Zlikwidowali mi fotoblo. To chyba jedno z najważniejszych wydarzeń minionych 12 miesięcy. Dla mnie, ma się rozumieć. Tworzony przez ponad 3 lata, przestał nagle istnieć. Jasne, ostrzegali na jakieś dwa tygodnie przed. Ale też i obiecywali, że przeniosą na „inną komercyjną platformę” tych, którzy będą chcieli. Ja chciałam. I co? I gówno. Niczego nie przenieśli. Oczywiście, byłam na to gotowa – w tym sensie, że na jakiś tydzień przed likwidacją zaczęłam prowadzić już równolegle drugiego fotoblo. Ale tak czy owak, sprawa wydaje mi się co najmniej nieładna. Play ma bardzo dużego minusa. I liczę na wyjaśnienia z ich strony, ma się rozumieć.

Poniedziałek zaczął się nietypowo. Paweł napisał gdzieś na Facebooku, że wstaje coraz później, coraz później je śniadania i niestety, jada je sam. Pomyślałam, że zaczepnie napiszę, że jeśli do mnie wpadnie, to możemy razem zjeść śniadanie. I że przy okazji może po drodze świeże bułki kupić czy coś. No i Paweł rzeczywiście stwierdził, że wpadnie. Zaprosiłam go do siebie, zapowiedziałam, że mogę przygotować jakieś niskokaloryczne pożywienie, ale okazało się, że to było mu nie na rękę. Zdziwił się, gdy wpadł o 10:00, że ja jadłam śniadanie już (byłam na nogach od „przed 7”…) ale też i uparł się, że wychodzimy. Nie wiedziałam gdzie – do Jeff’s. No okej, fakt, że jakoś nigdy nie miałam okazji tam być. Wiem, że to nie tak daleko, ale jakoś nie mam specjalnej miłości do amerykańskiego żarcia w pseudoamerykańskich lokalach. Ale namówił.
To było chyba największe śniadanie, jakie w życiu zjadłam. Nie będę tego nawet opisywać, bo nie ma sensu – jajka, bekony, placuszki, chleb… Bardzo tanio, jak się okazało – a to też plus. No generalnie: wszystko pyszne i smacznie przygotowane. Ale jaka to była bomba kaloryczna! Nie muszę chyba tłumaczyć, że nijak się to ma do mojej diety? W ogóle ten tydzień był takim, gdy pofolgowałam sobie trochę. I to mi się nie podoba.

Paweł podrzucił mnie potem do redakcji, gdzie spędziłam kilka uroczych godzin. Było strasznie zimno tego dnia. Pamiętam, że wracałem do domu i strasznie zależało mi na tym, żeby rąk z kieszeni nie wyjmować. Ale zgodnie z umową, zadzwoniłam do mamy koło 16:00. Nie mogła rozmawiać, więc kwadrans później znów miałam spróbować. W międzyczasie odwiedziłem pocztę, gdzie znów coś odebrałem czy wysłałem do Sądu. Nie pamiętam, prawdę mówiąc. Ale generalnie: mam tak rozbudowaną korespondencję z WSA w Warszawie, że założyłem sobie osobną teczkę na to. Mam nadzieję, że oni też.
Potem: rozmowa z mamą. Nic w sumie nadzwyczajnego. Taka rozmowa, jakich wiele bywało w przeszłości. Co tam u Ciebie. Jak żyjesz. Jak zdrowie. Jak szkoła. Jak gazeta. Jak jak… Nic, zwykła wymiana zdań. Jedyna rzecz, która dotyczyć mogła tego, co się stało – „Arek wie o tobie.” Już nie chciałam się czepiać, że nie lubię tego sformułowania. Mam nie pisać o rodzinie, taka prośba. Więc nie piszę w zasadzie. Jedna rzecz, o której wspomnieć muszę – mama ostrzegła mnie, że brat ostatecznie postanowił ze swoją b.s.p.s. się ożenić w lipcu i że będzie mnie najpewniej na świadka prosił.
Zaraz do tego wrócę.

