Poranny spacer z Filipem, którego namówiłam na przyjazd i
odebrałam z dworca okazał się bardzo przyjemny. Potem
my odpoczywaliśmy, a reszta smażyła się na plaży. Czego
potem pożałowali, oczywiście, bo się poparzyli. Wieczór
dla nich oznaczał Sfinksa, a dla mnie jednak Sixty9. Do
Filipa i do mnie Marcinek dołączył. W klubie było… no
mniej ciekawie, jeśli idzie o ludzi, za to nieznacznie ale
naprawdę nieznacznie lepiej, jeśli idzie o muzykę.
Jakieś takie chill-outowe kawałki house’owe nie
są tym, na co czekałam i liczyłam… Niedziela
to dzień powrotu. Tym razem pociągiem,
co się spóźnił 45 minut…

Wypowiedz się! Skomentuj!