Zacznę od rzeczy w sumie dla większości z Was najnudniejszej. Czyli od samorządności. Bo tak się składa, że właśnie dziś się ona bardzo symbolicznie kończy. Jako że połączenie studiów pierwszego stopnia w Ośrodku Studiów Amerykańskich z moimi innymi obowiązkami się nie udało, skreślą mnie. Jedyny powód, dla którego jeszcze tego nie zrobili to wybory. Ktoś musi wybrać Dyrektorów i zastępców w Instytucie Ameryk i Europy (do którego OSA należy), a że poprzedni Przewodniczący Komisji Wyborczej narobił trochę bałaganu, po czym odszedł do innego miejsca pracy, to robię to ja. Takie rozwiązanie zaproponowałem osobie, która odpowiada za skreślenia w OSA: dokończę wybory, potem mnie skreślajcie. Chcę zostawić po sobie porządek. Wychodzę z założenia, że dobre wypełnianie obowiązków jest wzorem dla innych do naśladowania. I jeśli się chce, żeby sytuacja z tego typu formalnymi sprawami się na Uniwersytecie poprawiała, to trzeba dawać przykład. Następna osoba, która będzie robić wybory, będzie zaglądać w dokumenty poprzednika, żeby dowiedzieć się co i jak. Tam znajdzie moje idealne protokoły, perfekcyjnie przygotowane karty do głosowania i tym podobne uchwały. To, mam nadzieję, będzie mobilizować do pracy na takim samym albo i lepszym poziomie. Tego sobie życzę i po to robię to, co robię.
No, ale wybory wyborami (strasznie upierdliwe to czasem jest), ale co to ma do samorządu? Dzisiejsze posiedzenie Parlamentu Studentów UW było moim ostatnim, w którym uczestniczę jako poseł. W momencie, w którym uprawomocni się moje skreślenie z listy studentów, stracę mandat Posła Parlamentu Studentów UW, mandat członka Odwoławczego Sądu Koleżeńskiego Samorządu Studentów UW oraz mandat Przewodniczącego Komisji Wyborczej Instytutu Ameryk i Europy UW. I w zasadzie tak zakończy się moja przygoda z samorządem studenckim na Uniwersytecie Warszawskim. I w ogóle ze studiami. Po prawie 8 latach stracę status studenta.
Muszę przyznać, że nie od razu wciągnął mnie wir samorządności. Pierwszy rok studiów to była laba. Opierdalałam się na maksa. Potrzebowałem tego odpoczynku po kilku latach ciężkiej pracy w samorządzie szkolnym. Poza tym brakowało kogoś, ktoby mnie „przejął”. Wiecie, wprowadził, przedstawił, pokazał, wytłumaczył. Nie byłem na obozie zerowym, więc z góry skazana byłam na to, żeby mieć trudniejszy dostęp do tego typu informacji i wiedzy. Potem jednak się udało. Wystartowałem jakoś na socjologii i udało mi się dostać do jakiegoś organu. A potem… potem poszło.
Podczas tych, nie wiem, sześciu? lat pracy w samorządzie zawsze kierowałem się jedną zasadą – „dla dobra studentów/studentek UW”. Jeśli ktoś odebrał jakiekolwiek moje zachowanie inaczej, to przepraszam. Moim celem było działanie tak, by studiowało się u nas łatwiej, lepiej, przyjemniej, fajniej. Ale i różnorodniej. To przecież przeze mnie Parlament Studentów UW debatował nad tym, jakie buty musi nosić przedstawiciel studentów w Senacie UW. To przeze mnie dyskutowano, czy usuwać z przepisów formułę informującą, że wszystkie formy męskie w regulaminie odnoszą się też do kobiet. Ostatecznie to, by ukrócić moją działalność, odebrano Komisji Rewizyjnej Samorządu Studentów UW możliwość kontrolowania pod względem celowości. To przeze mnie Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie zajmował się kwestią struktury samorządu jednostkowego i tego kto może kogo gdzie zaskarżyć. Tyle lat, tyle wspomnień…
Podczas pracy spotkałam wiele bardzo dobrych i bardzo wartościowych osób. Nie ze wszystkimi się zgadzałem co do różnych rzeczy, ale widziałem w nich pasję robienia tego, co robią dla studentów. Takich ludzi zawsze szanowałem. Ale widziałem też wiele osób złych, zepsutych – które korzystając z „dziur” w systemie – próbowały ugrać coś dla siebie. Zazwyczaj się im udawało, bo nie ma systemów całkowicie szczelnych. Co więcej, ten system jest akurat tak pomyślany, że bardziej uszczelnić (bez nieproporcjonalnie wysokich kosztów) się nie da. Takimi ludźmi zawsze gardziłem i będę gardzić.
