Z tym pisaniem blo jest coraz gorzej. Jest wtorek, 23:28 a ja dopiero zaczynam ogarniać ostatnie 7-8 dni z życia. Tragedia, naprawdę.

W poniedziałek nie udało mi się znów na seminarium magisterskie dotrzeć. Obiecywałam sobie, że mi się uda, że dam radę… Ale nic z tego. Po prostu nie widzę sensu w marnowaniu czasu na zajęciach, które mają mnie nauczyć pisania pracy dyplomowej. Cokolwiek by to nie miało znaczyć, naprawdę napisałam ich więcej niż pani prowadząca. Z całym moim szacunkiem i sympatią do niej.
Niezmiennie trwa moja walka z korespondencją na UW. Zazwyczaj było tak, że listy do mnie kierowano albo do domu (jeśli coś ważnego urzędowego) albo do biura samorządu, jeśli to zaproszenia i tym podobne rzeczy. A teraz się okazuje, że wysyłają albo do mnie, albo do biura, albo na dziennikarstwo albo na socjologię. Najlepsze jest to, gdy znajduję listy do mnie adresowane na dziennikarstwo na socjologii. I nie wiadomo jak tam dotarły, po prostu są i już. Na dziennikarstwie w poniedziałek odebrałam kolejne 6 listów zmagazynowanych tam dla mnie od czerwca jakoś. Fajnie.

Zaczęły się też zajęcia dla doktorantów na poważnie. Profesor na współczesnej filozofii nauki każde zajęcia rozpoczyna jak na razie od tego, by powiedzieć, że zajmujemy się tylko częścią tejże filozofii i że 30 godzin to bardzo mało. I że celem zajęć jest rozbudzenie w nas ciekawości, którą potem sami będziemy zaspokajać. A potem robi kartkówkę. Nigdy nie przypuszczałabym, że mnie to spotka. Już na studiach kartkówki były szokiem, ale że na doktoranckich ktoś chce nas w ten sposób sprawdzać – to prawdziwy hard-core.
A na zajęciach ze współczesnego społeczeństwa polskiego zostałam wkopana w to, żeby za dwa tygodnie prowadzić dyskusję. Nie miał kto, siedziałam najbliżej, padło na mnie. Kurwa mać. A ja naprawdę chwilowo nie mam czasu. Ja wiem, że generalnie zawsze jestem zajęta i że wszyscy są zawsze zajęci (to, swoją drogą, modna rzecz – być zajętym i mówić o tym głośno). Ale chwilowo, z wielu powodów, nie mam na nic czasu. Zwłaszcza na przygotowanie dyskusji na temat wybranego aspektu polskiego społeczeństwa. Eh, szkoda gadać. Padło jednak, migać się nie mogę. Tym bardziej, że zajęcia prowadzi moja opiekuna.

We wtorek także na zajęcia na dziennikarstwie nie poszłam. Też wydaje mi się to średnio zasadne. Muszę pogadać z prowadzącą w sumie. To jest specjalizacja ‘redagowanie magazynów kolorowych’. No dobra, co by nie mówić, jestem redaktor naczelną takowego. Ogólnopolskiego. Więc w sumie mogłaby mi to zaliczyć, co nie? W sensie, że no znów: niezasadne jest moje tam marnowanie czasu. Jasne, mogę, może i powinnam, ale po kiego chuja?
Poszłam za to na spotkanie organizacyjne doktorantów w moim zakładzie. Wciąż jeszcze nie mam dostępu do klucza do pomieszczeń, jakie są do naszej dyspozycji, ale to kwestia czasu. Trochę mnie to denerwuje – a najbardziej chyba taka jakby niewiedza. Szefowa zakładu uważa, że powinniśmy mieć dostęp do tego, ale nie jest pewna. Co nie oznacza, że nam go nie da – wręcz przeciwnie, bardzo chce. No ale przecież regulamin studiów na UW mówi wyraźnie, że doktoranci korzystają z infrastruktury uczelni na zasadach takich samych jak pracownicy, więc wiadomo, że mamy dostęp. Czekam aż to formalnie załatwią. A samo spotkanie – miłe. Ten chłopak, co myślałem, że jest gejem (magisterkę pisał o pedałach i doktorat też) ma dziewczynę. Ponoć. A poza tym – śmiesznie tak, jak nas profesura gościła, podawała herbatę i traktowała jak gości. Podkreślając, że to jeden jedyny raz, bo potem my też jesteśmy tu gospodarzami przecież. No i – co by nie mówić – my będziemy herbatę im robić. W co ja się znów pakuję…
Prawda jednak jest taka, że to spełnienie marzenia. Będę doktorem nauk humanistycznych już za niecałe 4 lata, jeśli jakaś wpadka mi się po drodze nie przytrafi. A potem już poleci z górki. Będę mogła zostać imprezą.
Problem jest taki, że nie wiem jaki cel potem sobie wyznaczyć. Na razie mam: osiągnięcie stopnia naukowego doktora. Ale co potem? Co za 4 lata?

