Jestem przerażona. Ilość pracy i rzeczy, które będą się działy oraz które muszę zrobić w ciągu najbliższych, powiedzmy, 3 tygodni, przerasta mnie. Dlatego też nie miałam czasu na pisanie bloga. A jak nie mogę raz w tygodniu wygospodarować na to godzinki, to jest źle. Wznoście modlitwy w tej intencji. O modleniu się jeszcze zresztą dzisiaj napiszę.

Cała dzisiejsza bajka duzyformat.blog zaczyna się jeszcze w długi weekend. Dokładniej, 1 maja. Wieczorem, gdy już doszliśmy do siebie, postanowiliśmy iść na ABBA Live! Tak się złożyło, że miałam jakieś nieodebrane z konkursu zaproszenia, to postanowiłam iść, żeby się nie zmarnowało. Poszedł ze mną Mihał, Pasyw i Piotr. Przyznaję, że byłam średnio nastawiona. Raz, że nie jestem jakąś nie-wiadomo-jaką fanką Abby, a dwa że i mój stan po ciężkiej nocy nadal nie był na 100 proc. Ale dobrze zrobiłam idąc. Naprawdę było zajebiście.
Bardzo dobre show, dopracowane, fajnie pomyślane. Muzycznie – bez zastrzeżeń, dziewczyny dobrze śpiewały, zespół dobrze grał, wszystko cacy. Ładni tancerze, choć i tak ledwo ich widziałam. Usiedliśmy bowiem dość wysoko, spodziewając się, że może będzie trzeba się ewakuować w pewnym momencie. Nie trzeba jednak było. Najlepszym elementem wieczoru była taka mała gruba dziewczynka (może 5letnia?), która jakieś 4 rzędy przed nami tak wywijała, że nie można było nie patrzeć na nią. Muzyka jej nie przeszkadzała, rytm także nie. Ona miała swoją wizję tego, jak trzeba tańczyć – a to, co robiła jest nie do powtórzenia. Zajebista na maksa. Zresztą z przebojami Abby to jest tak, że nie można nie znać (gdy piszę te słowa, w secie w Radiu Glam słyszę remix „S.O.S.”…) i dlatego chyba wszystkim się podobało. Ludzi może nie było nie-wiadomo-ile, ale sporo się zebrało i szaleli pod koniec. Jedyne, co mi przeszkadzało, to kłótnia Pasywa i Piotra. Tak, kolejna. Tak, nadal. To się chyba nigdy nie skończy.

Po wszystkim wróciliśmy do domu się ogarnąć, przebrać i na imprezę szykować. Wpadliśmy potem do Piotra i mieliśmy iść do HotLa. Jednak okazało się, że wszyscy jesteśmy na nie, jeśli idzie o ten klub tej nocy. Poza tym niektórzy nadal byli zmęczeni, a dodatkowo Tomeczek robił Pawełkowi ciotodramę, bo się dowiedział, co się działo minionej nocy, gdy spał lub/i nie widział.
Za to dobrym pomysłem okazało się pójście na kebaba w centrum. Najadłam się nim tak, że do rana nie myślałam o jedzeniu. A że czasu było sporo, bo HotL odpadł, to spokojnie mogliśmy tę atrakcję zaliczyć.
W Utopii dobra noc. Choć weekendowo-majowa, to udana. Ludzi może nie było nie wiadomo ile, ale widać przyjezdnych i widać, że wszyscy już powoli latem zaczynają myśleć. Dobrze grali, dobrze się działo. Oczywiście, musiała być ciotodrama (Pasyw dowiedział się, że Piotr sypia z takim Karolem i poszło…), była dobra zabawa (Mihał i Jureczek szaleli pięknie), było trochę kłopotów (Amy czekała i czekała…) ale nic bardzo udana. Nie było aż takiego szaleństwa, jak 24 godziny wcześniej, ale może i dobrze. Nie zawsze trzeba przecież roznosić miejsce, w którym się aktualnie imprezuje, prawda? ;)
Gadałam z Piotrem selekcjonerem. Miałam sprawę i chyba się udało załatwić. A jak wracaliśmy rano, to na PKiN zobaczyłam wielką flagę Unii.