Byłem członkiem Zarządu Samorządu Studentów Instytutu Socjologii UW, jak i jego Sekretarzem. Byłem Posłem do Parlamentu Studentów UW, jego Marszałkiem ale i członkiem Komisji Prawno-Regulaminowej Parlamentu Studentów UW. Byłem członkiem Rady Naukowej Instytutu Dziennikarstwa, Rady Wydziału Filozofii i Socjologii, Rady Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych, Rady Instytutu Ameryk i Europy. Miałem zaszczyt być członkiem Senatu UW, członkiem Komisji Senackiej ds. studenckich oraz członkiem Komisji Senackiej ds. budżetu i finansów. Byłem członkiem Komisji Rewizyjnej Samorządu Studentów UW, Przewodniczącym Walnego Zebrania Studentów Instytutu Dziennikarstwa ale i członkiem Odwoławczego Sądu Koleżeńskiego Samorządu Studentów UW. Pełniłem mnóstwo innych funkcji, czy to w Komisji Dydaktycznej Rady Instytutu Socjologii UW czy też w Zespole Roboczym ds. szczegółowych zasad studiowania Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW. Nauczyłam się bardzo wiele dzięki temu. Nie tylko na temat prawa, ale i na temat Uniwersytetu Warszawskiego. Jego struktury, jego biurokracji i jego kultury organizacyjnej. Ale nauczyłem się też wiele na temat ludzi.
Te 8 lat zmieniło mnie drastycznie. I bardzo się z tego cieszę, bo widzę tę zmianę jako progres, jako rozwój. A o to przecież chodzi – by się rozwijać, by iść do przodu. Dlatego chcę podziękować wszystkim, którzy jakoś uczestniczyli w tej mojej wędrówce. Tym, którzy ułatwiali, jak i tym, którzy utrudniali mi działanie. Tym, którzy wspierali i tym, którzy atakowali. To była niesamowita przygoda, którą polecam wszystkim. Cieszę się, że odważyłam się kiedyś-tam wystartować w tych wyborach po raz pierwszy. Oczywiście, to były dziesiątki, setki godzin ciężkiej pracy. Nie mówię o samych tylko posiedzeniach, które nie raz przecież trwały do 2 w nocy czy nawet 4 nad ranem. Przygotowywanie dokumentów, czytanie ich, zapoznawanie się z nimi, opiniowanie, rozmowy, spotkania, konsultacje… To tygodnie, miesiące wytężonej pracy zupełnie za darmo. I często zupełnie bez zauważenia. Większość działań takich osób jak ja widoczna jest dla 30, no może 50 osób na całym Uniwersytecie Warszawskim. To nawet nie promil wszystkich studiujących. Czy zależało mi więc na poklasku? Odpowiedzcie sobie sami.
Po co? Po co to robiłem? Mam taki odruch, że jak gdzieś się pojawiam i jest coś, co mi się nie podoba, co możnaby ulepszyć i zmienić a ja mogę to jakoś zrobić, albo mieć na to realny wpływ, to nie czekam. Jak widzę, że Regulamin jest zły, że coś nie działa i wiem, że moje zdanie w tej kwestii zostanie wysłuchane, to odzywam się.
