Sobota po F-SP to zawsze trudny dzień. Raz, że trzeba posprzątać a dwa, że szykować się trzeba na kolejną imprezę. Nie inaczej było i tym razem – z tym, że ta sobota była także dniem powrotu Piotra do domu. Po całych wakacjach nareszcie się zobaczyliśmy. Nie zmienił się zbytnio. Ma trochę ręce opalone, no i cycki większe. W sensie, że ciutkę przytył, ale na cyckach mu to widać najbardziej.
Powiedzieliśmy mu to, oczywiście, bo jakżeby inaczej. Nie zmartwił się. Od razu widać, że jest hetero.
Zdziwił się za to, gdy dowiedział się, że ja też wychodzę znów wieczorem. Nie wiem co w tym dziwnego, skoro sobota? Wyszedłem więc. Pojechałem tylko do Utopii, bo po sprzątaniu i tym wszystkim byłem jednak zmęczony i nie za bardzo też miałem pomysł gdzie mogę iść wcześniej.
Impreza w Utopii wyjątkowo udana. Dje grali ładnie, dość ostro, sobotnio. Spodobali mi się nawet ci dwaj gościnni. Co więcej, nie wiem czy tej nocy nie zagrali lepiej niż rezydent. No, ale słabsza noc się każdemu zdarzyć może, prawda?
Było, o dziwo, sympatycznie. Powygłupialiśmy się z Jurkiem trochę. Trochę bardzo nawet momentami. Pasyw płakał. Nie przeze mnie, ma się rozumieć. Nie do końca wiadomo przez kogo. Bo zastał w łóżku rano Piotrka i Natka razem. Cokolwiek miałoby to znaczyć.
A ze mną był w ogóle w Utopii Patryczek. Się chłopak rozruszał i szaleje. Samego go, oczywiście, nie wpuścili. Ciocia musiała się zjawić. Więc wszedł ze mną. Nawet miał spać u mnie wstępnie, ale się rozmyślił i rano do domu wrócił. Ja zresztą też dotarłam szczęśliwie jakoś po 7. To była dobra noc.
Niedziela potem minęła mi głównie na zajmowaniu się stroną F-SP i wstawianiem filmiku na YouTube. Zrobiliśmy w weekend chyba z 7 prań. Wszystko po to, żeby nie pisać tego, co muszę napisać. Czasem każdy tak ma, że robić się chce wszystko poza tym co się powinno. Życie. Dlatego nie dziwcie się, że czasem dużo biorę za napisanie czegoś, co mi totalnie nie leży i czego w ogóle mi się robić nie chce.

Poniedziałek minął pod znakiem skanowania. Setki stron od rana przechodziły przez urządzenie wielofunkcyjne w Instytucie Socjologii. Skanowanie skanowaniem ale potem dyżur w redakcji. Zbliża się deadline, więc trochę zamieszania było. Na szczęście, nie było źle. I dzień, ogólnie, minął dość spokojnie. Na tyle zresztą spokojnie, że mieliśmy kupę zabawy z zaproszeniem na konferencję. Ponieważ zaproszeń takich przychodzi mnóstwo, to firmy coraz częściej chcą nas czymś zaskoczyć. Tym razem – dostaliśmy pudełeczko czekoladek. Zjedliśmy, choć formalnie było to zaproszenie dla jednego z naszych dziennikarzy ;) No, ale bez przesady – on prawie nie zjawia się w redakcji. Nieśmiało więc, jedna po jednej, zjedliśmy je i zniszczyliśmy dowody.
Wieczorem pisałam zlecenie jakieś. Nieduże, ale pilne i do pomyślenia bardzo. Więc nie takie proste, jakby się mogło wydawać po objętości. No i najgorsze, że trochę w ciemno – wysłałem gotowe zanim kasę dostałem. Ale dzisiaj już wiem, że jest na koncie i że jest okej. Bo to pilne było, więc starałam się być wyrozumiała, tym bardziej, że to znajoma znajomej ;)
No i tak mi wieczór minął. A właściwie noc, bo od 19 do 21 spałem, potem wstałem i do 3 jakoś siedziałem. Na czacie też chwilkę. Nareszcie, bo dawno mnie tam nie było. Aż się czasem dziwię – wiedząc ilu chłopcom pomagam podczas jednego mojego „objawienia się” – jak oni sobie radzą, gdy mnie nie ma?!

