedzić internistę dwa razy do roku (moje tradycyjne przeziębienia na święta Bożego Narodzenia i gdzieś w okolicach wiosny) o tyle teraz latam raz w tygodniu przynajmniej. Moja wysypka mi nie doskwiera ale to głównie dlatego, że jestem cały czas na sterydach. Powinnam je odstawiać ale widzę, że po zmniejszeniu dawki nasilają się objawy. Więc już po świętach idę do dermatologa. To już trzeci, jaki będzie mnie leczyć. Tym razem jednak nie płacę dzięki mojemu genialnemu ubezpieczeniu jakie w PZU Życie mam dzięki temu, że jestem doktorantem na UW. 32 zł miesięcznie a tyle radości. Inna sprawa, że wzięłam się za zęby. Zaczęło się od plomby, która wypadła mi – wstyd się przyznać – jakieś pól roku temu. Ponieważ jednak nie przeszkadzała mi do tej pory, nie zajmowałem się tym. Aż zaczęło boleć. W ten sposób mój organizm zmusił mnie do przeglądu dentystycznego. Pierwszego od jakiegoś już dłuższego czasu. I się zaczęło. Pan dentysta stwierdził, jak wszyscy moi poprzedni, że mam tendencję do próchnicy. Wiem to, wiem. No i z tego też powodu mam kilka drobnych ale jednak ubytków. Eh, szkoda gadać. Mam jednak plan, że zajmę się tym. Jak każde ubezpieczenie, moje także nie obejmuje kosztów leczenia stomatologicznego. Więc płacę. 180, 170 za każdą wizytę. Nie licząc tej jednej, gdy opatrunek z zęba mi spadł i dentystka inna musiała mi to uzupełnić. To było za darmo. Plus jest taki, że mam 20 proc. zniżki na wszystkie usługi dentystyczne dzięki wspomnianemu ubezpieczeniu. Niewielkie, ale jednak pocieszenie. A dentysta opracował plan leczenia. Najbliższa wizyta – w środę po świętach – ma trwać całą godzinę… Dzięki temu stomatologowi po raz pierwszy w życiu wzięłam sobie znieczulenie podczas jakiś działań w jamie ustnej. Ostrzegał, że generalnie rozumie moją odwagę ale to będzie naprawdę boleć. Przekonał mnie.
Byłam też ostatnio u internisty. Poczułam, że zaczyna mnie gardło boleć jakby mnie angina brała. A to już niefajnie, bo przecież dopiero co skończyłam jedną, leczoną antybiotykiem… Zaniepokoiło mnie to. Poszłam, ona niepewna co to jest i niechętna antybiotykoterapii, kazała iść do laryngologa dla pewności. No to poszłam. Na szczęście okazało się, że to fałszywy alarm i że wszystko okej. Muszę jednak uważać, bo przy sterydoterapii (jest takie słowo?) jest obniżona odporność i stąd mogę łapać rożne rzeczy.

Leczenie leczeniem, ale muszę przecież żyć. Nie jest łatwo. Zmieniła się moja forma współpracy z zaprzyjaźnioną firmą. Nie wiem czy na lepsze, bo nadal negocjujemy warunki. Ale mam nadzieję, że tak. Na pewno nie będę tam bywała tak często. Wręcz przeciwnie – mam bywać jak najrzadziej a większość pracy wykonywać w domu. To ma plusy (nie marnuję czasu na dojazdy, robię wtedy gdy chcę, nie muszę "wyrabiać godzin") ale i minusy (trudność w mobilizacji do pracy w domu, dużo dystraktorów dokoła, odkładanie "na noc" rzeczy do zrobienia). Zobaczymy. Niemniej, firma wisi mi ponad 1,6 tys zł. Inna firma, ponad 4 tys. zł. Grzegorz 400 zł i prosi o przedłużenie terminu spłaty o 30 dni. Według umowy, jaką podpisaliśmy, opóźnienie w spłacie takie kosztowałoby go 30×0.01×400 zł, czyli 120 zł. Prawda jednak jest taka, że nie chcę na nim zarabiać czy coś. Chcę mu pomóc. Więc, choć jeszcze biorę go na wstrzymanie, najpewniej zgodzę się na to przedłużenie… Wiem, wiem…
Generalnie, tak sobie liczę, że gdyby udało mi się odzyskać całą kasę jaka mam gdzieś tam w rożnych miejscach, to miesiąc kwiecień zakończę z debetem ok. 600 zł. Czyli nie tak źle, jeśli zważyć na moje leczenie stomatologiczne.