Zebrałam też swoje koło naukowe/redakcję na socjologii. Przyszły nowe osoby. Nieco przerażone, nieco zestresowane, nieco niepewne. Mam wrażenie, że po tylu latach prowadzenia różnych gazet, zachowywałam się dość spokojnie i nie przestraszyłam ich. Choć słyszałem, że już coś niecoś na mój temat wiedzą. Nie zaskakuje mnie to. Ciekawe czy na blo wchodzą?
Zaplanowaliśmy wydanie gazety. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to w ostatnim tygodniu października się ukaże. A szczęście maksymalne polega na tym, że chyba znalazła się osoba chętna składać to wszystko. Więc zdejmie ze mnie ten ciężar. Ja nie twierdzę, że składanie i łamanie gazety to najgorsze, co mi się mogło przytrafić, ale czasem już mam naprawdę dość. I jestem fanką delegowania uprawnień na innych. Łatwiej przychodzi mi kontrolowanie poczynań niż pracowanie za pięciu. Więc jestem na tak. Oby tylko chłopak się nie wykruszył. Ma jednak doświadczenie, więc pokładam w nim dużą nadzieję – uwolni mi jakieś 10 weekendów w ciągu roku! Daj boże!

Posiedzenie Konwentu Seniorów Parlamentu Studentów UW i Prezydium Parlamentu Seniorów UW. Poszło, ku mojemu naprawdę wielkiemu zdziwieniu, jak z płatka. Wszystko gładko, sympatycznie. Oby tak zawsze! W zasadzie bez sprzeciwów, bez walki, bez problemów. 15 minut i po sprawie. Przy czym zdarzało się nam przecież siedzieć i 3 godziny, dyskutując nad tym czy powinnam mieć, jako Marszałek PS UW osobny od prywatnego profil na grono.net, bo to „nie przystoi”.
Jedyne, co było nieprzyjemne, to że naskoczyli potem na mnie, że tak późno organizuję posiedzenie Parlamentu nowej kadencji, bo koniecznie chcę je poprowadzić. No, nie ukrywam, chcę. Jako Marszałka, powinnam. Jasne, mam dwóch vice i oni też mogą – i z chęcią zgodziłabym się, gdyby się okazało, że mnie w ogóle w czasie dopuszczalnym przez Regulamin mnie nie ma. Ale 30 listopada jestem. I mogę. I dlatego poprowadzę. Nerwowa atmosfera. Widać, że idą wybory. I to takie ważne, bo po 2 latach zmienia się Przewodniczący Zarządu Samorządu Studentów UW. A więc ważna rzecz. Walki, tarcia, sprzeczki, kłótnie. Sceny typu „jesteś pewien, że chcesz mi podać rękę?” i inne. Wybory, jak nic. Ja wiem, że niektórym ta cała samorządność może wydawać się śmieszna, fasadowa, niepotrzebna czy coś. Ale tak nie jest, naprawdę. Naprawdę bowiem mamy wpływ na wiele rzeczy – a co ważniejsze dla niektórych, poważna kasa się tu obraca i poważne wpływy się zyskuje. Budżet samorządu na UW na ten rok kalendarzowy to ponad 2 mln zł.