2 maja udało się – informacja o Międzynarodowym Dniu Paris Hilton poszła po mediach. Pisał o nas plotek.pl, a za nim mnóstwo innych mediów. Byliśmy na głównej Gazeta.pl, byliśmy w metrze, byliśmy na blogach, w serwisach jakiś dziwnych, wszędzie. Nawet ktoś zaczął już tworzyć akcję przeciw Dniu. Więc pięknie, na to tylko czekaliśmy.
Rano czekała na mnie jednak niespodzianka przykra. Wstaję, a prądu nie ma. Nie to, że korki wysiadły, bo ich włączenie niczego nie dało. Piotr coś zjebał. No i nic nie robi, bo nie wie co. Czasem naprawdę mam wrażenie, że mieszkanie z nami jest dla niego błogosławieństwem, bo inaczej zginąłby marnie np. właśnie w takiej sytuacji. I czeka aż my wstaniemy. Nic nie działa, więc on nie wie.
Ostatecznie znalazłam mu numery telefonu do elektryków jakiś – wezwał jednego, a potem pożyczyłam mu kartę, żeby poszedł kasę wypłacić na wynagrodzenie dla pana elektryka. 120 zł. Piotr coś zjebał z kontaktem i generalnie wyjebało wszystko ;) Nie wiem co by zrobił, gdyby nas nie było, jak boga kocham.
Odebrałam tego dnia gościa z dworca centralnego. Radomir przyjechał do mnie na kilka dni, na chwilkę. Skąd znam Radomira? Może to niektórych zdziwić, ale to mój uczeń. Z Rewala, ma się rozumieć. Jakiś czas temu wyszło, że jest pederastą no i dlatego jakiś-tam kontakt mamy. Nie lubię bowiem, jak chyba wszyscy wiedzą, bliższych kontaktów z heteroseksualistami, bo są dla mnie zazwyczaj nudni. A tutaj była szansa, że nudno nie będzie. Dodatkowo, Radomir to młody przystojny chłopiec, więc nic więcej nie trzeba.
Michał chciał odebrać go ze mną, bo oni ostatnio na Fejsbuku wymieniali wiadomości. Ale to byłby zły pomysł. Zaliczyliśmy Carrefour Express jeszcze, żebym miała z czego zrobić jedzenie na wieczór dla gości i pojechaliśmy do domu. Michał dość szybko zmonopolizował Radomira – o czym zresztą z gościem też rozmawiałam. I dobrze, niech się poznają. Ja tymczasem przygotowywałam jedzenie na wieczór. Sprosiłam do siebie – z okazji przyjazdu gościa oraz tak po prostu – kilkanaście osób. A dzień wcześniej rzuciłam, że zrobię zupę cebulową i naleśniki. Więc trzeba było działać. Skroiłam w sumie chyba 17 cebul. No, skoro spodziewać się mam kilkunastu osób, to tak trzeba. Kupiłam dla nich plastiki odpowiednie – nie tylko dlatego, że nie mam tylu zwykłych naczyń, ale przede wszystkim dlatego, żeby sobie roboty nie robić dodatkowej. Stałam w kuchni dobre dwie godziny, ale zupa wyszła bardzo dobra a naleśniki wszystkim smakowały. Zrobiłam je na piwie z farszem warzywnym. Nikt chyba nawet nie zwrócił uwagi, że obie potrawy były bezmięsne :) Wszyscy zjedli więc, wypili i poszli. Nie zjawił się Tomeczek z Pawłem i Amy Winehouse. Był za to Adaś, Pasyw, Kuba69, Kuba Po Prostu, Daniel, Grześ, Piotr, Michał, Radomir, Tadeusz… Sympatyczne towarzystwo.