Poza tym mam na głowie oczywiście uczelnię. O ile na studiach doktoranckich jest jako tako (bywam na zajęciach czasem i generalnie jest ok) to na filologii polskiej gorzej. Mam aktualnie trzy kursy tygodniowo, na których muszę być. Nie zjawiam się na nich za bardzo… O ile dziekan na seminarium magisterskim jest dość wyrozumiały (i słusznie, to nie moje pierwsze seminarium magisterskie, o pisaniu prac wiem naprawdę dużo a pomysł na kolejną jest w zasadzie zatwierdzony) o tyle na dwóch pozostałych zajęciach jest już gorzej. Powiem więcej: jedne z nich już raczej spisałam na straty i wezmę warunek. Drugie chyba uda mi się eksternistycznie zaliczyć jakoś. Mam co prawda jeszcze coś z poprzedniego semestru do zaliczenia, ale to akurat do ogarnięcia jest. Myślę więc, że ostatecznie sobie jakoś z tą filologią poradzę. Nie będzie łatwo, ale liczę na duże zrozumienie ze strony wykładowców. A przyszły rok będzie chyba już łatwiejszy. Przynajmniej na polonistyce, bo na socjologii zapowiada się mniej różowo.

Publikacja "Przemilczane, przemilczani" zaczyna powoli działać. Nowa "Replika" dołączy ją w prezencie dla prenumeratorów, spotkanie z Rektorą na jej temat udane, napisały o niej gazety, ktoś z Danii się w tej sprawie odzywa… Więc nie narzekam na impact jaki daje. Jasne, zawsze może być więcej i – mam nadzieję – będzie.
Queer UW robi oczywiście więcej. Praca nad konferencją "Strategie queer" idzie do przodu. Przyszło kilkadziesiąt zgłoszeń i jest z czego wybierać. Teraz praca wre. Za to Zarząd Samorządu Studentów UW nie przyznał nam dofinansowania na tę konferencję. Uzasadnienie? Standardowe. Że uzyskaliśmy w ocenie mniej punktów niż inni. A dlaczego? Tego nie wiadomo. Chcę to sprawdzić na tyle, na ile się da. Już poprosiłam Komisję Finansową o kopie wniosków, które kasę dostały, czyli były lepsze od naszego. Co ciekawe, "Strategie queer" to jedyna konferencja, która w tym podziale kasy nie dostała. Dostał za to np. wyjazd do Paryża członków i członkiń jakiejś organizacji studenckiej. Więc chcę to dokładnie zbadać. Oraz złożyć poprawiony wniosek w kolejnym podziale. Przy okazji udało m się ustalić, że warunki stawiane przez ZSS UW podmiotom dofinansowywanym można śmiało łamać pod warunkiem jednak, że się obieca poprawę przy kolejnych wnioskach. Tak właśnie czasopismo "Lexuss" wydawane na Wydziale Prawa i Administracji, które nie napisało w numerze lutowo-marcowym, że współfinansowane jest z kasy samorządowej, powiedziało składając wniosek na kolejny numer. Wniosek przeszedł i kasę dostaną, mimo swojego przewinienia (a formalnie: złamania uchwały ZSS UW i Regulaminu przyznawania dotacji), bo obiecali poprawę :) Coraz bardziej bawi mnie sposób rządzenia Nowej Koalicji. Czują się już tak pewnie… Szkoda, że większość studentów i studentek UW ma to w dupie. W końcu to ich kasa…

