Weekend zaczyna się we wtorek. Zapamiętać! Mimo śmierci Króla, poszłam na festiwal SoulAnd w Hard Rock Cafe. Na szczęście okazało się, że jesteśmy na tyle fajni i mamy na tyle znajomości, że mogliśmy delektować się muzyką w tamtejszym jakby VIProomie. To dało trochę komfortu. Na tyle, że dobrego drinka sobie zamówiłem. Nie mam pojęcia jak się nazywał, poleciła nam pracująca tam Kasia. Miał coś z Pink w nazwie… wszystko jedno, był megapyszny. Co do samego festiwalu – nie jest tajemnicą, że nie jestem wielką fanką muzyki okołosoulowej, jak określono to, co było grane. Jednakże lubię ładne głosy i tam takowych mogłam posłuchać. Było naprawdę dobrze. Z Sebastianem-Arkiem, jego Michałem i Gackiem bawiliśmy się całkiem nieźle. Jasne, wyławialiśmy też z tłumu ładnych chłopców (i znajome cioty), ale to już inna sprawa. Było naprawdę sympatycznie i chcę tutaj z tego oto miejsca Jerzemu za zaproszenie podziękować. Było fajnie.

Ponieważ była awaria serwera w redakcji, nie ruszyłem się w środę rano. Dopiero jakoś na 12 dotarłam, bo wtedy też miałam umówione spotkanie z kimś, kto ma duże szanse zająć moje miejsce :) Można powiedzieć, że szukam redakcyjnego zastępcy. A to o tyle ważne, że teraz będę z tą osobą współpracować jako w sumie przełożony. Więc wybrać muszę dobrze i dobrze doradzić wydawcy. Ta zdała się na mnie całkowicie i to miłe. Mam więc nadzieję, że nie spudłuję. Ale wydaje się, że chłopak jest chętny, ma potrzebę chłonięcia nowości, chce spróbować no i wie, jakie to wyróżnienie – od razu trafia dość wysoko w hierarchii. Nie zmarnuje szansy.
Posiedziałam trochę dłużej niż zwykle, ogarnęłam to, co z powodu awarii serwera było nieogarnięte i mogłam… udać się na posiedzenie Rady Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych. Mało kto bowiem ze studentów przeliczeniowych wie, że my w czasie, gdy inni mają wakacje, także pracujemy i zajmujemy się sprawami UW. W ciągu ostatniego tygodnia np. dotarły do mnie dwa ważne pisma od Rektory. I to nie tak, że dotarły i ok, tylko muszę nadal z nimi pracować. Jutro przychodzi protokolantka, chcę poza tym w tym tygodniu zwołać posiedzenie Prezydium Parlamentu Studentów… Nie ma ten-tego. Robota cały czas musi trwać.

W czwartek wielkie dla mnie wydarzenie – zaplanowana co do szczegółu wizyta u Marcinka w szpitalu. Ten, biedny, operowany był tam i musi leżeć, dochodzić do siebie. Ja domyślam się, że to nic przyjemnego, choć sam nigdy nie leżałem w szpitalu.
W ciągu dnia odebrałem jeszcze zaproszenia na piątkowe Hed Kandi. Oczywiście od rana dzielnie się w redakcji zjawiłam i jak gdyby nigdy nic swoje robiłam. Ale wszyscy wiedzieli, bo mówiłam. Dla mnie to o tyle wielka wyprawa, że nigdy w tym szpitalu nie byłem a do tego postanowiłem zaufać całkowicie Google. W sensie, że używałem Google Locals, który wskazać miał mi drogę do celu. Prawie jak GPS mówiący „skręć w prawo”, „za 200 m skręć w lewo”… I tak właśnie na ekranie mojej komórki wyskoczył mi opis jak dotrzeć mam do szpitala międzyleskiego. Wielkie pokłony dla amerykańskiej wyszukiwarki, dała radę. Absolutnie, bez najmniejszego problemu doprowadziła mnie na miejsce.
Marcinek wyglądał naprawdę dobrze. I nie mówię tego po to, by sprawić mu przyjemność, podtrzymać jego dobry wizerunek czy realizować swoją miłość do niego. Nie, nie. Naprawdę wyglądał dobrze. Zdrowo, rzekłabym. Dopiero jak mówił i jak jadł, to widziałam, że go boli. Niemniej, zawsze zobaczenie go na żywo, to radość wielka. Jasne, zdjęcia dużo dają, ale na żywo to na żywo :) Posiedziałem u niego chwilkę dłuższą, choć nie tak długo chyba jak podejrzewałem, że posiedzę. Dostał książkę (pewno jak od wszystkich…) i mp3playera z muzyką, bo wiem, że tego nigdy za wiele. Pogadaliśmy, posłuchałam go z radością i gdy zjawił się Kacper, zmyłam się. Wracałem zaś pociągiem, co chyba wśród a) ludzi w moim wieku, b) osób nieheteroseksualnych nie jest jednak tak znowu popularnym środkiem lokomocji. Okazało się jednak, że to całkiem fajna sprawa.