Wygoniłam ich w końcu, bo chciałam jechać na Lolę Lou w Galerii. Namawiałam wszystkich, ale część się zmyła do Tadeusza. Sam występ w Galerii – bardzo udany. Lola się sprawdza w takim repertuarze. Ludzie się dobrze bawili, niektórzy coraz lepiej. Michał z Radomirem przytuleni, objęci… Potem Radomir całujący się z Adamem. Więc wzięłam go na chwilkę do VIP roomu tamtejszego, żebyśmy sobie pogadali. Ważne, że się dobrze bawili wszyscy. O to chodzi. Tylko i wyłącznie.
Poszliśmy sobie potem do Utopii pieszo. I słusznie. Tenessee grał, gdy wpadliśmy i całkiem nieźle znów, muszę przyznać. Ale dopiero jak Nobis się zjawił i przejął konsolę, zrobił się prawdziwy szał. Naprawdę, naprawdę. Tak, że ciężko było się nie ruszać. Nawet Piotr, który zazwyczaj czym innym się zajmuje, przyznał, że było dobrze. Superimpreza, kurwo! Pozytywne emocje, dużo takowych. Znów przytulanie, znów zabawa, znów szał. No i ładni chłopcy – ot, choćby dwaj od Pasywa, który zresztą też poszalał na parkiecie. Nie siedzieliśmy jednak za długo, Radomir chyba zmęczony po podróży dość szybko jak na nasze standardy zaczął odpływać. Może to i dobrze, bo niedziela zapowiadała się wymagająco, więc spanie się przydało.

Wstaliśmy i zaczęliśmy się ogarniać na manifestację. Dotarliśmy sprawnie na miejsce, wszystko pięknie. Ludzi na Krakowskim i na Nowym Świecie w chuja. Jednak 3 maja, jakieś tam stoiska powystawiane, jakieś akcje przy Zamku Królewskim… Idealna sceneria. My, pod Pałacem Prezydenckim zaczęliśmy się powoli szykować. Dołączyło nas w końcu kilkanaścioro i mała, ale słyszalna manifestacja się zaczęła. Krzyczeliśmy „Paris Hilton – szefem ONZ”, ludzie się zatrzymywali, media relacjonowały. Zdjęcia, nagrania, szał. Ale już całkiem szał się zrobił, gdy przyszedł lalkarz z mupetem Paris, jak obiecał. Ludzie robili zdjęcia, zatrzymywali się, pozowali, chcieli mieć pamiątkę. Bardzo fajnie to wyszło. Już pomijam fakt, że mój nauczyciel WOSu i historii z liceum się tam jakimś cudem zjawił 550 km od domu swego… Było miło, naprawdę. Dawno się tak dobrze nie bawiłam. Wszystko przebiegło bez problemu, bez jakiś zakłóceń, zgodnie z planem. Pół godzinki i po sprawie. A najśmieszniej, że w tym czasie w pałacu coś się chyba działo, ambasadorowie, jakieś wizyty, odwiedziny, duperele :) Amy nie przyszła.
Zaraz po manifestacji – kaweczka. Zebrało się nas kilka osób i W Biegu Cafe okupowaliśmy przez chwilę. Był z nami GayLife, więc mogliśmy spokojnie porozmawiać o innych rzeczach. Potem część szła do Tomeczka i Pawła, którzy na obiad zapraszali, ale ja musiałam powiedzieć „nie”, po tym jak spotkał mnie z ich strony afront. Nie przyszli do mnie w sobotę przecież.
To nie był koniec emocji tego dnia, bo po południu, gdy odpoczęliśmy chwilę w domu, postanowiliśmy iść na spacer. I rzeczywiście spacer był długi. Ale to dobrze, bo poruszać się nigdy nie jest za wiele. We trójkę przeszliśmy się spokojnie na ciekawej trasie wkoło Szczęśliwic, gdzieś przy centrach handlowych też… Generalnie odległość sporą pokonaliśmy. A wieczorem jeszcze sam-na-sam wzięłam Radomira, żeby pogadać. Pochodziliśmy wkoło bloków niedaleko, bo to już nie pora na dalekie wyprawy. Pogadaliśmy po raz pierwszy od jego przyjazdu tak naprawdę. Ja czułem, że ta rozmowa była dobra dla nas. Wyjaśniłem mu także pewne rzeczy.