Oficjalnie nie ma jeszcze umowy, ale chyba mogę już zdradzić, że Queer UW będzie merytorycznie odpowiadać za Tydzień Równości na Ursynowie. W dniach 4-10 czerwca zamierzamy, na zlecenie dzielnicy Ursynów, przygotować spotkania, wykłady, warsztaty, wystawę i wiele innych, poświęconych tematyce równości. Formalnie imprezę całą robi firma Gepon, bo Queer UW nie ma osobowości prawnej, ale to właśnie my całość ogarniamy. Jak tylko pojawiły się w mediach informacje pierwsze, że coś takiego się dzieje, pojawiły się głosy sprzeciwu. No i dobrze, niech będą – na tym polega demokracja. Sądzę jednak, że nic nie stanie na drodze tego, by Tydzień Równości się odbył. Ponieważ w Queer UW zajmuję się tym właściwie tylko ja, to roboty jest naprawdę od chuja. Tym bardziej, że terminy bardzo nas gonią. Takie formalne terminy. Ale jestem dobrej myśli.
No i chyba mogę już oficjalnie zapowiedzieć, że w dniach 1-12 czerwca jestem poza światem. Ilość rzeczy, które wówczas się dzieją a które ja muszę ogarniać jest zastraszająco duża. Konferencja "Strategie queer", Tydzień Równości i Parada Równości jako finał tego wszystkiego… Umrę, wiem.

Oczywiście, cały czas dzieje się to, co zwykle, czyli np. praca nad gazetą. Tutaj stałe problemy oczywiście plus, jak zawsze, kilka nowych, bardziej tymczasowych. Niemniej, dzieje się. Pociesza mnie to, że udało mi się znaleźć kilka nowych, fajnych osób, które mogą coś dobrego ze mną zrobić.
Jedną z tych osób jest Michaś z Krakowa. To ten sam piękny chłopiec, nad którego urodą kiedyś-tam rozpływałam się już na blo. Jest absolutnie boski. I chce zostać dziennikarzem. Albo chociaż spróbować. Ja dam mu tę szansę, bo widzę, że się stara i że naprawdę warto dać mu szansę. Innym zresztą też. Mam nadzieję, że mnie nie zawiodą. (A o imprezie z Michasiem jeszcze za chwilkę.)
Także praca w moim drugim kole naukowym wre. Co dwa tygodnie warsztaty dziennikarskie oraz praca nad nowym numerem gazety Instytutu Socjologii. Warsztaty chyba się ludziom podobają. Przychodzą, choć nie muszą i w zasadzie formalnie nic z tego nie mają. A spotykamy się o 8 rano, co jest poświęceniem nie tylko z mojej strony. Cieszę się, że tak to idzie. W przyszłym roku też je zrobię ale nieco intensywniej i przez 2 semestry. Co prawda zgłosiłem te warsztaty jako moją propozycję fakultetu dla dyrekcji IS UW ale najpewniej, jak zwykle, nie dostanę tych zajęć. No więc znów będą tylko nieformalne.

Powinnam w ogóle tego blo zacząć 6 kwietnia, bo wówczas urywa się narracja w poprzedniej blotce. Dużo jednak już powiedziałam, więc postaram się tylko pokrótce powiedzieć jeszcze co poza tym wszystkim się działo w moim zyciu w tym czasie. Zacznę więc od tej środy 6 kwietnia (swoją drogą, mimo upływu tyle lat, ta data dla mnie nadal oznacza urodziny Ewy – mojej przyjaciółki z czasów przedszkola, szkoły podstawowej aż do końca liceum). Znów warsztaty dziennikarskie rano, więc musiałam się zerwać. Potem ostatni dyżur w zaprzyjaźnionej firmie i zajęcia na UW, na których znów mnie nie było. Potem deszczowe spotkanie z właścicielem firmy i ustalanie nowych zasad współpracy. W zasadzie w ciągu tygodnia mieliśmy je ustalone, ja skierowałam propozycję (łącznie z wyceną), ale nadal nie mam odpowiedzi “tak, zgadzam się”. Więc czekam. Po Świętach go przyśpieszę.
Wieczorem spotkanie Queer UW. Ważne, bo raz, że pierwsze po ukazaniu się książki “Przemilczane, przemilczani” (każdy musiał swoje kopie dostać przecież!) a dwa, że w ważnym momencie przed konferencją “Strategie queer” oraz przed “Tygodniem Równości”. Pracy sporo. Nie wszyscy się włączają w te działania i trochę mnie to martwi, ale jeszcze nad grupą będę miała czas popracować.

