Napisanie bloga, wbrew pozorom, to ciężka praca. Dzisiaj specjalnie po to, żeby w końcu to zrobić, wstałam o 6 rano (mam na 10 zajęcia…). Niemniej jednak czuję, że czas to zrobić. Moja pobudka wczesna spowodowana była, oczywiście, nie tylko tym, że teraz stukam w klawisze pisząc te słowa, ale także tym, że przygotowania do 16th Floor-Sitting Party weszły w fazę ostateczną. Lada moment wszystko będzie gotowe. Dzisiaj będę mieć w domu projektor, ostatnie koncerty dotrą dzisiaj, wieczorem Maciej Bieacz obiecał zabrać mnie na zakupy – w sensie, że muszę dużo rzeczy kupić i nie dałbym rady tego dźwigać, więc ma mnie automobilem swoim przetransportować. To bardzo uprzejmie z jego strony, prawda?
W ogóle to te przygotowania do F-SP zaczynają poważnie dawać się we znaki. Wczoraj, przez to, że odbierałam sety imprezowe od Mmikiego, hugo i Perełki – nie poszedłem na spotkanie w sprawie ankiet studenckich na UW. Tydzień temu byłem na pierwszym takim i teraz mieliśmy rozmawiać o tym, co się zmieniło, co wymyśliliśmy i w ogóle. No, ale nie mogłem. Tak jak dzisiaj – przez zakupy będę musiała zerwać się z końcówki posiedzenia Parlamentu Studentów UW. Dobrze, że nic superważnego nie będzie się tam dziać w tym czasie – inaczej pewno bym sobie na to nie pozwolił.
Do tego całego zamieszania związanego z F-SP i Międzynarodowym Dniem Paris Hilton dochodzi jeszcze dziennikarstwo. III rok jest naprawdę wkurzony na to, że tutejszy Zarząd nie zorganizował Połowinek. A raczej, że je zorganizował za bardzo „od niechcenia”. I się III rok poczuł olany. Chyba nawet dość słusznie, bo rzeczywiście imprezę połowinkową Zarząd totalnie przegrał na własne życzenie. To naprawdę nic trudnego, tym bardziej, że to jest impreza regularnie co roku organizowana. No, ale wiadomo, że zawsze trzeba choć trochę chcieć. No się ruch zrobił pod hasłem „zróbmy własne Połowinki”. Ja tam nie mam nic przeciwko. Że ruchy były nieskoordynowane i że się pojawiły ewidentne sygnały „no, Ciotka, zrób coś z tym”, to się wzięłam za to. Najpierw kombinowałam czy jest możliwość jakiegoś dofinansowania tego, ale się nie uda bez wsparcia instytucjonalnego. Więc odpada, bo ludzie nie będą chcieli o nic Zarząd prosić. Chcą mieć własną imprezę. Swoją drogą, to paradoks, że samo-rządność w tym przypadku będzie oznaczać działanie przeciwko wybranym władzom samorządowym. Niemniej, ponieważ tak jakoś się pojawiły te sygnały, żebym się tym zajął, no to się zaczynam zajmować. Nikt nie ukrywa i wszyscy wiedzą, że niejako przy okazji jest to dla mnie możliwość zbicia pewnego kapitału politycznego (tak to się chyba nazywa?). W tym sensie, że mam możliwość pokazania, że można działać sprawniej, lepiej i konkretniej niż działa aktualna władza samorządowa. Z nadzieją, że w jesiennych wyborach studenci docenią ten fakt i wesprą mnie swoimi głosami. Jasne, nie mówię o tym wprost, bo nie cel polityczny jest tutaj najważniejszy a poza tym, mam pewne obawy, czy to całe zamieszanie nie rozejdzie się po kościach – ludzie ponarzekają, coś-tam pokrzyczą a potem się okaże, że nic z tego. Dlatego obawiam się np. lecieć już z wynajmem klubu. Najpierw chcę ogarnąć, czy zbierze się, powiedzmy setka ludzi, którzy zadeklarują przyjście na te Połowinki 2.0.