W poniedziałek okazało się, że nie dotrzymałam obietnicy danej sobie. Nie poszłam na zajęcia jedne jedyne. Ale jestem usprawiedliwiona, bo pisałam zleconą pracę jedną i to dlatego! Radomir nas już opuszczał, bo jechał do jakiegoś tam hotelu, gdzie miał być na czas właściwego szkolenia, na które do stolicy przyjechał. Zresztą to się okazało nieprzeszkodą dla niego z Michałem – widzieli się znów jeszcze ze 2 razy jeśli dobrze liczę. Mimo tego, że to była prawie Falenica. Łorewa.
W redakcji zapierdol, a potem korki. Wiadomo, standard. Poniedziałek był jednak jeszcze dość bajtowy, jak się okazało. Prawdziwy hardcore zaczął się dzień później. Po pierwsze – musiałam ogarnąć sprawy związane z artykułem składającym się właściwie z wypowiedzi. To nieproste, uwierzcie. Ogarnięcie wszystkich, zmuszenie ich do odpowiedzi, zdobycie zdjęć i takich tam… Eh, szkoda gadać. Za to dzień później to ja znów się dla Onet.pl wypowiadałam jako socjolożka-specjalistka ;) Śmiesznie to potem wygląda, jak zacytowane moje słowa podpisują „komentuje socjolog”.
Za to we wtorek na zajęciach byłam. Ale że było nas mało, to się umówiliśmy, że powiemy prowadzącej, że musimy ponad 100 minut przed końcem tychże wyjść na uczelnię, bo „mamy spotkanie z promotor”. Tak, uwierzyła. Nie, spotkania nie było. Ale nudne zajęcia poszły w niepamięć, bo trwają łącznie 180 minut normalnie i zgodnie z planem. Plus jest taki, że obejrzałam na nich brytyjskie i amerykańskie wydanie „Elle”. I taki z nich pożytek.
Potem dyżur w redakcji – dużo zamieszania z powodu tego projektu wakacyjnych warsztatów naszych dla młodzieży pełnoletniej. Udało się nam spotkać tego dnia z przedstawicielami jednej z największych rozgłośni radiowych. Ostatecznie zgodzili się, weszli w to. Mamy ich, mamy ogólnopolskie radio młodzieżowe też. Teraz tylko warszawska telewizja i portal internetowy i już. Spotkanie było ciekawe, ale po nim jeszcze musiałam zostać na uczelni z powodu posiedzenia Konwentu Seniorów Parlamentu Studentów UW. Wiadomo, że będzie teraz ciężko nam pracować. W maju posiedzenie może jeszcze wyjdzie… Ale 3 czerwca będzie naprawdę hardcore’owo.
Przy okazji: skoro o czerwcu mowa, to może zdradzę już, że mam termin rozprawy sądowej na 24 czerwca wyznaczony. Zobaczymy :)

Po konwencie jeszcze z Michałem Carrefour zaliczyłam. Dość zmęczona dotarłam do domu, nie ukrywam, i… zajęłam się robotą. Eh, mało w redakcji zrobiłam, więc musiałam wieczorem. Wysłałam też 360 SMSów do parlamentarzystów z informacją o posiedzeniu.

Środa okazała się megadługa i megatrudna. Zaczęło się oczywiście w redakcji. Jakiś niebywały zapierdol, setki wiadomości, dziesiątki telefonów, uzgadnianie terminów, pisanie tekstu „na poczeniu” (termin: na dziś, niedotrzymany). Krótkie spotkanie w sprawie jednej pracy zleconej… A w redakcji praca twórcza, plus jakieś samorządowe duperele co chwilę… No dawno już tak nie było, że nie mogłam usiedzieć chwili, bo cały czas coś. Jednak wizyta naczelnego w redakcji i cały dzień z nim zawsze powodują zamieszanie… I jeszcze deszcz, który utrudniał poruszanie się – tym bardziej, że nie miałam nic poza bluzą jakąś. No, ale trudno – raz się żyje. Dobrze, że udało mi się jako tako teksty ogarnąć, to mnie naczelny nie zabije i nie będzie znów tak, że z powodu moich opóźnień jest awantura, bo gazeta nie może iść do druku :)))
Jedne korki miałam wczoraj, więc udało mi się wpaść do domu na obiadek nawet przed kolejnymi. To rzadkość, którą cenię, bo przecież właściwie wszystkie zajęcia z dzieciakami mam na Ochocie koło domu, więc to jak wypad do sklepu osiedlowego prawie. Dziewczyny dały radę – robiliśmy test gimnazjalny i poszło im nieźle nawet. A mi czas łatwo i przyjemnie zleciał.
I dobrze, bo czekał mnie miły wieczór w towarzystwie Adasia. Wpadł, w sumie bez jakiegoś szczególnego powodu. Ja chciałam go zobaczyć, żeby móc mu wybrać na urodziny filmy porno jakieś. Przyszedł, wybrał, dostał. I nie tylko to. A poza tym przyniósł wino musujące. Ja zmęczona po całym dniu, więc szybko mnie wzięło. Na tyle, że po wypiciu poszliśmy po jeszcze jedno (i po Redd’sa do tego). Oglądaliśmy „Dziesiąty krąg”, piliśmy, zjedliśmy pizzę… Bardzo sympatyczny wieczór, muszę przyznać.
A Adaś jest słodki, jak na maturzystę przystało. Więc wszystko w normie i zgodnie z jakimś-tam planem. Potem grzecznie spać poszliśmy, bo ja miałam pobudkę.