Co z tego mam? Satysfakcję, że próbowałem. Jasne, czasem się nie udawało. Mój słynny pucz w Instytucie Dziennikarstwa (nazywany „Walnym o 6 rano”) ostatecznie okazał się nieudany. Ale gdybym nie spróbowała, to nie wiedziałabym, czy potrafię, czy dam radę. Taka praca to sprawdzanie siebie: ile potrafię, na ile umiem coś zrobić, na ile mi się chce rzeczywiście mieć wpływ. A mi się chciało.
Moim zdaniem samorządność przeżywa pewien kryzys. Ludzie nie garną się do tego tak, jak dawniej. Albo robią to, ale z innych pobudek, co znacząco wpływa na jakość oferowanej przez nich pracy i ich zaangażowania. Samorząd dziś wygląda inaczej nie tylko dlatego, że nie ma w nim wyraźnego konfliktu. Także dlatego, że coraz mniej w nim w ogóle wyrazistości.
***
Jest Utopia. To fakt. Nowa Utopia ruszyła przy Kredytowej 9. Zabawne, że adres taki sam formalnie jak dawniej The Nine, które próbowało odbijać utopijnych klientów imprezami Candy Andy, które… teraz przeniosły się do Hunters na Jasną 1. Fortuna kołem się toczy.
Jest na razie dziwnie. Wiadomo, nowe miejsce, nowe ściany, nowy parkiet… wszystko jest nowe, więc i my potrzebujemy czasu, by oswoić miejsce. Tak jak było dawniej w Utopii – nikt nie czuł się tam od pierwszego wejścia swobodnie. Może i o to chodziło? O to, że trzeba trochę „potrenować”, by móc powiedzieć, że się dobrze czuje w tym klubie? Ale zarazem było tam coś, co sprawiało, że chciało się przychodzić, próbować, walczyć, oswajać. Nowe miejsce próbuje jakąś magię wytworzyć, zobaczymy.
Jest ładnie, to akurat nie zaskoczenie. Choć, oczywiście zamiana „piwnicznego” klimatu Jasnej 1 na wysoki sufit przy Kredytowej 9 jest zmianą diametralną. Jest mnóstwo plusów. Od wódki Belvedere, którą leją na barze, przez dobrą muzykę, niezłe nagłośnienie, ciekawy i spory VIP-room aż do zapraszanych gwiazd. Są minusy – z których właściciele zdają sobie sprawę i nad którymi pracują cały czas, usuwając je jeden po drugim. To dobrze, że nie uważają miejsca za skończone dzieło. Dobrze, że słuchają, co jest do poprawki i że to realizują. Inaczej widzi się klub, gdy jest wyremontowany a inaczej, gdy się w nim ludzie pojawią i zaczynają się bawić. Więc rozumiem, że pewne rzeczy się dzieją teraz – operacja na żywym organizmie.
Co jest teraz ważne? Szybkie naprawianie niedociągnięć. Żeby ludzie widzieli, że mają wpływ i że to jest coraz bardziej ich miejsce. I wypracowanie jakiegoś systemu, bo na razie momentami jest nieco chaotycznie. Wiadomo już, że stare karty Utopii nie działają. Okej, trzeba więc zadbać, żeby już teraz pojawiły się nowe. Szybko. Żeby ludzie znów mogli poczuć się, że przynależą.
Bardzo odważną decyzją są opłaty za wstęp. I to niemałe, bo w piątek 15 zł a w sobotę 20 zł. To dużo jak na warszawskie warunki, nie ma co udawać. Z jednej strony krok zrozumiały, bo we wszystkich aktualnie modnych pseudohipsterskich miejscach się płaci za wstęp. Różnica polega na tym, że potem tam się pije tanie piwo w plastiku, a w Utopii basic drink kosztuje 20 zł. To niemało jak na Warszawę. Wszystko to ma sprawić, że klub będzie bardziej ekskluzywny i na pewno taki się staje.