Wtorek był megaciężkim dniem.
Po pierwsze – od rana siedziałam w Instytucie Socjologii i zajmowałam się skanowaniem. Nadal, wciąż i bez przerwy. Skan za skanem, strona za stroną, minuta za minutą, godzina za godziną. Zajęło mi to sporo czasu i udało mi się kolejne kilkaset stron przenieść do komputera. Najgorsze jest OCRowanie, bo zajmuje zdecydowanie więcej czasu niż samo skanowanie. Ale daję radę. Potrwa to jeszcze jakiś czas – najpewniej weekend zajmę sobie najbliższy… Ale co tam. Jak trzeba, to trzeba. Obiecałem.
Po skanowaniu pobiegłem do redakcji. Zostawiłem rzeczy, sprawdziłem szybko maila i pobiegłem do dziekanatu. Megakolejka, ale na szczęście nie do mojej pani sekretarki. Tam w miarę szybko się dostałam. Poprosiłam o szybkie rozliczenie indeksu. Przekazałem dowód zaliczenia praktyk, dowód zapłaty za warunek (umrę ze słowami „zagraniczne systemy medialne” na ustach), zwolnienie lekarskie… Słowem: wszystko, co mogłem. Dużo papierków. A najważniejsze – czyli indeks i kartę egzaminacyjną na końcu. I super. Pani w miarę zadowolona. Pani kierownik nieufnie, ale podpisała papierek potrzebny do stypendium JP2. „Gdybym pana nie znała i nie darzyła tak dużym zaufaniem, to nie podpisałabym”. No fajnie. Chociaż ona jedna w tym Instytucie mnie lubi ;) Po indeks mam przyjść przed 15:00. Wróciłem więc do redakcji.
Odebrałam pismo od pani prorektor. Unieważniła rzeczywiście uchwałę Walnego Zebrania Studentów, które wprowadzało nowy regulamin. W opinii (sporządzonej przez radców prawnych) napisała, że nie było kworum. Ale jakiego znów kworum? Przecież regulamin Samorządu Studentów UW wyraźnie mówi w odpowiednim paragrafie w ustępie 3, że wymóg kworum nie dotyczy Walnych Zebrań. No i jak tu lubić prawników? Potem jeszcze zarzucają, że chcemy przechowywać dokumenty tylko 5 lat, podczas gdy regulamin Samorządu Studentów UW każe 10. No jasne, ale on mówi o dokumentach Samorządu Studentów UW a nie samorządów jednostkowych. Paranoja. Nie wiem kto to pisał. Tym bardziej, że kworum w tym wypadku, gdyby było wymagane, wynosiło by około 990 osób…
Kocioł, bo teksty niedostarczone, gazeta nie zamknięta, Jacek Kochanowski nie dał mi wypowiedzi pod tekst… Tragedia, urwanie głowy. Dostarczają jakieś kartony z gadżetami. Pomagam nosić. Jakaś faktura, coś tam leci… A ja muszę już do sekretariatu iść. Kolejka straszna. Czekam cierpliwie? Nie, wchodzę i pytam czy już (14:45). Nie, proszę czekać. No to czekam. Czekam i czekam. Aż wchodzę. Pani Wiesia, czy jak jej tam, rozlicza indeks przy mnie. Zadowolona, że ładnie wszystko jest. I aż mi zaczęła źle liczyć średnią. W sensie, że doliczyła mi trzy piątki z kolejnego roku harmonogramowo. Jak dla mnie – super, bo średnia wyższa. Gorzej, że za rok mi ich nie policzy. No, ale do tego czasu zaliczę inne kursy na 5 ;) Pani mi wyliczyła, wydrukowała, podstęplowała… I się okazało, że mi już rok zaliczyła i mnie promowała na IV już. Alleluja, mam z głowy.

