Generalnie, źle się czuję. Chyba będę chory, kurwa mać. Nie wiem dlaczego – to znaczy w sumie wiem. Szalało się ostatnio za bardzo. Jak na przykład wczoraj. Bo posiedzenie Parlamentu Studentów – ok, ważna rzecz. Nawet bardzo ważna. Ale mnie krew zalała, jak na 88 obsadzonych mandatów (w ogóle jest 90, ale dwa są „utracone”) na sali był problem z obecnością chociaż połowy. Było nam to potrzebne do przegłosowania pewnych poprawek w Regulaminie. I nie przegłosowaliśmy, bo wzięło udział w tymże głosowaniu tylko 38 osób. Tak, drodzy studenci największej uczelni w Polsce, takich macie reprezentantów w najważniejszym organie Samorządu na Uczelni. Ja też jestem z nich dumny.
I generalnie denerwuje mnie to także dlatego, że jest grupa osób, która jednak przychodzi za każdym razem, pracuje, czyta, opracowuje, przygotowuje się – no, robią co do nich należy. A prace i tak są wstrzymywane, bo mamy problem z zebraniem quorum. To jest właśnie chujowe. Dlatego już niedługo na stronie Parlamentu Studentów UW będzie można sprawdzić obecności swoich przedstawicieli – czy bywają, czy też nie. A zazwyczaj nie.
Ja wiem, że 80 proc. studentów ma to gdzieś, tak generalnie. Ale tak jest do czasu. Nagle się okazuje, że regulamin studiów jest chujowy i trzeba go zmienić, albo że jakieś decyzje są podjęte niezgodnie z prawem, albo jeszcze coś innego. I wtedy – jak trwoga, to do Boga. Okazuje się wówczas, że jednak ten cały Parlament jest ważny i potrzebny i źle jest, że nie mamy tam dobrych ludzi. My i tak zmniejszyliśmy w ordynacji rok temu liczebność tego organu, bo już był problem z ludźmi. Ale jest kryzys. Rozmawialiśmy po posiedzeniu z kilka osób nad tym – zastanawialiśmy się co o tym decyduje. I nie wiemy. Wymieniane było wiele czynników – moim zdaniem przede wszystkim brak wspólnego wroga, który jednoczył działania rok temu. Teraz wszystko jest i tak konsensualnie ustalane przed posiedzeniem między klubami i wszyscy wszystko wiedzą. Może to właśnie brak dreszczyku emocji powoduje ogólne zniechęcenie? Nie wiem, naprawdę. Ale mnie to, generalnie, wkurwia. Tak jak szefowie klubów, którzy mówią, że nie mają wpływu na to, czy ich ludzie przychodzą czy nie i jak się zachowują. No to marni z nich liderzy, skoro nic tak naprawdę nie mogą, poza namówieniem ich do podpisania deklaracji przynależności do Klubu.

Zanim jednak dojdę do wczoraj, powinienem zacząć od czwartku minionego. Zostawiłem bowiem bloga w sytuacji, gdy wychodziłem na korepetycje. Nie dotarłam jednak na nie, bo mi je odwołano. No i luz, postanowiłam wykorzystać ten czas na zakup różu, który mi się ewidentnie kończył. A że od dawna używam jednego i tego samego codziennego różu Sephora, to się Chmielną przespacerowałam do tejże. Po drodze zobaczyłam Diverse (czy Reserved? Dla mnie to chyba jedno i to samo…) – i postanowiłam wejść. Michał coś opowiadał o jednej fajnej torbie w którymś z tych sklepów, a że mi na takowej zależy, to postanowiłam sprawdzić. Wchodzę, widzę jakąś torbę, oglądam, biorę (15 sekund), powoli idę do kasy, widzę drugą fajną – oglądam, biorę (kolejne 20 sekund). I w ten sposób w ciągu pół minuty kupiłam dwie torby. Dotarłam też do Sephory i okazało się, że jest mój róż. Ostatni na półce – ostatnio jak byłam, to w ogóle go nie było. Kupiony, zatopiony.
Obładowana tym wszystkim dotarłam do domu. Nawet zadowolona – najbardziej z torby. Bo jedna już mi się przestaje podobać. Tak się zakończyła najbardziej aktywna część dnia. Potem tylko mailowanie, telefonowanie, duperele. Ale już w domku, więc to jednak inaczej. No i praca, jak zawsze, nad pracą. Już mi się czasem naprawdę, naprawdę nie chce.