Wieczorem zabrałam pederastów do kina. Poszliśmy na „Notoriousa”. Zaskoczenie na „nie” – nie pojawił się 15latek posuwany przez Marcinka, choć dostał zaproszenie dwuosobowe dla siebie i kogoś. Nie chciałam żeby szedł ze mną i z innymi – na to za wcześnie, ale żeby skorzystał z mojego zaproszenia. Nie zrobił tego. Odnotowuję w dzienniczku minus.
A bo co? Nie wiedzieliście, że mam dzienniczek. W Excelu stworzony, do Google Docs przeniesiony – można dostać plusik, minusik, iks i serduszko. Iks skreśla osobę a serduszko jest za ujrzenie kogoś nago/w bieliźnie. No i wiadomo, że dwa minusy plusa nie dają. Młody dostał pierwszego minusa. Jasne, wiem, że się tym nie przejmuje. Pewno nawet o tym nie wie. Na razie się nie przejmuje. Ale tylko na razie.

A sam film? Dobry. Jak na swój gatunek, ma się rozumieć. Bartuś zaskoczył nas, bo przyniósł pokazać majtki Shake It, które – jak się zarzekał – schną jeszcze i nie da się ich wziąć. Dało się. Pokazał. Jest słodki, naprawdę.
Potem popierdalałam do domu, gdzie do mnie już Tomeczek walił taksówką.

Wcześniej w ciągu dnia dałam mu na pizzę darmową kuponik i poprosiłam, żeby z nią do mnie przyjechał już. Gorzej, że się okazało, że tramwaje siadły i ugrzęzłam gdzieś po drodze. Kurwa mać. Zima, piździ, Tomeczek czeka z wódeczką i pizzą a ja, jak ta cipa, gdzieś w drodze. Wkurwiłam się i przeszłam spory kawałek. Nie wiem czy właśnie wtedy się nie przeziębiłam.
Ale dotarłam. Pizza była ciepła i pyszna. Wódka zaś – zimna i pyszna także. Tomeczek koło 3 (gdy w zasadzie wódka się skończyła) stwierdził, że jedzie do domu. Powiem szczerze, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, nie spał u mnie. Zazwyczaj bowiem nasze picie kończyło się także jego nocowaniem u starej transetki. Ale teraz stwierdził, że nie może, że praca, że coś tam. No i pojechał.

No właśnie, a mnie naprawdę choroba zaczęła brać. Niewyspana, planowo godzinę spóźniona do redakcji brnęłam przez meganiesprzyjającą pogodę. Jesień-zima okazała się być czymś straszniejszym niż najgorsze mrozy. Niby bowiem nie jest jeszcze aż tak zimno jak będzie, ale wiatr i deszcz potrafią uprzykrzyć każdy dzień. Wiedziałam już w środę, że to się nie skończy dobrze. Dlatego wróciłam do domu nigdzie wieczorem nie chodząc i rozpoczęłam moją kurację. Wierzę w uzdrowicielską moc paracetamolu, więc przez kilka dni szprycowałam się nim jak głupia, byleby do siebie dojść. Nie do końca się udało, ale też i jest – mam wrażenie – coraz lepiej.
Zanim jednak stało się lepiej, było dużo gorzej. Czwartek i piątek okazały się kluczowe. W środę naćpana paracetamolem usnęłam i dopiero wieczorem zaczęłam ogarniać wszystko. A roboty niemało. Każde posiedzenie Parlamentu to, wbrew pozorom, mnóstwo przygotowań. Same posiedzenia rocznie zajmują około 27 godzin. Do tego drugie tyle przygotowań. Plus Rady Wydziału, plus Rady Instytutu, plus sprawy sądowe, plus spotkania opłatkowe/wigilijne, plus czas na kserowanie. Nikt tego nie licz, nikt nie ogarnia. A to jest naprawdę dużo cennego czasu. Tym cenniejszego, im więcej innych rzeczy się robi. Na brak zajęć zaś nie narzekam.