Wróciłam do redakcji, ale już na niedługo. I zająłem się pisaniem wniosku o stypendium m. st. Warszawy im. Jana Pawła II. Kiedyś trzeba. Dochodziła 17:00, a termin składania upływał – dziś o 18:00… Więc wydrukowałam wszystko i prosto na Foksal pobiegłam złożyć. Ludzi, co można było przewidzieć, mnóstwo. Wszyscy na ostatnią chwilę. Skandal. Dwie kolejki, potem jedna, potem znów dwie. Przechodzimy z jednego pokoju pod drugi. Teraz tu czekamy. Zamieszanie straszne. Ale tak to jest, jak się ostatniego dnia przychodzi. Więc sama jestem sobie winna. Na szczęście miałem w sumie komplet dokumentów i tylko potrzebowałem potwierdzenia, że oryginały niektórych poszły do mnie, a zostawiłem kopie. Pan podpisał. Przyjął, potwierdził, dał karteczkę. Oficjalnie jestem wnioskodawcą. Wyniki – pod koniec października. Jasne, że mi nie dadzą. Ale dostali ode mnie tyle papierów, zaświadczeń, rekomendacji, poświadczeń, że nie będzie to takie łatwe. Dochód mam mniejszy niż wymagany maksymalny. Średnia wyższa od minimalnej wymaganej. Zaangażowanie społeczne i naukowe – jak się patrzy. Wszystko cacy. To naprawdę dobry wniosek. Lepszy niż rok temu.
Jasne, świat się zmienił od tamtej pory. I na niekorzyść dla mnie. Ale nadzieję mogę mieć, nie? ;)

Pobiegłem potem z Michałem, który mnie odbierał z Centrum Myśli Jana Pawła II do Utopii. Michał kartę odbierał od Królowej. Poprosił jakiś czas temu. A żeby się pewniej czuł, poszłam z nim. No i Królowa była i nawet się objawiła, więc to bardzo miłe z jej strony. Michał obiecaną kartę dostał.
Wziął ode mnie rzutnik, który cały dzień nosiłam – bo Kuba69 miał odebrać ode mnie, ale odwołał spotkanie z powodu choroby. I parasolkę chyba Michał też wziął. I dzięki mu za to, bo byłem blisko śmierci z powodu ilości rzeczy jakie na sobie noszę.
Spotkałem Stasia w Centrum. Byliśmy umówieni do kina. Tak, sami. Miał iść jeszcze ktoś i jeszcze ktoś, ale nie wyszło. No i trudno. Jak dla mnie – może i lepiej, bo pogadać mogliśmy spokojnie. Stasia przyzwyczajam do zadawanych przeze mnie pytań, które ponoć uchodzą za trudne. Film ciekawy. Kolorowy, ciepły, trochę bajkowy. Oglądało się przyjemnie, mimo zmęczenia, które mnie dręczyło. Bałam się, że usnę w trakcie, ale nie było tak źle. Wręcz przeciwnie – rozbudziłem się trochę.
Film się skończył po 21. Wróciłem do domu, choć rozważałem jeszcze zaliczenie Carrefour Reduta. Ale jednak nie, nie dało rady już fizycznie.

W domu – świętowanie. Koniec wakacji, druga rocznica pierwszego wejścia Michała do Utopii, rocznica wprowadzenia się Piotra do nas. No i dzień po imieninach Michała. No i dzień chłopca. Okazji dużo. Wódeczka dobra. Soplica wiśniowa. Mogę polecić, choć prawda jest też taka, że niewiele jej wypiliśmy. Zmęczenie dało się we znaki.