Wieczór spędziłam pracowicie, bo jakieś-tam tematy i terminy mnie gonią, wiadomo. Jak zawsze. Za to dość wcześnie spać poszłam chyba. Prawdę mówiąc, nie pamiętam za bardzo jakoś tego wieczoru. Znaczy, że działo się albo coś tak ważnego, że mi teraz umyka, albo tak mało istotnego, że nie pamiętam o tym.
Wtorek pamiętam lepiej. Poranne zakupy w Carrefourze, jak zwykle. Wtorki, żeby było śmieszniej, są generalnie złym dniem na zakupy, bo trwa wówczas Dzień Seniora czy jakoś tak. I że starzy ludzie mają możliwość odebrania jakiejś zniżki w bonach, które po zakupach dostają. Więc, wiadomo, to utrudnia poruszanie się i zwiększa liczbę geriatrii w sklepie. Trudno. Ale radę zawsze dajemy, bo z kolei dla mnie wtorek jest chyba najlepszym dniem. Chociaż też zastanawiam się, czemu nie możemy, jak normalni ludzie, chodzić do Carrefoura w weekend. Jak do świątyni. Mihał zapytany o to odparł, że nie jesteśmy po prostu normalni.

Infantylne wydaje mi się to, co piszę. Nie wiem czemu.

Po dyżurze w redakcji pognałam do Instytutu Socjologii na zebranie naukowe mojego zakładu. Brzmi to z kolei poważnie, prawda? Niestety, korki spowodowały, że musiałam wyjść przed końcem. Gdyby nie to, że i po korkach coś miałam, to jakoś bym to ogarnęła. Ale nie tym razem. Dość ciekawy był referat doktorantki z PANu. Ale streszczać nie będę. Choć, nie powiem, podczas tego, co mówiła, stwierdziłam, że może i dobrym pomysłem byłoby jakieś krótkie abstrakty z takich zebrań naukowych publikować. Bo jednak czasem naprawdę ciekawe rzeczy tam padają. I może kogoś jeszcze to zainteresuje.
Na korki dotarłam spóźniona 30 min, zgodnie z planem i informacją przekazaną wcześniej uczniowi. Poćwiczyliśmy znów czytanie ze zrozumieniem. On nadal z tym walczy. Ale idzie mu coraz lepiej – czytaliśmy jakieś dwie legendy. Jedna o warszawskiej syrence a druga o jakimś dziwnym czymś z wyspy na M. Nie pamiętam szczegółów, bo przypadkiem na tę legendę trafiłam :)
Z korków pognałam na spotkanie w sprawie kwartalnika Instytutu Socjologii UW. Na Mokotowie znów, w mieszkaniu pani dyrektor. Okazało się, że: 1. nie było mnie na ważnej liście mailingowej, 2. nie za wiele wiadomo o koncepcji tej strony, którą mam się zajmować (ale to chyba w sumie dobrze), 3. niewiele dzisiaj na ten temat powiemy. Co nie zmienia faktu, że całe spotkanie trwało strasznie długo. I całe szczęście, że po tym jak wypchnęliśmy z zaspy samochód pana naczelnego, to podwiózł mnie do centrum. Wysiadłam, bo akurat tramwaj jechał i do domu szczęśliwie dotarłam.