Decyzja o piętnastozłotowym wstępie w piątek jest bardzo odważna. Na tyle odważna, że się obawiam o konsekwencje. W piątek miniony ludzi nie było jakoś porażająco wiele. Pamiętajmy, że czasy się zmieniły i zamiast do klubów typu glamour ludzie chodzą do post-industrial albo pseudo-hipster.
Wychodzę jednak z założenia, że tak jak blisko 10 lat temu bardzo odważną decyzją było wprowadzenie selekcji i braku opłat za wstęp, tak tym razem jest ruch nieco inny. Wówczas się udało, liczę na to, że uda się i tym razem. Mam taką nadzieję.
Nie ukrywam też, że Utopia musi przyciągnąć nowych. Stare cioty już się nieco wykruszyły clubbingowo, potrzeba nowych. A nowi przyjdą, spróbują i zostaną tylko, jeśli poczują tę magię, którą nam udało się poczuć wiele razy przy Jasnej 1. Jeśli tego nie będzie, uciekną. I nie wrócą. Nikt nie ma dziś czasu na dawanie drugiej szansy. Teraz jest ten czas, gdy wszystko się decyduje. Choć w sumie nie mam na to wpływu, ani nie ma to w zasadzie na mnie bezpośredniego przełożenia, ale stresuję się. W sensie, że chciałabym, żeby wyszło.
I na razie na imprezy nie narzekam. Jasne, otwarcie było specyficzne. Ja spędziłam je na rozmowie z Katherine Ellis. Ładnie grali też ci dwaj młodzi chłopcy tydzień później. Hugo dał radę, wiadomo. Generalnie nie jest źle, ale potrzeba jeszcze tego pierdolnięcia, które sprawi, że nieprzekonani się przekonają. Ja nadal daję duży kredyt – bo to początek, więc nie ma co oczekiwać, że będzie nie wiadomo jak wspaniale. Powoli, powoli. Ile daję czasu? Myślę, że do połowy lipca. Może do końca. Wówczas się okaże, co się z tego urodziło.
***
Za nami Parada Równości. Generalnie udana. Ludzi 3,5-4 tys., jak ustaliliśmy w konsultacjach. Jak na tę pogodę: całkiem fajnie. Oczywiście, może być więcej. Oczywiście, że Parada Równości traci na znaczeniu, bo traci swój buntowniczy charakter. Oczywiście, że mogłoby być lepiej „gwiazdorsko”, jeśli idzie o występy/koncerty. Wszystko by mogło być bardziej, mocniej, lepiej, fajniej. Ale Paradę Równości robiły 2 osoby. Łukasz i ja. Pod koniec, na jakieś 3 tyg przed wydarzeniem dołączył do nas Paweł. Reszta? Działała wcale lub bardzo symbolicznie. Bo wbrew temu, co mam w oficjalnym podpisie, nie jestem tylko rzecznikiem prasowym wydarzenia (uwierzcie, że wolałabym i chciałabym tylko tym być), ale zajmuję się pierdyliardem innych spraw, zupełnie z tym nie związanych.
I niech się teraz na mnie obraża, kto chce, ale Paradę Równości robiły 2 osoby. Marietta straciła motywację w pewnym momencie, Wolontariat Równości działał przed 2 czerwca zdecydowanie za słabo, Paweł był zajęty swoimi rzeczami… Mam w sobie dużo żółci aktualnie, bo jest wiele drobnostek, które się nie udały. Jest też wiele nerwów, dużo stresu i dużo wyzywania się podczas samej Parady Równości. A roboty było co nie miara. Ponad 2,2 tys. maili dostałam w sprawie Parady Równości w ciągu roku. To oznacza jakieś 6 maili dziennie w tej sprawie. Ale codziennie, każdego zasranego dnia. Jasne, nie narzekam, bo to mój wybór. Trzeba było się nie pchać.