W środę znów było hardcore’owo. Zaczęło się rano, jak zwykle. Dotarłem normalnie do redakcji, a tu już naczelny siedzi (jest tylko w środy) i jest stres. Bo nie wiadomo na ile stron gazety ostatecznie zgodzi się wydawca. Czekanie, ale i praca. Cały czas coś-tam do zrobienia. Ważny dzień, bo początek roku akademickiego. Nie próżnowałem i od rana napisałem wniosek o ponowne rozpatrzenie sprawy unieważnienia uchwały do rektor. Wiem, że pewno go nie przeczyta, tylko odda do radców prawnych… mam nadzieję, że do lepszych tym razem. Skoro ja w ciągu 10 minut potrafiłam wskazać nieprawidłowości w wykładni przez nich dokonanej, to już nie jest dobrze.
Potem coś tam się ogarnąłem w redakcji i zaraz trzeba było iść na oficjalną inaugurację roku akademickiego. Więc pognałam czem prędzej. Toga założona (naprawili guzik, o którym mówiłam im ostatnio) i zaraz wymarsz ruszył do sali im. Adama Mickiewicza w Auditorium Maximum. Och, ach, kogo tam nie było… Minister Kurdycka, Prezydent Gronkiewicz-Waltz, posłowie, wicemarszałek Senatu, prymas Glemp, arcybiskup Nycz, rektorzy wszystkich publicznych uczelni warszawskich, śmietanka ogólnie. No i ja pośród nich w pięknej czarnej todze. Uroczystość podniosła, ważna. Aż ja się – powiem szczerze – wzruszyłem się momentami. Chór śpiewał „Gaude Mater Polonia” takie samo jak ja śpiewałam, będąc w chórze… Wspomnienia wróciły.
Po inauguracji – część nieoficjalna. Tysiące przekąsek, wino, setki ludzi, tłum… Wspaniale. Rozmawiałem chwilkę z panią prorektor, ale skończyło się na tym, że ona się nie zna na przepisach i ona i tak wszystko będzie radcom prawnym dawać. No ładnych ma tych radców…
Potem wpadłam do redakcji na 15 minut, żeby wyłączyć komputer w sumie tylko i poleciałem na audycję radiową do Polskiego Radia Euro (dawniej Bis). Dobrze, że nadawali z Uniwersytetu, bo inaczej nic z tego by nie wyszło. Czasu mało, mało, mało. Poznałem Bognę Świątkowską z Bęc-Zmiana. Bardzo miła osoba. Dyskusja była jako-tako ciekawa, choć powiem szczerze, że nie spodziewam się też jakiś niesamowitych reakcji. PR Euro ma słuchalność mniejszą chyba niż Akademickie Radio Kampus…
Po skończonej audycji – szybko do domu. Wpadłem, przebrałem spodnie (jakoś tak miałem potrzebę) i poleciałem na korki. Te, jak zawsze, się przeciągnęły. Za to gospodyni domu piekła ciasto dzień wcześniej i częstowała mnie nim. Pyszny jabłecznik. Cudo. Podobny kiedyś robiłam, ale nie wyszedł mi tak dobry spód, jak jej. Pycha.
Po korkach byłem już naprawdę padnięty, ale tym razem nie mogłem już Carrefoura ominąć, bo lodówka pusta. Pojechałem i ostatkiem siły zrobiłem zakupy. Potem mogłem na reszcie usiąść w domu i odpocząć. I zaraz padłem, prawdę mówiąc. Taki los.

Czwartek mija spokojnie. Do redakcji przyszedłem dopiero na 11. Większość rzeczy ogarnięta, dużo spraw załatwione. Więc jestem zadowolona z dnia. Mam chwilę luzu, dlatego też bloga piszę :) Więc jak widać, nie jest źle.

Wypowiedz się! Skomentuj!