Środa była dla mnie ważnym dniem. Oto bowiem uzyskałam swój ostatni wpis z w-fu! Po raz ostatni w życiu poszłam do Studium Wychowania Fizycznego UW, gdzie miła pani magister, po pewnych poszukiwaniach, nie znalazłszy niczego konkretnego, wpisała mi „zw. lek.” w indeks i na karcie egzaminacyjnej. Jestem ustawiona. To oznacza także, że po raz pierwszy zaliczę jakiś etap studiów na dziennikarstwie nie warunkowo! Dotychczas bowiem, jako że mi się całe zaliczenie wychowania fizycznego przesunęło o jakieś półtora roku, każdy kolejny semestr formalnie zaliczałem warunkowo. Teraz będzie inaczej – zaliczę normalnie!
Myślałam, że w ogóle będzie fajnie, że wszystko mi się uda… Ale się nie udało. Dałem indeks Asi, która dla mnie pisze, żeby załatwiła mi dwa brakujące wpisy – z praktyk i ze specjalizacji… Ale się nie udało. Pani redaktor od specjalizacji zażyczyła sobie, żebym się osobiście zjawiła. No już nie mam co robić… Eh, no trudno. Wpadnę tam i zrobię rozpierdówę, nie ma wyjścia.
Po dyżurze w redakcji i krótkim odpoczynku w domu, pojechałam do kina. Na przedpremierową „Absolwentkę” w Cinema City Arkadia. Zabrałam ze sobą moją przyjaciółkę Gacek, jej b.s.p.s. Kubę i Adama. Nie Adasia, tylko Adama. Nie wiem w sumie jak ich odróżniać tutaj na blo… Choć z drugiej strony – Adaś się coraz rzadziej pojawia, więc może i problem lekko wirtualny jest.
Sam film… no, amerykańska komedia romantyczna. Wiele mówi, prawda? Taki dla odmóżdżeni się, ale przyjemny. W sensie, że jak na swój gatunek – dobry. Za to my – źli. W kinie robiliśmy rozpierdol na maksa. Hałas, harmider, szmery, dyskusje, śmiech – tak, to my. W sumie raz na jakiś czas można. A to się zawsze tak kończy, jak usiądę obok Gacka. To jednak sprawiło, że cała wizyta w kinie była jeszcze przyjemniejsza niż mogła być bez tego. Za to gdy wracaliśmy, to się porobiło. Wsiedliśmy w tramwaj 17, coby na Centralny łatwo dojechać. Tylko, że on skręcił. A potem znów. A potem znów. I wracał w stronę Arkadii. Było to, co by nie mówić, bez sensu. Więc razem ze zdezorientowanymi ludźmi, wysiedliśmy gdzieś po drodze. W taką zimę jak trwająca, nie było to miłe.

Czwartek szybko minął w redakcji, bo prace na ukończeniu i trzebaby się brać za kolejny numer. Ale jakoś nie mam na razie do tego głowy. Trochę mnie ta zima rozleniwia z jednej strony, trochę za mała ilość obowiązków – z drugiej, trochę marazm w wydawnictwie… Tak jakoś. Nie, nie poddaję się – walczę nadal. Ale jednak muszę zacząć oglądać pięknych chłopców na ulicach a nie tylko na zdjęciach, to będzie działać na mnie zdecydowanie napędzająco.
No właśnie… skoro o ładnych chłopcach mowa. W czwartek skorzystałam z zaproszenia Adriana i wyszłam z nim na kawę. Kim jest Adrian? To chłopiec, licencjant, który u Jacka Kochanowskiego pisze pracę o heteronormatywności. Nie wiem dokładnie co chce napisać, ale ten obszar. Mnie znalazł jakoś na innejstronie.pl już jakiś czas temu. Ostatecznie zaprosił mnie na spotkanie. I powiem szczerze, że dawno już się tak dobrze nie bawiłam. Inteligentna rozmowa z ładnym młodzieńcem – tak, chcę zostać wykładowcą uniwersyteckim. Kawa przeciągnęła się na tyle, że chyba jakąś kolację jeszcze z nim zjadłam. I okej, czasem mam wrażenie, że przyjmuję postawę mentorską, co mi się nie podoba we mnie, ale generalnie: było bardzo sympatycznie.

Piątek nadszedł nieoczekiwanie. Zaczął się Wielki Remont Mojego Mieszkania (WRMM). W piątek zaplanowaliśmy dla Piotra malowanie łazienki. Dał nawet radę. Może bez rewelacji i bez jakiegoś entuzjazmu szczególnego, ale jest odmalowane. W sobotę, w ramach WRMM ja pomalowałam kuchnię i korytarz. A w niedzielę WRMM zakończył się malowaniem pokoi. Było przy tym roboty co nie miara. Dużo nerwów, trochę wpadek, strasznie dużo męczenia się… Czyli prawidłowo. Przecież tak duży remont nie może przejść spokojnie, prawda? I może nie widać tak na pierwszy rzut oka efektów końcowych, ale my – jako osoby mieszkające tutaj na co dzień – widzimy to wyraźnie. Jest ładniej, czyściej. Jestem strasznie zadowolona! :)