I tak dla przykładu w czwartek wpadł do mnie Kamil Hetero. Trochę chory też, ale dał radę. Nagrywaliśmy go w samych majtkach. Zapytacie: po co? Na potrzeby filmu video. Wymyśliłam bowiem nowy sposób ekspresji artystycznej. Dość prymitywny, bo pierwszy raz to robię, ale ważny dla mnie. Pracę zaprezentuję na F-SP. Tutaj zaś zdradzę po raz pierwszy publicznie, że będzie się nazywać „Hołd” i że liczyć będzie 7 minut i 10 sekund. O, zobaczycie na Floor-Sitting Party. A kto nie będzie, bo nie jest zaproszony, będzie musiał czekać ciut dłużej.
A tak na marginesie, doceniając cały wkład Kamila w dzieło – nieoceniony, bo bez niego by nie powstało – myślałam, że ma lepszą kondycję ;)

W piątek choroba nie dawała się pokonać. Znów spałam po południu. A potem zaczęło się szaleństwo imprezowych przygotowań. Przecież weekend! Wkurzyliśmy się z moją przyjaciółką Gacek. Okazało się bowiem, że nasi starzejący się znajomi coraz mniej imprezują, coraz mniej ich jest na naszych b4ach i coraz mniej potrzebują szaleństwa. To nie dla nas. Rację ma May One, który podkreśla, że jestem niezniszczalna. Jestem. (Jestem przecież cyborgiem) I dlatego postanowiliśmy z moją przyjaciółką Gacek, że na pewno nie będziemy b4ować przez najbliższy miesiąc. No, nie licząc F-SP, oczywiście. Ale to inna historia. Skończyło się. Za bardzo, naszym zdaniem, rozpieszczaliśmy wszystkich dając co tydzień 2 bifory. W Centrum miasta albo na Szczęśliwicach. Zawsze było gdzie pójść, a teraz – nie ma, skoczyło się.

W piątek poszliśmy z Gackiem do Nine. To nasze w sumie pierwsze tam wyjście. Chcieliśmy iść na Tarę McDonald (moją przyjaciółkę), bo Gacek miał zdjęcie z nią zalaminowane ładnie (od Tadka) i koniecznie chciał autograf od niej na tym. No to poszłam z nim. Co prawda Tarę w Utopii wiedziałam i – zgodnie z przewidywaniami – w zasadzie niczego nowego nie zaśpiewała. A szkoda. Ja wciąż tęsknię za jej pierwszą wizytą, gdy dała czadu z „Happiness loneliness”… Ale to wspomnienia. W Nine dała standardowy koncert z największymi hitami.
Wpadliśmy tam dość wcześnie – dostaliśmy zaproszenia jakieś do World Class na 7 dni i… wyszliśmy. Chciałam iść do Capitolu na dj Rae. Dotarliśmy szczęśliwie i co słyszę? Że nie ma nas na liście. Trochę mnie to zszokowało. Managerka sama do mnie pisała, że mnie wpisuje a tutaj taki szok. Oczywiście, mam kartę klubową, więc weszłam bez problemu i chciałam jej szukać. Tego chyba się selekcjoner przestraszył i wpuścił Gacka ze mną. To pierwsza oficjalna impreza Ministry of Sound w Capitolu. Ludzi było średnio, bo strasznie dużo się na mieście tej nocy działo. Ostatecznie jednak się zeszli koło 1. Weszła dj Rae i… wolałam jak śpiewała niż jak grała. Na początku miała małe wpadki techniczne podczas miksowania. Potem jednak dawała radę. Tłum dał się ponieść :)
A my się daliśmy wynieść. Trzeba było się znów pod Nine przenieść. Lada moment miał się zacząć występ Tary. I wszystko poszło zgodnie z planem. Był występ, był szał, był autograf. Cudnie. Ja jednak wkurzona już byłam całą sytuacją, chodzeniem, chamskimi ludźmi. Podeszły do mnie takie dwie znajome z czasów Barbie i mówią, że w tłumie od razu mnie poznały, bo jako jedyna osoba przechodząca przez tłum mówię „przepraszam” i „dziękuję”. No co jak co, ale chamstwa w klubach nienawidzę.