I nie będę. Obiecuję niniejszym uroczyście, że w przyszłym roku mój udział w przygotowaniach Parady Równości będzie mniejszy. Zamierzam, gdy we wrześniu usiądziemy, by planować przyszły rok, zapowiedzieć, że będę robić tylko to, czym zajmuje się rzecznik prasowy: tworzyć informacje prasowe, wysyłać je do mediów, rozmawiać z dziennikarzami, odpowiadać na facebooku i nic więcej. Nie będę mieć na to czasu, nie mam też na to ochoty. Jestem wypompowana po dwóch latach zapierdalania. O ile rok temu było kilka osób, które w poszczególne rzeczy się włączyły, o tyle tym razem nie. Bardzo mi się to nie podoba i o ile przy tej Paradzie dałam się w to wciągnąć, o tyle za rok na pewno tak nie będzie. Priorytetem dla mnie na rok 2012/2013 jest doktorat. I nic mnie nie może od tego jakoś drastycznie odciągać.
Bo, oczywiście, do Parady Równości musiał dojść Tydzień Równości. Po ubiegłorocznych doświadczeniach mówiłam: musimy podpisać umowę wcześniej niż ostatnio, żeby załatwić fajnych ludzi i fajne wydarzenia (podpisaliśmy 4 dni przed początkiem Tygodnia), musimy ustalić program i obszary działania na wiele miesięcy przed wydarzeniem, żeby mieć czas pomyśleć i ogarnąć coś fajnego (na trzy tygodnie przed koncepcja została zupełnie zmieniona jednoosobowo w Urzędzie), musimy wyjść z budynku urzędu, bo to odstrasza ludzi (wszystko odbywało się w Urzędzie), musimy uatrakcyjnić formułę np. o filmy w Multikinie, warsztaty w różnych miejscach (filmy były w Urzędzie a warsztaty znów tylko w liceach), musimy zrobić warsztaty w gimnazjach, bo mamy fajne o nie-marnowaniu żywności właśnie dla tej grupy wiekowej (robiliśmy w liceach, a trenerki znalazłam 3 dni przed ich startem).
Sami widzicie więc, że nerwówka straszna, zapierdol, brak planu, brak czasu… Masakra. Też więcej się na to nie zgadzam. Powiedziałam: mogę zrobić i dwa tygodnie równości, jeśli będę mieć umowę z Urzędem pod koniec stycznia podpisaną. No, do połowy lutego najpóźniej. Jeśli do tego dnia nie będzie, ja się Tygodniem nie zajmuję, mam na głowie inne sprawy.
***
Najważniejszym przedparadowym wydarzeniem była oczywiście zmiana trasy.
Co roku Policja, Straż Miejska, Biuro Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego wraz z organizatorami Parady Równości siadają razem przy jednym stole na kilka dni przed manifestacją, by ustalić szczegóły współpracy podczas marszu. Tak było i tym razem. Spotkaliśmy się w Centrum Bezpieczeństwa m. st. Warszawy, by omówić detale.
Do miasta, jako organu rejestrującego zgromadzenia publiczne, wpłynęło – poza naszym – jeszcze 13 innych zgłoszeń. Pamiętajcie, że miasto nie wydaje pozwolenia a jedynie rejestruje zgromadzenia. Każde zgłoszone najpóźniej na 3 dni przed planowaną datą jest legalne. Legalne, to znaczy, że policja nie może go usunąć, nie może nakazać mu przesunięcia się. Pod Sejmem, gdzie miała zaczynać się Parada Równości, zgłoszono zgromadzenia publiczne przy każdej możliwej drodze wyjścia z planowanego miejsca naszej zbiórki. Co więcej, zgromadzenia te zaczynają się na 2 godziny przed Paradą Równości.
Co to oznacza? Że TIRy oraz że uczestnicy/uczestniczki Parady Równości nie mogliby/mogłyby dojść pod Sejm! W ogóle nie zebralibyśmy się na miejscu, bo dojścia są zamknięte przez legalne manifestacje. A nawet jeśli udałoby się nam jakoś tam dotrzeć, to problemem byłoby wydostanie się spod Sejmu – z tego samego powodu: legalnych zgromadzeń publicznych, których policja nie może usuwać.