Wieczorem – teatr. Nareszcie udało mi się dotrzeć na Pragę na Otwocką 14. Spektakl „Król Kier znów na wylocie” opowiada historię Żydówki w czasie i po II wojnie światowej. Towarzyszył mi Adam, którego w ostatniej chwili zaprosiłam, bo i Pasyw – który miał iść ze mną – w ostatniej chwili się wycofał, tłumacząc się przełożonym terminem egzaminu. Daliśmy radę jakoś z Adamem i dotarliśmy na miejsce. Znów nie było łatwo, bo nagle po drodze pan motorniczy oznajmił przez swoje małe okienko, żebyśmy myśleli o przesiadce, bo on zjeżdża do zajezdni. Mimo, że winien normalnie jechać według rozkładu. Cały czas kłody po nogi…
Samo przedstawienie ciekawe. Lubię teatr współczesny. Niedosłowny, chaotyczny, nieposkładany, nieprosty. To jest w nim fajne – nie tylko dać może katharsis, ale dodatkowo zmusza do ciągłej uwagi. Oczywiście, pozwala też snobować się tym, którzy posiadają odpowiednie kompetencje do jego odbioru i rozumienia, ale to inna sprawa. Wyjście oceniam bardzo pozytywnie. Aktorki grające to chyba naprawdę Żydówki, co dodawało pewnej egzotycznej autentyczności całości. No i pan jeden, gdy zdjął koszulkę… okazał się być bardzo, bardzo atrakcyjny od szyi do pasa. To cenne także.

No a potem była impreza. Wpadłam do mojej przyjaciółki Gacek na chwilkę. U niego: dużo kobiet, Whitney i brak Kuby. Postanowił nie iść nigdzie. My nie mogliśmy sobie na takie postanowienie pozwolić. Już nie pamiętam czemu ustaliliśmy, że z moją przyjaciółką sobie folgujemy, jeśli o alkohol idzie… Ale zrobiliśmy to. Poszliśmy też do Opery, żeby dziewczyny się trochę rozerwały. I muszę przyznać, że naprawdę to jest tak, że obcy faceci podchodzą i im drinka proponują! Szok, ja nigdy w to nie wierzyłam. U gejów to chyba tak nie działa, co? Albo przynajmniej nie tak mocno, bo jedną z naszych to naprawdę kilku w ciągu pół godziny zagadało. Ona ma faceta, więc kultywując heteronormie postanowiła im odmawiać. Co nie zmienia faktu, że dla mnie ta cała sytuacja była szokująca.
Przenieśliśmy się do Utopii. I tam nareszcie porządny kop energii! Hugo grał, więc na parkiecie działy się cuda. Było dobrze. Dużo ludzi było, generalnie. Widać, że noc cieplejsza niż tydzień wcześniej ;) Atmosfera była, generalnie, bardzo pozytywna. Miłą niespodzianką było zjawienie się… Anatola! Okazało się, że do siostry wpadł, chciał mi zrobić niespodziankę i się nie zapowiedział. Przyznaję, to fajnie, że mogłam go zobaczyć. Ale że nie powiedział, że będzie, to mnie początkowo jakoś rozczarowało. W sensie: przecież mógł z nami b4ować, czy coś… No, nieważne. Ważne, że się mogłam nim nacieszyć. Poszaleliśmy trochę na parkiecie, miło było. Dość długo siedziałam, ale ostatecznie kiedyś do domu iść trzeba.

Spać poszedłem jakoś po 7, wstałem chwilkę po 12. Żeby malować w ramach WRMM! Mało snu? Nie szkodzi, jestem cyborgiem. Śpię tylko z przyzwoitości, nie z potrzeby ;)

A sobota w ogóle była atrakcji pełna. Bo umówiona byłam na wywiad z zastępcą redaktora naczelnego „attitude”. Dla osób „spoza środowiska” – to taki prestiżowy gejowski magazyn life-style’owy z Wielkiej Brytanii. Co robili dziennikarze „attitude” w Polsce, to inna sprawa. Dla mnie ważne było, że muszę tę rozmowę zrobić. Adrian mi towarzyszył, bo potem miał ze mną imprezować.
W Czarnym Kocie to się odbywało. Okazało się, że trafiliśmy do paszczy lwa – śmietanka medialno-klubowa gejowskiej Warszawy się zebrała na kolacji z nimi. Miło, ale nie wiedziałam, że będzie aż tak poważnie to wszystko potraktowane… Zjadłam coś i wzięłam się do roboty. Wywiad był nagrywany, pewno jego fragmenty będą w sieci. Rozmowa trwała z pół godziny. Rozbawiał mnie najbardziej Ernest, który przybył tam Utopię reprezentować. Jak zawsze, zachowywał się tak, jak on. Odważnie, chamsko, przebojowo, otwarcie. I dobrze, bo momentami nadęcie było nie do zniesienia. Sama rozmowa przebiegała miło i sympatycznie. Daniel, bo tak ma na imię ów zastępca naczelnego, powiedział mi po niej, że zaskoczyło go pozytywnie moje przygotowanie (bo wiedziałam m.in. kiedy zaczął pracę w „attitude”), że bardzo dobrze mówię po angielsku (dobrze czasem porozmawiać w języku obcym) i że dobrze przeprowadzam wywiady, bo uwodzę rozmówcę, żeby ten zdradzał mi jakieś szczegóły (akurat jednej rzeczy mi nie zdradził, więc ja jestem średnio zadowolona). Bardzo miło mi się z nim(i) rozmawiało i fajnie. Teraz muszę to opracować i zapisać… A to kolejne godziny roboty.