Czwartek spędziłam dość miło. Najpierw wizyta u fryzjera (pozbywam się mojej traumy z dzieciństwa i coraz mniej się stresuję przed każdą wizytą w zakładzie fryzjerskim) a potem obiad z Marcinkiem. Obiecał mi to w zamian za to, że coś dla niego zrobię. Co prawda liczyłam bardziej na obiad jego autorstwa, ale przecież nie będę narzekać. Poszliśmy do takiego miejsca na Starym Mieście, gdzie już byliśmy i w sumie chyba miło ten czas spędziliśmy. Zaskakująco długo w sumie. Ponad 5 godzin. Pochodziliśmy jeszcze potem, jakąś kawę wypiliśmy… Wiadomo, mogłabym w zasadzie w nieskończoność z nim przebywać (jakkolwiek patetycznie a przez to nieprawdziwie to brzmi), ale kiedyś trzeba jednak wrócić do domów. Niemniej, jedno z naszych – jak dla mnie – najmilszych spotkań.

W piątek – spotkanie z Rektorą UW. Ja, Jacek Kochanowski i Daniel. Reprezentacja godna chyba. Poszliśmy, przekazaliśmy publikację, chwilę o niej opowiedzieliśmy. Rektora była bliska wpadnięcia w tory myślenia “byleby się nie obnosić za bardzo”, ale Jacek słusznie wybrnął mówiąc, że dla niektórych sam fakt, że ktoś mówi o sobie, że jest LGBTQ jest obnoszeniem, więc ten argument jest słaby. Generalnie spotkanie miłe, kurtuazyjne, ale ważne i potrzebne.
Po południu mniej kurtuazyjne, bardziej konkretne spotkanie w sprawie warsztatów, jakie doktoranci i doktorantki IS UW mają prowadzić w liceach w Warszawie. Oczywiście, ja też się zgłosiłam. Więc omówiliśmy kilka ważnych spraw i ustaliliśmy plan działania. Generalnie nie będzie łatwo, ale spróbujemy. Potem wykonałam kilka telefonów do liceów, wysłałam kilka maili i rzeczywiście, nie jest łatwo. Plus jest taki, że udało mi się przebić z informacją do Kuratorium, które poinformowało o tym na swojej stronie www. A wiem, że dyrektorzy szkół naprawdę tam zaglądają. Więc jest nie najgorzej.
Finałem dnia było przesłuchanie przez Rzecznik Dyscyplinarną dla Studentów i Doktorantów UW. O 18.00 w piątek. Mam wrażenie, że to na złość wybrany czas ;) Ale nieważne, stawiłam się, jak prawo wymaga. “Chyba wie pan, czego dotyczy wezwanie?” “No, chyba wiem…” “To proszę powiedzieć co się wtedy wydarzyło”. Już byłem bliski opowiedzenia – na złość – jakiejś innej sytuacji, ale się powstrzymałem. No bo co to za mówienie zaimkami?! Poważne przesłuchanie, pouczenie o obowiązku mówienia prawdy i możliwości wyciągnięcia konsekwencji karnych w przypadku złamania obowiązku a tutaj takie półsłówka…
Oczywiście, chodziło o sprawę kłótni w czasie, gdy miało odbyć się posiedzenie Komisji Wyborczej Doktorantów UW w październiku, które zakończyło się wyrwaniem drzwi. Obwiniony magister podał mnie jako świadka. A ja z przyjemnością opowiedziałam jak wyglądało zajście, o co chodziło, czemu doszło do kłótni i jak się zachowywali panowie magistrowie. Na sam koniec, po godzinie przesłuchania postanowiłam dodać do protokołu informację, że magister Pomianowski w swojej skardze na podstawie której wszczęto to postępowanie nazywa mnie osobą, która znana jest z utrudniania pracy wielu organów samorządowych a co ja uważam za pomówienie i kłamstwo. Nie ma to związku ze sprawą, ale nie będzie mi tutaj Niemiec pluł w twarz ;)