Poszłam na homofobiczną debatę na UKSW. W sumie nie chciałam chyba nawet, stąd wahałam się długo. Ale ostatecznie poszłam, bo mnie naczelny przekonał, że fajny materiał może z tego być. Miał rację. Zjawiłem się tam odpowiednio wcześniej – moja fotografa też. Przyjechałem taxi ostatecznie, bo ogarnianie w domu zajęło mi tyle czasu, że szkoda gadać. Ważne, że zdążyłam.
Ludzi jeszcze nie było za wiele, ale powoli się zaczynali zbierać. I słusznie, że się zjawiliśmy. Najpierw nie chcieli Wojtka z „Wyborczej” wpuścić. Znam go – słabo, ale jednak. Więc zaraz polecieliśmy wszyscy i pytaliśmy pana dlaczego nie chce go wpuścić. Ten się tam tłumaczył, ale Wojtek ostatecznie dostał się do środka. Przy okazji Marta Abramowicz wprowadziła znajomych, którzy też wejść nie chcieli. Usiedli więc wszyscy, z malutkimi flagami, albo z jedną dużą na kolanach. Taki performance „jesteśmy tu”. Zaczęła się konferencja. Studenci udawali poważnych – bo tak wypada. Pan z wydziału prawniczego nawet nieźle gadał, dopóki nie użył słowa „homoterror”. Ładne to nawet, homoterror. Dobrze jednak, że studenci próbują to jakoś rozegrać. Problem ich jest taki, że są zbyt rozemocjonowani, za mało się starają zachować spokój przy wypowiedziach. To zdradza ich intencje, zdradza ich po prostu.
Nadeszła pora zadawania pytań. Pierwszy zgłasza się Wojtek. Dają mu mikrofon, choć niechętnie. Mówi, mówi, ale mu przerywają, bo nie będą odpowiadać na jego pytania. Pani prowadząca mówi, że jak „Wyborcza” blokuje im usta, to oni im pokażą co to znaczy… No, bardzo chrześcijańsko w sumie. Więc ja zabrałam głos i pytam, czy to zasada „oko za oko” czy też tak objawia się „miłosierdzie wobec bliźniego”. Coś tam bełkocze, że „Wyborcza” niepotrzebnie się zjawiła. A zanim pan mi dał mikrofon, musiałam wykorzystać swoją legitymację prasową po raz pierwszy – pan inny obok mnie się zgłaszał, ale to mi dali dzięki temu głos. Nieufnie jednak, nawet mnie pan z fronda.tv filmował. Miło być gwiazdą także poza środowiskiem LGBTQ.
Ogólnie, konferencja śmieszna, nic konkretnego. A potem zaczął się wykład Camerona. Okej, on ma twarde dane, co do tego nie mam wątpliwości i tego nie podważam. Ale wnioski jakie z nich wyciąga są irracjonalne. Bo ja rozumiem, że 1/3 nadużyć seksualnych dokonywana jest w USA w rodzinach zastępczych homo. I to jest mocna dana. Szkoda tylko, że pan Cameron zapomniał o tym, że: 1) wśród homoseksualistów jest więcej mężczyzn niż kobiet, 2) częściej więc geje adoptują dzieci niż lesbijki, 3) ludzie chętniej zgłaszają nadużycia dokonywane na dzieciach przez mężczyzn niż przez kobiety, 4) ludzie chętniej zgłaszają nadużycia dokonywane w rodzinach homo niż hetero. Bezkrytyczne podejście do źródła danych powoduje, że on wyciąga wnioski, które nie są zgodne z prawdą.
Pomijam już fakt, że moim zdaniem nie jest celem człowieka w społeczeństwie „produkować więcej niż się konsumuje” (bo czy ja produkuję więcej niż konsumuję? A ty?). Pomijam też fakt, że pan Cameron nie wyjaśnił co to znaczy „homoseksualista”, a ja jestem ciekawa jak to rozumie.
Nie będę tutaj z każdym jego bzdurnym argumentem się rozprawiać, bo nie mam czasu ani ochoty. Ale nie dziwi mnie, że i psychologiczne i socjologiczne amerykańskie stowarzyszenia się od niego odcięły, skoro takie podstawowe błędy może mu wytknąć byle magister socjologii z Polski.