Piątek był za to fajny. Spokojny, lajtowy, bez szaleństw, w redakcji mijający. Fakt, jakieś tam zawsze sprawy się pojawiają, ale generalnie bardzo na luzaku. Udało mi się uporać z naporem spraw z całego tygodnia i jakoś to mijało.
Jednakże tego dnia właśnie – fakt, że wieczorem, ale jednak – pojawiła się w dyskusji pewnej sprawa stosunków seksualnych. Ona mnie nie dotyczy w sumie w ten sposób „aktywny” (w „pasywny” też nie), ale jest dla mnie ważna. Dwóch homoseksualistów zapytało mnie na czym polega fenomen Poli. To znaczy – dlaczego wszyscy tak są za nią. Dla mnie to proste – Pola pokazuje, że można się cieszyć życiem na wiele różnych sposób. A dodatkowo robi to w sposób, który dla jednych jest upragniony, dla innych strasznie obrzydliwy (choć podświadomie upragniony). Najbardziej zaś chyba dla osób, które jej nie lubią jest to, że ona jest z tego dumna. W sensie, że nie ma się czego wstydzić i się nie wstydzi. Daje radę.
Ze stosunkami homoseksualnymi to jest tak, że one burzą porządek. Że one się nie wpisują w to, co uważane jest za normę. Jest spora część Polaków i Polek, która najchętniej zakazałaby i spenalizowałaby takie stosunki. Co tylko potwierdza moją tezę. Stosunki homoseksualne są zawsze pozamałżeńskie. I są zawsze naganne. Tu zresztą nie ma o czym dyskutować, bo to dla badaczy kultury kwestie banalnych sformułowań.
Aby odważyć się na pierwszy stosunek homoseksualny, każda osoba musi pokonać bardzo wiele przeszkód. Musi pokonać strach, lęk, obawę przed karą, ale też i obawę przed ujawnieniem a często i przed samoujawnieniem się dla siebie. W tym sensie każda osoba, która tego dokonała – sprzeciwia się opresji heteroseksualnej. Nikt nas nie wychowuje i nie uczy w historyjce o kwiatkach i pszczółkach, że to dwa kwiatki albo dwie pszczółki… No i ogólnie, nikt nas nie socjalizuje mówiąc nam, że mamy wybór. A jeśli nawet gdzieś taka sugestia się pojawia, to zawsze pod warunkiem, że „wolałabym, żebyś jednak nie”. Pokonujemy więc także siebie, bo musimy się sami z siebie przekonać i nauczyć, że jednak tak, że można, że trzeba, że to jest okej.
Każdy stosunek homoseksualny burzy heteronormę. Także dlatego, że jest przyjemny. Okazuje się bowiem, że oto kobieta może dać drugiej kobiecie przyjemność większą niż mężczyzna. Dominujący samiec musi nagle powiedzieć „o nie, nie jestem w stanie zdobyć każdej”. Musi się poddać, jest spacyfikowany. Lub ewentualnie musi przyznać, że penetracja może przebiegać w inną stronę i że może być tym, który jest penetrowany, zdobywany i uległy. I znów traci pozycję dominującego samca.
Dlatego właśnie lubię homoseksualny seks. Bo on pokazuje, że aktualny układ sił jest przygodny. I burzy podstawy tego systemu. Im bardziej jest on nieheteronormatywny, tym lepiej. Trójkąty, czworokąty, wiązanie, bicie, sikanie, cięcie… Właśnie o to chodzi. Żeby wyrwać się z socjalizacyjnej pułapki tego, co uważamy za dające spełnienie. Tak samo jest z monogamią. Ona jest przygodna, socjalizowana, wyuczona. Nie jest „naturalna”. I dlatego cieszę się, że Pola ma 132 partnerki rocznie. Bo w ten sposób podważa system. To taka trochę krecia robota, że sobie pozwolę na dwuznaczność.