Wieczorem – czwórka z awanturą. Czyli ja pokazowo opierdalam Gacka za jakąś głupotę i mamy pretekst do zebrania znajomych. Fajny bifor na Ordynackiej, sporo ludzi. Ustaliliśmy też, że (niestety) nie jedziemy do Łodzi. Szkoda trochę i wkurza mnie to, że nie możemy ruszyć dupy z Warszawy, bo cały czas coś na przeszkodzie staje. Nie podoba mi się to.
Po biforze czas na imprezę. Pojechaliśmy do Toro, które miało być namiastką Narraganset łódzkiego. I trochę było. Nadzy panowie się na scenie pokazywali i dziwne rzeczy robili. Generalnie jednak było dość nudno, więc mimo początkowego planu, zebraliśmy się i do Glam pojechaliśmy. A tam największa niespodzianka sezonu – Paweł Bednarek! Miło go zobaczyć na żywo znów. I bezcenna mina Filipa K., który na moje słowa “to mój były” uśmiechnął się prychnął z niedowierzaniem ale mina mu zrzedła, gdy Paweł potwierdził te słowa. Noc była okej.
W sobotę w ciągu dnia wpadli do mnie Gacek, Pola, Mocar i Maciej Bieacz. Na sekundę dosłownie i z prezentem – balonami z helem tworzącymi liczbę 18. Miłe to. Wieczorem zaś – impreza urodzinowa Damiana.be. Pojechałam do Szparki (czy tam Szpulki) i na miejscu okazało się, że jak przychodzi co do czego, to człowiek zostaje zawsze z tymi samymi starymi kurwami. Tak, z nami. Bo gości Damiana z różnych powodów za wiele nie było. Dla nas niespodzianką było zjawienie się Daszka i… Pasywa! To dopiero szok! Noc żywych trupów. Mieliśmy w ogóle dobry humor i cały czas buchaliśmy śmiechem. To dobrze, bo i pochmurny początkowo Damian.be się lekko rozruszał.
Na tyle się wszystko rozkręciło, że pieszo przeszliśmy do klubów. W Glam okazało się, że nie zapłacę na barze. Bo mBank miał przerwę a ja zapomniałam gotówkę wypłacić. I poszło. Na szczęście znam i barmana i właściciela i problemu z tym nie było. Wiadomo, zapłacę kolejnym razem. Niemniej, jakiś to dyskomfort psychiczny u mnie powodowało. A impreza okej, bo raz, że dość krejzi a dwa, że Monky grał i dawał radę.

Kolejny tydzień, kolejne wyzwania. Dużo, dużo pracy w poniedziałek. Nagromadziło się tego sporo i trzeba było ogarnąć. Miłym zakończeniem dnia była wizyta Filipa, który ugotował coś tam po swojemu :) Ale ważne, że mu się chce, że się stara i w ogóle. To miłe.
We wtorek trochę czasu na UW. Najpierw spotkanie z prof. Fuszarą, której przekazałam książki od Queer UW (w końcu pisała przedmowę!) a potem – zebranie naukowe Zakładu Socjologii Kultury IS UW. Ciekawe dość. Z jednej strony szkoda, że mojej opiekunki nie było (była na ważnym spotkaniu w IS UW) a z drugiej się cieszę – nadal mi wstyd, że nie mam czasu na pisanie doktoratu.
Musiałam jednak lecieć, bo umówiłam się na zakupy w Piasecznie znów. Gacek do mnie dołączył i zwartą ekipą, mimo deszczu, dotarliśmy na miejsce. Zakupy dość udane, przyznaję. Niestety, czas nas gonił. Gacka na randkę, mnie na spotkanie towarzyskie. Lekko spóźniona dotarłam do Michała – chłopca Sebastiana/Arka – i odwiedziłam w ten sposób po raz pierwszy ich mieszkanie. Przyznaję, że ciepłe miejsce. Ikea rządzi – jak wszędzie na początku. Kolacja Michała bardzo smaczna a i samo spotkanie udane. Jednak inteligentny chłopak to inna rozmowa ;) Szkoda, że Sebastiana nie ma.

Środa zaczęła się od wypełnienia wniosku na konferencję IGLYO (nie dostałam się…), zakupów w Carrefour i wizyty u dentysty. Po krótkiej przerwie, znów musiałam wyjść z domu. Najpierw spotkanie w sprawie Tygodnia Równości na Ursynowie, potem spotkanie z Asią (służbowo dość) a potem randka z Tristanem. Randką nazwałam to na facebook po tym jak przygotował i wstawił zdjęcie z manifestacji 10-kwietniowych przerobione na “Nie ma Utopii” i “JP na 100%” zamiast haseł, które oni nieśli. Bardzo się wszystkim podobało a ja w szale uniesienia nad dziełem, zaproponowałam, że pójdziemy na randkę ;) No i poszliśmy. Miło, sympatycznie, spokojnie. Spotkaliśmy przy Metrze Centrum ludzi przekonujących, że Jezus Chrystus może zmieniać życia i opowiadających swoje historie. Ciekawie.
Wieczorem udało mi się abstrakt na moją własną konferencję stworzyć i wysłać ku ocenie Komitetu Naukowego.