Zgromadzenia rejestruje się najpóźniej na trzy dni przed planowaną datą. Dlatego zmiana trasy na 2 dni przed imprezą uniemożliwia zarejestrowanie nowych kontrmanifestacji na naszej nowej drodze. Każda próba zakłócania legalnego zgromadzenia (a takim jest Parada Równości z nową trasą) jest wykroczeniem i skutkować może grzywną oraz karą ograniczenia wolności. Oznacza też, że policja może i użyje siły, by usunąć osoby utrudniające przemarsz Parady Równości – będzie to działanie zgodne z prawem i legalne.
Nie, nie uciekamy przed kontrmanifestacjami. Wiemy, że jest nas więcej i że racja jest po naszej stronie. Stosujemy wybieg, który pozwala nam nie tylko w ogóle przejść ulicami Warszawy (a nie ugrzęznąć pod Sejmem) ale dodatkowo zwiększamy bezpieczeństwo uczestników i uczestniczek Parady Równości.
To nie była łatwa decyzja. Opcje były dwie: albo Parada Równości nie pójdzie wcale, albo zmieniamy trasę na dwa dni przed wydarzeniem. Wybraliśmy drugie rozwiązanie. Można uznać, że niesłusznie, ale polskie prawo jest jasne: nie można usunąć legalnego zgromadzenia publicznego a więc kontrmanifestacji, które stanęłyby na naszej drodze spod Sejmu. Co więcej, każda nasza próba ich przesunięcia czy wjechania w nie byłaby zakłóceniem legalnego zgromadzenia i prowadziłaby do nałożenia na nas kar grzywny lub ograniczenia wolności. Postanowiliśmy tego uniknąć.
Uwierzcie, że następne kilkanaście godzin było najtrudniejszymi w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Trzeba było przerobić 5 tysięcy wydrukowanych ulotek, przygotować się na atak mediów i uczestników/uczestniczek Parady Równości. Przygotowaliśmy informacje, nowe mapki, naklejki na ulotki zasłaniające stare informacje… To nie tylko mnóstwo czasu, ale i pieniędzy, jakie zmiana pociągnęła za sobą. Wierzymy jednak, że warto.
***
Jak to wszystko odreaguję?
Spotkania z ładnymi chłopcami są fajne, ale mnie męczą. Powtarzanie kolejnym nastolatkom prostych praw o życiu mnie czasem najzwyczajniej nudzi. Tym bardziej, że oni nie chcą wierzyć. Nie rozumieją, że spotykają się ze wszystkimi, którzy się do nich odezwą tylko dlatego, że potrzebują czuć się atrakcyjnymi, chcianymi. Nie chcą przyjąć do wiadomości, że to się nie uda – nie da się kontynuować setek znajomości na raz. Nie potrafią uznać wielu prostych rzeczy i czasem dowodzenie tego tymi samymi metaforami i przykładami, powtarzanymi dziesiątki razy, po prostu bywa nużące. Więc tak nie odreaguję.
Pojadę do Marcinka. To jest coś, za co się biorę od dawna, prawda? Rok temu już zapowiadałam, że chce podjąć się jakiejś niskopłatnej, poniżającej, trudnej pracy. Takiej „studenckiej” pracy, której nigdy nie miałam okazji zasmakować. Marcinek usłyszał i rzucił. Żebym może do niego wpadła do Ryby Piły. Na tydzień, może ciut więcej. Popracować tam. A mi się pomysł spodobał. I dlatego w niedziele jadę nad morze, gdzie będę zajmować się pracą fizyczną – pracą kelnerską. Nie mogę się tego doczekać! To zupełnie nowe doświadczenie dla mnie – takie, którego jakoś mi brakowało w mojej „studenckości”. Zniknę więc na jakiś czas i strasznie mnie to jara.
Mała rzecz, a cieszy.
A co potem w wakacje? Nie mam pojęcia jeszcze. Się zobaczy.
Wypowiedz się! Skomentuj!