Poszliśmy do Utopii. Ludzi sporo. Atmosfera bardzo piątkowa a mi powolutku, powolutku przechodziło przeziębienie, czy co ja tam mam. Były chwile szaleństwa, barmani na barze, dobra momentami muzyka… Czyli porządne zakończenie dobrej nocy. Sezon grypowo-chorobowy w pełni. Maciuś też w szaliku chodził. Nie jest dobrze, muszę się jakoś chronić przed re-zarażaniem się.
Dlatego też dość szybko do domu wróciłam. Czas był na mnie, łóżko wołało do mnie z daleka, ale i tak je słyszałam. To trochę pokrzyżowało moje plany, bo wstępnie chciałam iść do Carrefoura prosto z imprezy. No co, nie taki zły pomysł, prawda? Ale że wcześniej wróciłam to dopiero wczesnym popołudniem się wybrałam. W międzyczasie zaś spałam i pisałam, spałam i pisałam. Bo praca zlecona czeka. I tak chciałam napisać z 15 stron a wyszło 9 czy 10. Resztę mam w tygodniu dopisać, choć – przyznam szczerze – nie wiem kiedy.
W zasadzie przez to spanie dzień mi przeciekł między palcami… To chyba główny powód dla którego nie lubię być chory – wtedy trzeba dużo spać a ja spania, jako marnowania czasu, nie lubię.

Sobotnia impreza zapowiadała się równie atrakcyjnie jak piątkowa. W ogóle ten weekend był udany. Dużo fajnych rzeczy Warszawa oferowała, aż miło popatrzeć. Gdyby mogło tak być częściej…
Więc tradycyjnie na b4ze się u Gacka zebraliśmy. Ja mam taki zwyczaj, że jakiś czas przed Floor-Sitting Party nie robię u siebie biforów. Z wielu powodów, ale to teraz nie ma znaczenia. Tym razem dołączył do nas Adaś, Jurek i Marek. Posiedzieliśmy chwilę i poszliśmy do Lemoniady. Bo Adam już marudził, że za długo siedzimy w domu. My jednak z premedytacją – żeby nie wkurzać się na bycie tam, jeśli impreza się okaże słaba. Dotarliśmy do klubu szybko i sprawnie weszliśmy.
Lemoniada to klub dja Adamusa położony jakieś 30 m od Utopii. Ponieważ w piątek była tam zamknięta lansiarska impreza (o czym dowiedziałam się później, swoją drogą) – w sobotę na normalnym otwarciu spodziewałam się sporo ludzi. I co? No i zawiodłam się trochę. Po pierwsze bowiem klub jest dość mały, więc w zasadzie za wiele osób tam nie wejdzie (nasuwa mi się skojarzenie ze świętej pamięci Milchem, ktoś to jeszcze pamięta?). Po drugie zaś – grał Adamus, który idzie w jakieś takie dziwne tribalowo-chill-outowe klimaty. Jestem na nie. Pojawiła się nawet plotka, że tej nocy wcale nie zagra Denis The Menace! Więc już się naprawdę zaczęliśmy wkurzać. Tym bardziej, że wewnątrz ludzie byli raczej studenccy…
Na szczęście, zjawił się. Wyszedł, zmienił muzykę diametralnie, poruszył ludzi. Fajnie się nawet zrobiło, ale… ileż można ;) Zniknęliśmy szybko z klubu, bo dochodziła druga.

Za to noc w Utopii muzycznie – przepiękna. Monky grał i muszę przyznać, że gdyby nie jeden, dwa utwory, to stwierdziłabym, że to była idealna noc. I w sumie nie zrobił niczego niezwykłego, nie wchodził głową na decki, nie rozbierał się, nie wygłupiał. Po prostu dobrze zagrał. Na tyle dobrze, że ciężko było mi przestać się ruszać. Tym bardziej, że tej nocy zdrowotnie czułam się lepiej niż przez poprzednie 3 dni. I tak skakałam, skakałam…
A impreza wkoło trwała. Jest trochę nowych ludzi, trzeba przyznać. Tej nocy z Gackiem znaleźliśmy nawet dwóch takich, co nam się podobali. To dość niezwykłe, bo ja ze swoimi blondwłosymi efebofilskimi skłonnościami daleki jestem od czarnowłosych staruchów, których lubi Piotr. Tym razem jednak znaleźliśmy dwóch takich, co nam obu do gustu przypadli. Oczywiście Gacek ich nie podrywał, bo on teraz znów regularnie sypia z Piotrem barmanem. Regularnie jak regularnie – Piotr barman pewno nie wie, że w środę do Gacka przyjeżdża niemiecki dj, którego poznał jakiś czas temu na koncercie w Utopii. Ale to już ich sprawa.
Skoro już tak plotkarsko się zrobiło, to może powiem, że Łukaszek nie jest już z Whitney.