Zanim jednak w piątek doszło do tej dyskusji, była impreza – ma się rozumieć. Bardzo krótki bifor u Piotra zwanego Gackiem. Wkurwiłam się, generalnie, bo przecież mam już dość siedzenia w domu i biforowania polegającego na siedzeniu i obserwowaniu jak inni piją. Jak tylko będzie cieplej, to będę mógł wychodzić z nimi na zewnątrz, chodzić swobodnie między klubami, spacerować, po prostu inaczej spędzać ten czas. Posiedzieliśmy więc krótko – na tyle, że nawet Amy z Koleżankami nie dała rady przybyć. Był za to Maciej Biegacz – z nowym chłopcem jakimś. W sensie, że Kubą czy Hubertem, czy jakkolwiek. Dlatego też Piotr nie zapraszał tego Wojtka, co ja go nie znam, co nie chce mnie poznać. Żeby nie było.
Ale tak długo się nie dało. Poszliśmy do Opery na drugie urodziny klubu. Dołączyły do nas dziewczyny, czyli Amy i Koleżanki. Ale dołączył też Wojtek, co ja go nie znam, co nie chce mnie poznać. I się zaczęło śmiesznie robić. Otoczyli Macieja Biegacza. A ogólnie to się średnio bawiłam. A, jako tak było niewyraźnie. Jeśli to ma być megaimpreza superwypas, ekstraurodziny, to ja mam gdzieś takie imprezy. Średnio wypadło i tyle. Nie powiem, nawet nieźle grali i było okej pod tym względem, ale zdecydowanie bez WOW. Szybko zaczęło się nudno robić, ludzie uciekali, dziwnie tak jakoś. Spotkaliśmy za to Patryka ze swoją siostrą. Siostra rozbawiona na tyle, że Pola z czasem operacyjnym 20 minut się nią zajęła. A Patryk miał głowę zajętą. Odpłynął dość mocno i nie trudno było zauważyć, że miał spotkanie z Białym Panem. Zresztą, w sobotę wyglądał tak samo w Utopii. Jego życie, jego sprawa, jego nos.
Plusem Opery jest to, że jestem tam dość anonimową osobą. Chyba jeden chłopiec mnie rozpoznał, więc to plus. No i ponieważ to był mój pierwszy raz w Operze, to muszę przyznać, że spodziewałam się bardziej ekscytujących doznań. Ludzie mogliby być młodsi też…

Więc poszliśmy do Utopii, bo gdzieżby indziej. Piątek, jak piątek – przyciągnął mniej ludzi niż sobota. Okazało się jednak, że ci co nie przyszli, mają czego żałować. DJ Energy dawał radę, naprawdę. Ja wiem, że można nie być fanem Revivala, ja też nie jestem jakimś jego fanatykiem, ale ogólnie stwierdzić trzeba, że dał radę. Nie dał rady Wojtek, co go nie znam, co nie chce mnie poznać i pojechał do domu. Maciej Biegacz poszedł z nami, co trzeba odnować, bo to już zdarza się rzadko a będzie się zdarzać jeszcze rzadziej. Wiek robi swoje.
W ogóle to muszę zauważyć, że nie zauważyłam wzrostu cen. Nie wiem kiedy to się stało, że Red Bull z 12 zł podrożał do 14. A to mój główny napój, więc powinnam była spostrzec, prawda? Nie wiem, naprawdę, miałam jakąś zaburzoną percepcję. Był z nami też Tomeczek, o którym nie mogę zapomnieć, bo nawet jego stały partner seksualny z Łodzi pisał do mnie, żebym go koniecznie wyciągnęła z domu, żeby nie „zdziczał”. Ale Tomeczka nie trzeba było wyciągać – on sam był chętny. Zresztą w Utopii też był chętny i jak się z jednym kolegą żegnał, to aż myślałam, że z nim wyjdzie ;) Ale nie, został.
I dobrze, bo dużo ładnych znajomych było. Krzyś, Kamilek, Daniel z Kubą Po Prostu… No i kilku nieznajomych ładnych, więc się cieszę, że mogłam ich zobaczyć. Oby częściej, oby więcej. Bo wiadomo, że zasadniczo do września-października nie będzie jakiegoś nagłego nalotu nowych młodzieńców. Więc takie małe wypadki też należy docenić i się cieszyć nimi.
Ja się wybawiłam, prawdę mówiąc. Poskakałam, potańczyłam… Było dobrze. Na tyle, że chcieliśmy realizować plan afterowy. Wybraliśmy dobry moment, bo jakieś 5-10 minut po naszym wyjściu, Utopia zamknęła swe drzwi. Ponieważ z całej drużyny została tylko Pola i Tomeczek, to pomyślałam, że afterować nadal można. Zaszło jednak pewne nieporozumienie dotyczące transportu i McDonald’sa. Ono sprawiło, że idea afteru upadła. Ja mówiłam: musi być wiosna.