Główne wydarzenie czwartku to konferencja prasowa Parady Równości 2011. Ludzi sporo, do przekazania masa informacji. Wyspowiadaliśmy się z tego, co robimy i jak. Opowiedzieliśmy o Miasteczku Równości, problemach z miastem, braku patronatu i innych takich. Przyszła prof. Szyszkowska, w ostatniej chwili odwołała przybycie europosłanka Senyszyn. Ale i tak było dobrze. Bita godzina. Zmęczyli mnie trochę, ale chyba dałam radę. I przekaz poszedł fajny potem następnego dnia. Więc nie narzekam.

Dawid chory, więc go odwiedziłam. Dziwne te spotkania nasze. Przeze mnie najpewniej. Ale cieszę się, że udało mi się z nim zobaczyć. Odprowadziłam go potem do GalMoku, gdzie namówiłam go na zjedzenie czegoś ze mną :)
Potem na chwilkę jeszcze dentystę odwiedziłam, bo mi opatrunek z zęba wypadł. Wizyta zajęła mi 15 sekund dosłownie :) A potem odwiedziłam internistę. Pani zasugerowała, że źle otwieram usta (?) i że powinnam poćwiczyć to w domu przed lustrem (!). Dziwni są czasem ci lekarze.
W przerwach wciąż praca, praca, praca. Godziny przed komputerem przekładają się na to, że czuję, że mam już za słabe okulary. Czas na moją doroczną wizytę u okulisty, połączoną z wymianą soczewek w okularach… Nie chcę o tym na razie myśleć.

Piątkowa czwórka była bardzo, bardzo wyjątkowa. Nie chodzi o to, że dużo ludzi było – to się zdarza dość często. Nie chodzi o to, że wylały się hektolitry wódki – to norma. Nie chodzi nawet o to, że była wyjątkowo dobra zabawa – to w sumie pefka w Melinie. Chodzi o to, że mieliśmy bardzo wyjątkowego gościa. Michałka z Krakowa. Nie potrafię chyba mówić o nim inaczej niż Michałek/Michaś. Jest tak absolutnie słodki i przepiękny, że nie potrafię. Kiedyś już o nim na pewno pisałam – to ten piękny barman z Kokonu, któremu zostawiłam szalone napiwki. Jest absolutnie przesłodki. I nie przesadzam. To, że Grześ przywlókł go z Krakowa do nas to sukces! Nie tylko Grzesia czy Michałka, ale też mój, bo to ja go przekonywałam przez telefon, że nie ma lepszej opcji :) I rzeczywiście, bawił się dobrze. Przy okazji pogadaliśmy o jego karierze po maturze i zaczęliśmy dyskutować o współpracy. Wiem, że współpracowanie ze znajomymi ma minusy (czasem nie oddzielają życia prywatnego od współpracy), ale podejmuję to ryzyko. Michaś jest mądry chłopiec, więc da radę. Czwórka bardzo udana, było naprawdę fajnie. Wychodziłam ostatnia z domu, długo po gościach i na dole… policja! Myślę sobie: do nas! Ale nie, okazało się, że nie :) Więc alarm był fałszywy.
Pojechaliśmy do Glam. Tam się dobrze bawiłam z Robertem no i z gośćmi z Krakowa, ma się rozumieć. Było całkiem spoko, ale że Michaś w Warszawie nie imprezował jeszcze, wypadało pokazać mu coś więcej. W ten sposób trafiliśmy do Toro. No, trudno. Niech zobaczy, że takie miejsca też mamy. Zresztą – choć ludzi za wiele nie było – bawił się całkiem dobrze. Rano jeszcze McD zahaczyliśmy i tak się nasza impreza skończyła. Potem, oczywiście, dzwoniłam do niego jeszcze w sprawie współpracy i mam nadzieję, że coś z tego wyjdzie. Zawsze staram się ładnym chłopcom pomagać.
Z kolei sobotnia czwórka wypadła u Gacka przy Ordynackiej. Sporo ludzi także, muszę przyznać. Jakoś te nasze bifory się naprawdę rozkręciły i coraz więcej bydła się na nich zjawia. Nie to, co dawniej, gdy czasem 4 osoby czwórkowały. Było głośno, było tłoczno, było krejzi. I dobrze, niech tak będzie. Nie mamy nic przeciwko (sąsiedzi u nas trochę mają, wiem). Po czwórce udanej podzieliliśmy się (to ostatnio nam się zdarza dość często) i trafiliśmy do różnych miejsc. Ja do Glam znów. Było okej, chociaż bez szaleństwa. Ładnych chłopców mało. Na szczęście znajomi się jakoś tam podzielili. Mocarz z Kacprem. Tomeczek z Kennym. Coś się dzieje, są emocje. Jakoś odnajdujemy w świecie postutopijnym…