Piątek jest w wakacje cudny, bo z założenia jest wolny od wszelkiego przymusu. Tego dnia nie muszę nic – wszystko jedynie mogę. Postanowiłem, że pojadę do BUWu, bo zleceniodawca jednej pracy nie ma jednak książek do niej za wiele. Wkurwiłam się z jednej strony, ale i ucieszyłam z drugiej. Ja lubię BUW, a bezpośrednia podróż autobusem spod domu daje możliwość poczytania książki, za co nie tak łatwo wziąć się w domu przy różnych rozpraszaczach. Dobrze, że się udało ogarnąć to, że biblioteka w wakacje jest chujowo dość i krótko czynna :) Bo pocałowałabym klamkę.
Dzień wcześniej Łukaszek wieczorem dzwonił – chcąc zamazać to, co stało się w ciągu minionych kilku dni niegrzecznego – i zaprosił mnie na piątek na obiad. Pomyślałam, że w sumie… czemu nie. Pójdę, co mi szkodzi. No, ale tutaj znów niespodzianka: w piątek Łukasz dzwoni i odwołuje, bo coś-tam, coś-tam nie wyrobi się z wyjściem ze szpitala od znajomego. (Swoją drogą, to teraz chyba modne – Marcinek, jacyś znajomi Łukasza, Natkiej, wszyscy w szpitalach! Może i ja powinnam trafić z jakiegoś powodu?) Ja rozumiem, że szpital, że znajomy ważny, ale mam prawo chyba poczuć się w tej sytuacji nie-halo?

W piątek, specjalnie, nie organizowałam biforu. W sensie, że ani u siebie, ani u kogoś. Bo przecież jak się spotykamy u Whitney czy u Gacka, to i tak zazwyczaj ja zapraszam a właściwie zawsze ja z Gackiem planuję. A teraz, ponieważ jest plan „Niech Się Kurwa Nauczą” (o tym później), to biforów nie ma.
Pasyw napisał, żebym po niego wpadła tylko, co też zrobiłam. A jaki piękny chłopiec ze mną w autobusie jechał! No cudno :) Ogarnęłam Pasywa z jego domu i ruszyliśmy pod Capitol. Łatwo nie było, bo się okazało, że on niedoszacował czasu potrzebnego na dotarcie. I o ile miałam w planie się spóźnić, o tyle spóźnienie było – jak na mój plan – za duże. Whitney najebana na maksa klękała przede mną na ziemi. Łukaszek też nietrzeźwy… Adam, okazało się, zdążył. Bo już dzwonił do mnie ostrzegając: Nie wyrobię się na czas. Okej, przyjmuję do wiadomości. I nie przejmujesz się? No co mam ci powiedzieć… Aha, no dobra – nawet nie zapytasz o powód. Gdyby był ważny, pewno już bym wiedziała. Koniec rozmowy. Ostrzegałam przecież, że na 23:50 trzeba być i że nie czekam. Zdążył jednak. Tadeusz w ostatniej chwili się wycofał, bo dowiedział się od znajomego, że wewnątrz jest „za heterycko”. No dobra, ja wiem, to banalne będzie, ale przecież to jest klub hetero generalnie, więc to chyba nie zaskakujące, co? My zmierzaliśmy do środka. Najpierw pan ochroniarz zastanawiał się czy wpuścić Whitney, bo taka najebana. Ale dała radę. W środku okazało się zaś… że jest masakra. Nie powiem, żeby było pusto – co to, to nie. Ludzi sporo, ale jak na Hed Kandi dotychczasowe, bardzo mało. Gdzie ten ścisk? Gdzie ten tłok? Gdzie te emocje? Było bardzo spokojnie, tribalowo, jakoś tak niemrawo. Jakbym na chill-oucie w niedzielę o 13 wylądowała gdzieś. Za mało ognia. Zdecydowanie. Dlatego chciałam wyjść. Wzięłam Adama i Pasywa i poszliśmy. Najebana para została w środku chyba. My trafiliśmy do Opery. Klub mnie nie zawiódł. Ładnie grali, ludzi sporo, ale to chamstwo mnie zabija. Dlaczego, dlaczego, dlaczego ludzie nie mogą mówić „przepraszam”, gdy przechodzą przez tłum? No, dlaczego? To przecież nic nie kosztuje, nie jest męczące, nie wymaga uniżenia się czy cokolwiek takiego. Zwykłe, proste przepraszam. No zabić można. Dobrze, że długo tam nie siedzieliśmy z jednej strony, choć szkoda z drugiej. Bo ładnie muzycznie.