Wstałam, ogarnęłam się i zaraz trzeba było ruszać dalej. Na spotkanie z Piotrem zwanym Gackiem celem omówienia szczegółów pogrzebu towarzyskiego Pasywa. Ponieważ to już jutro, to dzisiaj mogę o tym napisać. Wtedy trzymaliśmy to jeszcze w tajemnicy. Gacek przygotował obiad, czy raczej coś obiadopodobnego, co nie smakowało nikomu poza mną. Bo za dużo przypraw. Ej, no ale warzywa muszą być dobrze doprawione!
Więc pogadaliśmy, przeplatając nasze ustalanie plotkami, jak zawsze. Potem musiałam szybko lecieć na posiedzenie Konwentu Seniorów Parlamentu Studentów UW. Spotkanie potrzebne, ważne i dość konkretne. Choć jeszcze wtedy nie wiedziałam, że część szefów klubów będzie mi potem mówić, że nie ma żadnego wpływu na członków swojej frakcji… Ciągnęło się długo, bo ostatecznie podjęliśmy decyzję o tym, że raczej odwołamy wyjazd parlamentarny. To taka doroczna tradycja, że członkowie PS wyjeżdżali się najebać. Na koszt samorządu – to taki jedyny wydatek podatników na ich rzecz. A w tym roku okazało się, że nie ma nawet 20 chętnych.
To też oznaka kryzysu w działalności samorządu studentów.

Wróciłam do domu, ogarnęłam się i zaraz znów do Piotra jechałam, bo tam Ania robiła swoje urodziny. Nie wiem jak ona to robi, ale wygląda na 17 lat a ma… no, znacznie więcej. No i wyglądała cudnie. A Kasia miała zajebistą sukienkę. Musiałam to zapisać. Impreza fajnie wyszła, spokojnie, ale i radośnie. Takie spotkanie urodzinowe zasadniczo. Dałam Ani niewielki prezencik – w tym filmy porno, co zrozumiałe. Mam nadzieję, że się jej spodoba. Choć ona najpewniej na brak doznań seksualnych nie może narzekać ;) To dla równowagi książka jeszcze doszła.
Nie ukrywam, że ciutkę się dziabnęłam wódeczką na urodzinach. Tak dla zabawy. I dlatego mnie STRASZNIE ucieszyła propozycja Damiana.be, żeby iść do Discrete. Tzn. on tam był a ja z Polą doszłam. I to była dobra decyzja. Co prawda ludzi już było nie tak wiele (koło 1 tam byliśmy), ale 1) ładnie grali, 2) smacznie polewali, 3) miło się patrzyło na te pozostałe dzieci :)
Ktoś mógłby powiedzieć, że zasadniczo w Discrete gra się podobnie jak w Operze. W sumie – prawda. Ale Discrete nie udaje, że jest superambitnym klubem dla snobów. Wręcz przeciwnie – tam się często 18tki organizuje. I wszystko jasne, prawda? No i choć udało mi się lekko otrzeźwieć w drodze do Discrete, to jednak była już barmanka klubu, która nam polewała kamikadze sprawiła, że jednak znów byłam dziabnięta.
Dlatego do U szliśmy pieszo. Potrzebowałam oddechu.

A tu znów superudana impreza. Bardzo dużo ludzi. Tłoczno, kolorowo, fajnie. Nawet Aleksy się pod koniec pojawił i mnie poznał znów. Muzycznie było pięknie, bo Moondeckowa i Licky dali radę. Co mnie cieszy, to że nadal znajomi się zjawiają tłocznie. Jureczek, Slave, Davidek, Bartuś, Daniel z Kubą (znów!), wspominany już Patryk… Całą noc lataliśmy z Gackiem po klubie. W sumie nie wiem czemu. To znaczy wiem czemu on – bo miał taki płynący z góry (w sensie, że z nosa) nakaz. Ale po co ja z nim? Nie wiem. Ale tańczyć i tak nie było przez długi czas gdzie, więc chociaż z różnymi ludźmi nam dane było pogadać. Potem się rozluźniło i można było poszaleć na parkiecie. Gdy reszta wysiada, ja dosiadam. Poskakałam cudnie, bo i było do czego. Już pomijam fakt, że Pola i Piotr się do fotki w kiblu rozbierali… Ale taka właśnie była happy atmosfera. Że się chciało poszaleć, pobawić. I dlatego też o bardzo ładnej porze z Utopii wyszłam.
Szkoda, że nie mogłam jeszcze dłużej, ale obowiązek wzywał.

Manifa o 12:00. Przyznaję się bez bicia, że jak wstałam o 10:30, to modliłam się, żeby śnieg padał – wtedy mogłabym nie iść bez wyrzutów sumienia i pospałabym dłużej niż 3 godzinki. Ale nie, nie padało. Więc pojechaliśmy z Michałem. Dołączyła do nas Pola, Klaudia i koleżankie Poli. Ludzi bardzo dużo, bardzo fajnie się szło. Zaskoczył mnie, muszę przyznać, Gacek, który się zjawił. To na plus zaskoczenie. Było naprawdę fajnie i nie tak zimno nawet jakby się można było spodziewać. Staraliśmy się iść zawsze w pobliżu jakiejś flagi mniejszości seksualnych, bo poczytuję sobie za powód do dumy to, że sama do nich należę. I że idą w Manifie. Co prawda tylko jedna przemawiająca, z porozumienia lesbijek powiedziała coś o osobach trans i pozapłciowych, ale liczy się i tak. Dziękuję jej, choć nie wiem, niestety kim była.
Rozbawili mnie Wszechpolacy, bo mieli napisy „Każda równa – wszystkie brzydkie”. To jednak nadal żyje przekonanie, że feministka to brzydka kobieta… No nie wiem, czy Pola albo Klaudia takie znowu brzydkie? Krzysiu ode mnie z Krakowskiego Przedmieścia nadal powtarza, że z chęcią by (cytuję) „nadział”.