W poniedziałek okazało się, że lodówka pusta, więc trzeba było jakieś zakupy zaliczyć. Nie lubię chodzić do Carrefoura na początku tygodnia, bo zawsze dużo ludzi jest. We wtorki najgorzej, bo Dzień Seniora… Tym razem jednak okazało się, że trwa już szał przedświątecznych zakupów. Dobrze więc, że zdecydowałam się na poniedziałek a nie na przykład na środę, bo wtedy pewno było już masakrycznie…
Cały dzień pisania potem mnie czekał. Się nie chciało w weekend, to się ma. No, ale pieniążki, pieniążki. Wiem, że moja sytuacja jest dość stabilna – pod warunkiem, że nie wydam w ciągu najbliższych tygodni na dentystę tysiąca złotych. I że odzyskam długi… No, ale myśleć muszę o przyszłości. Ponieważ bank mi ufa i mi chce pożyczać a idą wakacje a więc mniejszy ruch w biznesie, to trzeba coś niecoś odłożyć. Albo chociaż wyjść na zero.

Wtorek za zaczął się od wizyty u laryngologa. Udanej, w sensie, że nie jestem chora. Tym chętniej pojechałam negocjować w imieniu Parady Równości z Łukaszem warunki dla Miasteczka Równości na Warszawiance. Spotkanie miłe, pełne pozytywnych emocji. Więc wszyscy mają nadzieję, że się uda.
Potem spotkanie z Mateuszem. Zabawne dość. Bo on chciał się spotkać w związku ze swoją relacją z Mocarem, w którą – nie ma co ukrywać – ja ich wepchnęłam. Mimo tego że i on, i ja wiedzieliśmy o co chodzi, to temat ten nie padł wprost ani razu. Zabawnie dość. Mocar już zablokował go wszędzie gdzie się da, bo Mateusz go męczył za bardzo. Ja to nawet rozumiem. Dziwię się tylko Mocarowi, że był jakby zaskoczony całą sytuacją. Przecież wiadomo, że z młodszymi trzeba ostrożniej… Spotkanie jednak miłe. Mateusz to ładny chłopiec, więc zawsze fajnie się z nim zobaczyć.

Udało mi się jeszcze tego dnia przekazać egzemplarze "Przemilczane, przemilczani" redaktorowi naczelnemu "Repliki" i wieczorem mogłam iść na spotkanie świąteczne samorządu studenckiego. Wszystko fajnie, miło, sympatycznie. Uśmiechy, życzenia, uściski. Wiadomo, miłość panuje. Nie mogłam za długo siedzieć ani iść na nieoficjalne spotkanie Evolucji po jajeczku, bo czekało mnie robienie ciasta u Gacka. Skoro bowiem mam w planach spotkanie świąteczne w Melinie, to muszę coś przygotować. Ciasto się upiekło jak zwykle – całkiem ok, tylko po bokach przypieczone za mocno. Stary piekarnik, to tak ma. Ważne, że coś wyszło. Zrobiłam jeszcze czekoladowe babeczki. Pierwszy raz, więc mogły mi 2 nie wyjść :)