Miałam potem jechać do domu a stamtąd do Whitney. Ale się nie dało. Pojechaliśmy do centrum a stamtąd do Gacka. Taksówki już czekały, trafiliśmy do WH na Mokotów. Whitney przygotowała niespodziankę – zgrała wszystkie fotki z fotoblo, jako że to ostatnia noc jego istnienia, i wyświetlała je losowo jako wizualizację do muzyki. To sympatyczny gest, a i pośmiać się było z czego. Albo z kogo ;) Sympatycznie, naprawdę.
Potem się do Utopii przenieśliśmy. Nie wszyscy, bo część w jakimś Nine ugrzęzła, czego nie rozumiem. My się dobrze bawiliśmy przy Jasnej 1. Doskonała muzyka – Hugo, Licky i Monky. Więc superzabawa była w planie i plan ten został w 100 proc. zrealizowany. Szalałam do rana mimo planowanego malowania w ramach WRMM. Do końca wytrwał ze mną tylko Adrian. Nic dziwnego, pierwszy raz w klubie gejowskim. Dobrze trafił, prawda? Odwdzięczył mi się towarzystwem na porannym OBŻARSTWIE (ale naprawdę wielkim obżarstwie) w McD. To było straszne – z perspektywy czasu. Bo oczywiście wówczas mi smakowało i było cudnie błogo. Ale muszę się naprawdę kontrolować. Mówiłam, że ten tydzień był dietetycznie wątpliwy…

W niedzielę malowanie poszło ładnie. O 17:00 mój pokój był zrobiony. Ok., w mieszkaniu czuć trochę farbę i tak będzie jakiś czas. Z powodu zimy nie można aż tak bardzo wietrzyć pomieszczeń, prawda? Ale i tak dajemy radę. No i WRMM zakończony sukcesem.
Zadzwonił brat. Zaproponował mi, żebym jego świadkiem została. Nie muszę mówić, że to zły pomysł, prawda? Tłumaczyłem to też jemu, ale nie chciał przyjąć do wiadomości. Ustaliliśmy, że on pomyśli nad tym i ja także. Ale ja nie mam co myśleć. Wiem, że to jest bardzo zły pomysł.

Poniedziałek zaczął się jakoś tak za wcześnie… Zamiast odpocząć, wyspać się (bo, przyznaję, że zima mnie naprawdę męczy i powoduje, że jakoś bardziej niż zwykle spać mi się chce), zaplanowaliśmy z Mihałem Carrefourowanie. Plan się udał, ma się rozumieć. Potem do redakcji wpadłam na chwilkę, żeby porządek zrobić i zaplanować pracę swoją na najbliższe dni. Swoją i innych.
Wpadłam do domu, zjadłam jakiś pseudoobiad i wieczorem ruszyłam do Galerii. Teatr Faktoria Milorda wystawiał monodram „S.D.”. Grał Bastian i muszę przyznać, że nieźle to wyszło wszystko. Razem z gumową lalką dał radę. Ludziom się podobało, choć premiera zgromadziła mniej osób niż poprzednie. Aktualność i osadzenie w realiach współczesnej homoWarszawy to mocne elementy spektaklu. No i to wymieszanie fikcji z rzeczywistością – to jest atrakcyjne, ale i dla Bastiana już charakterystyczne. Dobrze oceniam spektakl. Adrianowi też się podobał.

Wypowiedz się! Skomentuj!