Niedziela oznaczała dla mnie znów spanie i pisanie. I to tak na poważnie, bo zaległości trzeba było nadrobić. Więc pisałam i pisałam. I walczyłam ze sobą, bo nienawidzę pisania. A wieczorem miałam iść na koncert Bacha na 2, 3 i 4 klawesyny. Nie poszłam, bo 1) nie czułam się najlepiej, 2) musiałam pisać i czasu było szkoda, 3) mój klub parlamentarny postanowił godzinę po rozpoczęciu koncertu rozpocząć swoje spotkanie. No więc na posiedzenie klubu poszłam. Przede wszystkim dlatego, że poprzednio być nie mogłam, a poza tym – to ważne spotkanie. Idą wybory samorządowe i opracowanie programu/planu działania jest bardzo ważne. Chcę w tym jakoś uczestniczyć. O wyborach zresztą naprawdę teraz dużo się mówi. Ja wiem, że student przeliczeniowy nie za bardzo się nimi przejmuje i najbardziej przeżywają je uczestnicy i pierwszy rok. Wiem to, naprawdę – startowałam w jakiś 5 wyborach na UW, jeśli dobrze pamiętam. Więc naprawdę jestem świadoma dystansu jaki większość ludzi ma do tychże. Co nie zmienia faktu, że one są ważne. Przecież w tym roku mamy Regulamin Studiów zmieniać – to bardzo ważna sprawa! I dopilnować tego, by wszystko było okej, mogą tylko ci, którym zaufają studenci :)
Wróciłam do domu po 22.

W poniedziałek udało mi się pójść na zajęcia! Tak, tak! Nareszcie dotarłam na dziennikarstwo! Od razu powiedziałam promotor, że z powodu „innych obowiązków” nie będę w stanie niczego konkretnego zrobić do koca roku kalendarzowego. Taka prawda, mam tyle rzeczy do napisania, że nie wiem kiedy się z tego wydostanę. To znaczy wiem – muszę przed końcem roku :)
Posiedziałam, posłuchałam projektu czyjegoś i się zebrałam do redakcji. Wpadłam, posiedziałam, wyjątkowo się ponudziłam chwilę. Co prawda są jakieś rzeczy do zrobienia, ale nic pilnego, więc nie stresuję się za bardzo. Ponudzić się też czasem trzeba. Tym bardziej, że cały czas mi katar i kaszel nie przechodzą. W sumie jakby już mniej mi dokuczają, ale wciąż nie mogę się ich pozbyć. Wkurwia mnie to, bo w środę minie tydzień od czasu, gdy jestem chora. Może to jednak coś poważniejszego i powinnam do lekarza iść?
Nie, bez sensu.

W poniedziałek poszłam też na UW po południu. Samorząd na dziennikarstwie organizował Walne Zebranie Studentów. Czy też raczej „Zgromadzenie”, jak je mylnie nazwali. Zresztą nie tylko to mylnie zrobili. Nieprawidłowo zwołali WZS, więc organ nadzorczy już następnego dnia złożył wniosek o uznanie za nieważne tegoż posiedzenia. A spotkali się głównie po to, by ustalić nowy Regulamin Samorządu Studentów. Sprawa jest ciekawa, bo jego uchwalenie oznaczałoby, że sprawa moja z Rektorą i skarga przed Wojewódzkim Sądem Administracyjnym tracą sens i są umarzane. Nie kto inny bowiem, jak Rektora właśnie napisała do władz samorządowych na dziennikarstwie, by ci zwołali się i uchwalili nowy regulamin. Co więcej – jej prawnicy chyba nawet przesłali im wzór, jak mają zmienić dotychczasowy regulamin! Pomijam fakt, że – gdyby być konsekwentnym – Rektora powinna sama z siebie uchylić potem uchwałę zmieniającą, bo spełniała dokładnie te same warunki, które podała jako powód uchylenia decyzji Walnego Zebrania, które ja zwołałam w czerwcu 2008. Ale to na marginesie. No i na marginesie dodam, że zmiana Regulaminu zaproponowana podczas tego posiedzenia nie usuwała nieprawidłowości, które się w nim znajdują. Co więcej, kilka nawet namnożyła. Śmieszne to, bo prawnicy-radcy Rektory naprawdę nie znają się na prawie samorządowym. Nie wiem nawet w sumie czy powinni, ale strzelają sobie gola za golem.