Środa znów zaczęła się o 8.00, bo moje warsztaty dziennikarskie… Nigdy więcej nie zgodzę się na tak wczesne zajęcia. Daję radę, ma się rozumieć, ale po co się tak męczyć i stresować czy zdążę? Prosto stamtąd pojechałam do dentysty. Na koniec wizyty umówiliśmy się na "za tydzień" na bitą godzinę grzebania mi w ustach :)
Spotkałam się tego dnia z Dawidem. Poszliśmy coś zjeść, bo on głodny. Zapytacie: czemu się z nim widujesz, kochana transeto? Nie wiem. Tak po prostu mam i czuję, że chcę. Dlatego poświęcam czas na widywanie go. I trudno. Muszę to z Pauliną rozpracować psychoanalitycznie. Musimy poszukać pośrednika (w rozumieniu Girarda), bo na pewno jakiś pośrednik się tu kryje. Spotkanie miłe. I ani razu nie żartowałem z tego, że ktoś kogoś po twarzy leje!
Spotkanie zakończyło się na dworcu centralnym, gdzie odbierałem paczkę od konduktora w pociągu jadącym z Krakowa. To dokumenty Grzesia i piątki jego znajomych.

Potem szybko do domu, bo tu… Jajo w Melinie! Czyli nasz pomysł na to, jak pożegnać się przed Wielkanocą. Okazało się, że ostatecznie jakieś 15 osób się zjawili. Większość przyniosła coś do jedzenia. Więc naprawdę sympatycznie się zrobiło dość szybko. Największą wpadką okazał się… brak alkoholu! Tak, tak, nikt nie kupił wódki :))) wpadliśmy więc pomysł na zrzutę. Jak Melina, to Melina. Dwie takie zrzutki wyszły. Druga była już na maksa żulerska, bo się wszystkim gotówka skończyła i musiałam zapisać na karteczce ile kto deklaruje, że mi przeleje potem na konto :) I muszę podkreślić, że cześć osób nadal mi kasy nie oddała. Trochę wstyd.
Niemniej, spotkanie przeciągnęło się jakoś do 1.00 gdy ostatni goście wyszli. Było naprawdę miło. Fajnie, że tyle ludzi się zebrało.

 
Śmiesznie było następnego dnia rano. Wychodziłam z domu, bo leciałam do ambasady białoruskiej, żeby dokumenty od Grzesia tam złożyć. Wychodzę z bloku a tam stoi z sześć osób i mnie zatrzymują. Ze dwie kojarzę, bo to sąsiadki. Reszta, jak się okazuje, też. Że dobrze, że mnie widzą. Oho, myślę sobie… niedobrze. Że straszny hałas w nocy, że ciągle imprezy, że tak być nie może. Nie broniłam się jakoś za bardzo, bo nie ma sensu. A poza tym się śpieszę. Więc mówię im, że nie mam teraz czasu i że będę koło 17 w domu, to mogą wpaść i pogadamy. Wkurzeni. Ignoruję to trochę, bo: 1. mieszkam tu kilka lat bez skarg, 2. policja u mnie nie bywa, pouczeń nie dostaję, mandatów też nie, 3. jestem poważną osobą, doktorantem a Michał jest niepełnosprawny, 4. cała złość bierze się stąd, że jestem osobą trans a oni są homofobami i nie tolerują moich gości. To jest moja linia obrony, gdyby naprawdę chcieli podjąć jakieś działania. Melina może mieć jakieś przejściowe problemy, ale damy radę. W końcu jestem Jej Perfekcyjność.

Do ambasady dotarłem rzutem na taśmę. W sensie, że po drodze mi się jeszcze autobus zepsuł i ostatni kawałek trasy jechałem taxi. Na miejscu okazało się, że… Wszystko jest na jakichś złych formularzach i pani tego nie przyjmie… Dok Grzesia zadzwoniłam ale się bardzo nie przejął. Powiedział, że coś wykombinuje.
Spod ambasad zgarnął mnie Łukasz i pojechaliśmy pracować nad Tygodniem Równości. Nie miałam za wiele czasu, ale coś tam udało mi się ogarnąć. Potem spotkanie, także w sprawie Tygodnia. A potem do domu, ogarniać. Pakować się przede wszystkim, bo w piątek rano wyjazd na święta do domu rodzinnego.

Na koniec muszę dodać, że Pola wcale nie prowadzi rozwiązłego trybu życia i kocha tylko jedną osobę (wszyscy wiemy kogo). I kto mówi inaczej, ten kłamie.

Wypowiedz się! Skomentuj!