Przeszliśmy potem do Utopii. Spokojnie, powoli, bez stresów. Tam dopiero miała się zacząć krejzi najt. Znajomych sporo, w tym też ludzi z zaświatów nie zabrakło. Robert (oficjalnie wrócił po roku z Burkina Faso), Grzegorz Bóbr (nie ma oficjalnej wersji) czy tam inni, mniej znani. Od razu widać, że Revival ;) Wrócił też Yoora, który dawno nie grał i powiem Wam, że dawał radę. Naprawdę mi się podobało jak sobie poradził tej nocy. I nie chodzi tylko o to, że się najebałam (zgodnie z planem) pod koniec imprezy i mi się wszystko podobało. Po prostu chyba stęskniłam się za jego Britney Spears, Backstreet Boys i takimi tam. No i albo mi się wydaje, albo coraz bardziej dj szaleje technicznie. To też się liczy!
Na parkiecie za to szaleli zakochani. Czyli że Whitney i Łukasz. You can dance było, owszem. Także trochę niebezpiecznie dla mnie – bo postanowili tej nocy nie odstępować mnie na krok i gdy tylko mnie widzieli, osaczali mnie. O ile generalnie mi to nie przeszkadza, o tyle naprawdę czasem pijani ludzie są męczący. Że o niebezpieczeństwie nie wspomnę. Łukasz ostatecznie ugryzł mnie w szyję, co nie powinno było mieć miejsca i nie podoba mi się (specjalnie mówię o tym publicznie).
Generalnie, Utopia nie zawiodła mimo wakacji. To pokrzepiające. No i przyznała mi się ta cała Marta Tuś, że to ona stworzyła Jej Żalosność. To akurat trudne do odgadnięcia nie było, bo jest pierwszą fanką na liście :) Ale nie ma to znaczenia. Rozczarowałem się, bo myślałem, że to jakaś zazdrosna ciota zrobiła czy coś a to tylko kobieta. No szkoda, szkoda. Co nie zmienia faktu, że dobrze, że miejsce jest. Ujawniajcie się ludzie, ujawniajcie ;)
Do domu wróciłam dość wcześnie – w tym czasie Pasyw utopił w WC swój drugi już telefon, zgubił klucze i generalnie było zamieszanie. A potem zniknął. Na mnie też był czas. Pijana, ale bez przesady, postanowiłam wracać do domu.
I dobrze zrobiłem. Bo prawdę mówiąc, prawie całą sobotę przespałem. Obudziłem się, zgodnie z zegarem biologicznym, koło południa. Potem koło 14. Zjadłem pizzę i… mogłam dalej iść spać. I chwała za to, bo wytrzeźwiałam, od-kacowiłam się i doszłam do siebie, gotowa na kolejną imprezę.