Potem zajęcia na doktoranckich, potem ogarnianie spraw samorządowo-parlamentarnych. Jakoś bowiem umknęło mi wspomnienie o tym, że w minionym tygodniu napisałam i wysłałam – z pomocą innych oczywiście – ponad 50 pism i 50 faksów w sprawie weryfikacji statusu studenta.
W domu – znów pisanie, pisanie, pisanie.

We wtorek miałam nawet iść na zajęcia na dziennikarstwie (znów!), ale ostatecznie mi nie wyszło. Bowiem postanowiłam zmienić pomysł na pracę, jaki miałam z tym filmem z Kamilem. Zmiana jest o 180 stopni, więc czeka mnie dużo pracy. I rzeczywiście od rana pracowałam pełna zapału. Mam zrobione 75 proc! Więc jest dobrze. Nad resztą usiądę w piątek chyba. Chciałabym wcześniej, ale nie mam kiedy. Udało mi się też przygotować gazetę do składania przez kogoś – mam nadzieję, że nie będzie źle.
Dotarłam za to do redakcji, w której spędziłam 3 godzinki głównie wysyłając mojemu sekretarzowi maile z poleceniami. Potem chwilę się nawet widzieliśmy, ale to już nie ma znaczenia dużego ;)

No a potem najmilsze zakończenie dnia, jakie można sobie wyobrazić. Marcinek. Zaprosiłam go na pizzę – zgodził się wcześniej ze mną do BUWu iść. Okazało się, że pani, której ostatnio musiałam tłumaczyć, że mam legitymację doktorancką ważną do końca roku kalendarzowego, powinna mi konto też do tego dnia przedłużyć. Nie do końca rozumiała, ale zaakceptowała. Problem w tym, że przedłużyła mi zamiast do 31 grudnia… do 1 tegoż miesiąca. Szkoda gadać. Ale wypożyczyłam co chciałam i ruszyliśmy na tę pizzę nieszczęsną. Nie będę jak powtarzać po raz setny, że każda chwila z Marcinkiem to czas spędzony idealnie. Posiedzieliśmy, zjedliśmy, pogadaliśmy, poopowiadał mi o tym i o tamtym… Potwierdziło się to, przed czym zawsze ostrzegam innych. Nie przyznawajcie się do znajomości ze mną, jeśli ktoś was o nią pyta. Mówcie, że nie, że przelotnie, że dawniej tak, ale teraz nie. Bo znajomość ze mną jest jak pięto u Goffmana. Oznacza, że jesteście spaleni. I tak właśnie miał Marcinek, którego ktoś tam na portalu społecznościowym zaczepił, rozmawiali, rozmawiali i potem wyszło na jaw, że Marcin to Marcin no i się skończyło. Bo jest z mojego „otoczenia”, cokolwiek miałoby to znaczyć. Ostrzegałam was.
Poszliśmy jeszcze na kawę i ciasto, więc na maksa objedzona, opita i zadowolona wróciłam do domu.

W nocy przygotowywałam posiedzenie Parlamentu Studentów UW, zajmowałam się organizacją F-SP i pisałam blo. I mam dość, zwłaszcza tego ostatniego. 22 tysiące znaków, których przecież i tak nikt nie czyta.

[E]

Wypowiedz się! Skomentuj!