Po Manifie poszłam do Play w Złotych Kutasach. Odstałam swoje w kolejce, ale weszłam ostatecznie. Razem ze mną cała ekipa robiąca siarę i Gacek zionący niestrawionym alkoholem i namawiający jakąś obcą panią do zakupu telefonu. A ja wzięłam Samsunga F480. Moja znajoma, co jest konsultantką i dzwoniła namawiając mnie na zostanie w Play powiedziała mi, że telefon będzie mnie kosztował 1 zł a okazało się, że muszę dać 199 zł. Nieładnie, nieładnie. No, ale co – jak trzeba, to trzeba. Zostałam przy moim abonamencie (50/70 zł, 1000 minut do Play za free), bo niczego lepszego nie mają. A nowy telefon jest dotykowy i mi się podoba nawet.
I dlatego potem jedliśmy coś na górze. Niewybitne, nietanie, ale co tam.
I tak mniej więcej niedziela minęła. Potem poszłam spać na godzinkę i… zaspałam na spotkanie Klubu Parlamentarnego. Mea culpa.

W poniedziałek byłam na zajęciach. Co więcej, nawet o wpisy powalczyłam. Okazuje się, że na chwilę obecną brakuje mi dwóch wpisów do szczęścia. Przy czym jednego nie mogę mieć, bo nie ma jeszcze wyników egzaminu. Ale spoko, poczekamy, zobaczymy. MUSZĘ zdać.
Znów jest słaby korepetycyjnie tydzień. W poniedziałek odwołane, we wtorek – odwołane, w środę – jedne odwołane. No żesz kurwa, ludzie, ja potrzebuję kasy. Tak, waszej kasy! :) Dobrze, że chociaż jedne były i zaraz mnie kolejne czekają.
We wtorek po raz pierwszy w tym roku akademickim poszłam na zajęcia. Pan mnie dopisał do listy a potem jednak zwrócił uwagę, że czytam książkę, ale w sumie jemu to nie przeszkadza chyba. Potem na specjalizacyjne zajęcia poszłam, ale okazało się, że idziemy „do redakcji”, czyli na Warecką. Poszłam, ale walczyłam ze sobą. Mam taką zasadę, że jak tam są zajęcia, to ja się ulatniam, bo tam na 100 proc. listy nie ma. Ale że to pierwszy raz w tym roku akademickim, poszłam. No żesz kurwa mać, ale było ciekawie… Wytrzymałem, jasne, bo czemu nie. Ale po co się tak nudzić?
Potem w 5 minut załatwiłem brakujący wpis jeszcze jeden, a potem swoje w redakcji odsiedziałem. Też nie za długo, bo miałem spotkanie z przewodniczącymi Komisji Parlamentu Studentów. Na 4 przyszło 2. Zastępców, żeby nie było. Samorząd jest w kryzysie.
Wieczorem jeszcze zaliczyłam zakupki w Carrefourze, przygotowałam się do posiedzenia Parlamentu Studentów UW i tyle mnie było widać.

Środa minęła dość szybko. Sporo roboty było, dużo się dzieje, imprezy, patronaty, duperele. Więc tak czas zapierdalała, że nawet nie zauważyłem. A! I swoją drogą – przynoszę sobie codziennie drugie śniadanie i obiad. Więc nie ma to tamto – dieta jest utrzymywana! Obawiam się o jej efekty. Muszę zacząć biegać! Muszę! Niech tylko będzie cieplej i przestanie padać śnieg.

Po dyżurze w redakcji miałam korki. Czekałam pół godziny ponad na przybycie uczennicy. No, ale cóż… kasa za całość się należy. Potem odwołane korki, więc pojechałam do domu zjeść coś i z powrotem na UW na posiedzenie Parlamentu Studentów, od którego zasadniczo zaczęłam dzisiejszą opowieść.

Czytam „Gargulca” – polecam, bo wciąga.

Wypowiedz się! Skomentuj!