Sobotnia zaś zapowiadała się na udaną i taka była. Whitney z Łukaszkiem, gdy wstali ostatecznie skacowaniu po piątku koło 18:00, zaczęli wydzwaniać i zapraszać na bifor do siebie. Powiedzieli, że oczywiście mogę przyjść z kimś. No to o Jurku pomyślałam i rzeczywiście on chciał iść. I dobrze. Więc spotkaliśmy się wszyscy na miejscu. Okazało się dodatkowo, że Tomeczek i jego Paweł też idą, więc się nas kilkoro zebrało na Mokotowie. Ja nic nie piłam, Jurek też nie. Reszta, i owszem. No i oglądaliśmy, nieśmiertelne koncerty. Madonny „Confessions” i Kylie „X”. Przy czym stwierdziliśmy, że realizacyjnie i dźwiękowo lepiej jednak przygotowali płytę tej pierwszej. Kylie obejrzana jako druga była jakaś taka… mniej fajna. I nie chodzi o sam koncert jako taki, tylko o jego zarejestrowany obraz.
Potem wsiedliśmy wszyscy do Jurkowego samochodu i pojechaliśmy z nim do Utopii. Nie było łatwo, Whitney chciała siadać mi na kolanach na przednim siedzeniu ale ostatecznie po prostu nielegalnie za dużo osób jechało z tyłu. Ale że dwie pary, więc nie było źle i dali sobie radę. Szczęśliwie dojechaliśmy i ruszyliśmy, by się bawić.
Ludzi naprawdę sporo się zebrało, szybko też megagorąco się zrobiło. Dość wysoka średnia wieku, ale nie zabrakło i ładnych młodzieńców, na szczęście. Wieczór rozpoczynał Tenessee i – co mówię z ogromną radością – bardzo podobało mi się jak grał! Co jest zaskakujące przecież, bo on w taką muzyczną stronę zmierza, której ja nie ogarniam. Ale nie tym razem. Było naprawdę bardzo ładnie. Potem do sterów dorwał się Licky. I jego, ma się rozumieć, sprężone powietrze połączone z trąbką. To jak podpis prawie ;) Wiadomo, że jak taki dźwięk słychać w Utopii, to musi być on. Ale grał bardzo ładnie, ostro, brudno, dynamicznie. Tak jak się należało spodziewać. Więc szaleństwo na parkiecie trwało. Nie ukrywam jednak, że największe nadzieje pokładałam w Monkym i nie zawiodłam się. Trochę lżej grał, ale bez przesady. Jak trzeba było, to potrafił przywalić. A że potem obaj z Lickym się dorwali do konsoli, to w ogóle szał był. Poniewierali nami do samiutkiego końca. Do końca zaś w klubie zostało 21 osób. I dawaliśmy radę! O 7:55 się skończyła impreza. Dokładnie.
Widziałam też dwóch wielkich i wiernych fanów Monky’ego. Nie powiem, chłopcy sympatyczni, ciekawi. Blondyni, a wiadomo, że ja mam słabość. A do tego tacy akuratni, dość duzi, szczupli (ale nie chudzi). I znów będą się pojawiać plotki na temat tego czy Monky oby nie jest do „przechrzczenia” na prawidłową stronę mocy ;) Najlepiej razem z dwoma ładnymi chłopcami w zestawie.
Poszaleli też moi znajomi. Whitney z Łukaszkiem robili mniej więcej to samo, co w piątek, tylko mniej. I całe szczęście, bo umarłabym już od tego. Jurek na trzeźwo, ale i na mokro. Płynął z powodu gorąca – ale jemu to tylko uroku dodaje. No i generalnie dawał radę. Ja sporo czasu spędziłam przy wejściu z selekcją i ochroną. Bo tam chłodniej. A poza tym lubię z nimi pogadać, popieprzyć o głupotach i pośmiać się z ludzi, którzy czasem wychodzą w naprawdę opłakanym stanie. Każdemu się zdarza, co nie?
Kurwa, no nie da się opisać czemu było pięknie. Zastanawiam się już dłuższą chwilę i to – jak zawsze – chodzi o muzykę. O to, że pięknie grali. Wyskakałam się tą swoją grubą dupą za wszystkie czasy. Wracałam, to mnie tak pachwiny bolały, że głowa mała. I nie da się tego wyjaśnić.

Plan „Niech Się Kurwa Nauczą” idzie raczej gładko. W sumie jest tak jak miało być – są pozytywne efekty, ale są i ofiary. Jak przy każdej dużej zmianie, inaczej być nie może. Trochę szkoda mi kontaktu z niektórymi… ale trudno, stało się. Nie mogłam dłużej znosić aż takiej asymetrii w zaangażowaniu w znajomość. Za bardzo mnie to frustrowało.
Co nie oznacza, że „NSKN” już się kończy. O nie – co to, to nie. Jeszcze chwila, jeszcze trochę. Muszę jeszcze pomęczyć, jeszcze poczołgać. Nie ma tak łatwo, jakoś swoją frustrację muszę wyładować.

W niedzielę wstałam o ludzkiej porze, czyli o jakiejś-tam 14, co przy fakcie, że spać poszedłem po 9 jest chyba niezłym wynikiem. Nie zrobiłam nic a nic produktywnego dzisiaj, co mnie nawet cieszy ;) Poczytałam sporo, pouzupełniałam pewne sprawy, wydawca się odezwała (tak, w niedzielę!) i generalnie kilka dupereli było do zrobienia. Jednakże kluczowo i docelowo – opierdalałam się. Zaplanowałam za to bardziej szczegółowo kolejne weekendy. Pewne jest to, że 1 sierpnia jadę do domu rodzinnego. Jak i to, że 24 lipca jadę do Berlina a za tydzień w piątek – do Łodzi. Musi się coś dziać, wakacje są!
A jutro właścicielka mieszkania przychodzi. Ma naprawić usterki i odebrać kasę. To jej druga wizyta od czasu, gdy się zmieniło właścicielstwo ;) Strach się bać.

Wypowiedz się! Skomentuj!