Potem wpadłam do domu na chwilkę coś zjeść. I do redakcji na jeszcze krótszą chwilkę – po komputer w sumie tylko, bo spędziłam tam może 7 minut… I korki od razu. Chemia, ale niełatwa, bo ona naprawdę się nie przygotowuje, a ja jej na pamięć wzorów nie wbiję przez godzinę w tygodniu. Ochrzaniłem ją, poćwiczyliśmy. A potem na drugie korki…
Więc w czwartek wieczorem padnięta popracowałam jeszcze chwilkę przy kompie z redakcji przytarganym i poszłam spać.

Piątek zaczął się znów intensywnie. Szybko rano do redakcji – spotkałam Karolinę po drodze i mnie podwiozła samochodem. Ale to jest już oficjalna wiadomość: szybciej jedzie się tramwajem i autobusami niż samochodem na Krakowskie Przedmieście. Zdecydowanie.
Nadrabiałam zaległości z kilku dni. Udało mi się dodzwonić do TVN Warszawa nareszcie… To naprawdę niełatwe! No, ale wciąż muszę wydzwaniać też prywatnie. Bo poza tym, że robię duży projekt dla redakcji na wakacje, to jeszcze mam F-SP 22 maja i jeszcze jedną imprezę ogarniam w dużym klubie, którą mam przyjemność reżyserować… Generalnie: w chuja roboty. No i szukam jeszcze jednego chłopca ładnego chętnego do półnagiego rozdawania truskawek w czekoladzie ;) Jeśli ktoś chętny, to musi się szybko dzisiaj-jutro zgłosić, bo w niedzielę dzwonię do kogoś, o kim myślę w tej roli (najlepiej się na gronie odezwać do mnie).
W trakcie dyżuru musiałam na Banacha wyskoczyć, bo z okazji Juwenaliów grali w siatkę studenci z pracownikami UW. Ja, jako „oficjel” tylko a nie jako grająca, oczywiście. Posiedziałam, pokibicowałam i spoko. Bardzo sympatycznie wyszło. Ponieważ się start opóźnił, nie wiem kto wygrał. Generalnie, na tym się dla mnie Juwenalia kończą. Myślałam o tym nawet ostatnio i prawda jest taka, że mnie takie typowo heteroseksualne zabawy nie bawią – może wartoby za rok zorganizować w ramach Juwenaliów (albo obok, jeśli się studenckie samorządy nie odważą…) Queeralia? Ją Orientalia, Akademikalia, Idealia… Nie mogą być juwenalia dla pedalstwa też zorganizowane? Poszłabym pewno, gdyby to odpowiednio dla nas przygotować. W sensie, że nie kiełbaski i piwo w plastikowych kubeczkach, tylko trochę co innego jednak :)

Po wyjściu z redakcji miałam mieć spotkanie z panią w bibliotece wydziałowej, bo jakaś pracownica chce walczyć z systemem i zająć się digitalizacją katalogu. Nie udało się spotkać, bo ją ktoś tam z władz wezwał. Więc z Tomeczkiem i Pawełkiem na szybką kawę poszłam, bo oni mieli dzień wolno-zakupowy. Pogadaliśmy chwilkę, ale wszyscy w biegu i w ogóle, więc nie było czasu na więcej. Gacek miał do nas dołączyć, ale już w domu szykował obiad dla mnie. Wprosiłam się na 17 i musiał coś zrobić ładnego. Przyznaję, że się postarał, bo nawet na parze coś tam próbował robić, więc jest okej.
No a potem do domku szybko, żeby się ogarniać przed wieczorem. I zaczęłam pisać bloga, ale to niełatwe, żeby wszystko ogarnąć. 20 tys. znaków. Przepraszam, nie da rady inaczej.

Wypowiedz się! Skomentuj!