Ale to są inne sprawy – cały czas przecież mam też na głowie np. teksty do „Studenckiej” Trzebaby się skupić i je ostatecznie ogarnąć. Dzisiaj muszę maila do pani z pracuj.pl wysłać i zobaczyć co z tego wyjdzie, ale wierzę, że wszystko okej. Poza tym, co jest jednak ważne, pewnym czynnikiem demobilizacyjnym jest zapowiadana obniżka stawek za tekst. W związku z jakimiś tam przejęciami, przesunięciami własnościowymi itepe – ja to rozumiem doskonale, ale jednak nie ukrywam, że obniżenie stawek o 30-40 proc. nie może pozostać bez wpływu na gazetę jako taką, prawda?
Powoli bowiem kończą się czasy, gdy takie rzeczy robiłam dla samego zrobienia. Niestety, dopada mnie sytuacja, że kasa zaczyna się dla mnie jakoś tam liczyć – za coś przecież dzisiaj muszę te zakupy na F-SP zrobić, prawda? Jak łatwo się domyślić, goszczenie i żywienie takiej grupki u siebie w domu przez 3 dni to nietania zabawa. A może ja potrzebuję sponsora? W takim sensie dwuznacznym. Albo firmy, która wesprze mnie i dzięki temu będzie miała swoje logo na całym moim ciele (co jest marnym wynagrodzeniem, bo choć ciało (za) duże, to prawie w ogóle go nie widać zza szczelnego zakrycia) lub pana, który będzie raz w miesiącu kasę na konto przelewał i za to dostanie ode mnie całą czułość jaką mam (co znów wydaje się pocieszeniem marnym, bo szczytem czułości na jaki mnie stać, jest chodzenie pod rękę).
Nie no, damy radę.

Już miałam przejść do pisania dalszego, kiedy sobie uświadomiłam, że nie mówiłam wam jeszcze, że mam megasuperfajny pulpit teraz. Jakąś nakładkę sobie zainstalowałem w systemie i mój Windows XP jeszcze nigdy nie był tak ładny jak teraz. Łącznie z ikonkami, schematem kolorów i tym paskiem Dock-coś-tam. Wygląda super. Na laptopie instalować nie będę, bo niektóre rzeczy są dość pamięciożerne a tamtejszy 1 GB nie radziłby sobie tak dobrze jak stacjonarny komputerek.

Wracając zaś do życia mego – tydzień nie pisałem, więc i mniej wstyd mi będzie powiedzieć, że w poniedziałek tydzień temu zjedliśmy pizzę. I, wyjątkowo, Piotr nas namówił na to. Bo on nie miał nic do jedzenia a nie chciało mu się i nie miał czasu zaliczyć Carrefoura czy coś. Więc, skusiliśmy się. Tym bardziej, że pizzy dawno w domu nie było i choć może ona niekorzystnie wpłynąć na wyniki mojego odchudzania się aktualnego, to jednak zaszaleć czasem trzeba i można.
Gdyby mi ktoś z 5-6 lat temu powiedział, że będę się przejmować tym, że jem pizzę, to bym wyśmiał…
Byłem głodny i zmęczony zresztą, bo choć nie było posiedzenia Zarządu (z powodu mojej nieobecności), to miałem to wspominane spotkanie dotyczące ankiety studenckiej. Chodzi o to, że w tym roku każdy student UW będzie miał możliwość oceny edukacji na swoim wydziale i na UW ogólnie – więc chcemy zachęcać wszystkich do tego, żeby ową dobrowolną ankietę wypełniali. Rozmowy dość długie, ale i dość owocne. Zresztą i zespół ludzi, który pracuje nad tym, godny pochwały. Naprawdę dobrze się zapowiada. Ankieta będzie anonimowa i dość długa. To też nas martwi – żeby ludzie jednak mimo wszystko ten czas poświęcili. Nie mówiąc o tym, że wyniki nie będą tylko wynikami, ale mają posłużyć do realizacji konkretnych pomysłów poprawy warunków i jakości kształcenia na UW.

We wtorek, z jednodniowym opóźnieniem względem terminu wymaganego przez przepisy, zaniosłem do Biura Spraw Studenckich (sekcja dokumentacji czy jakoś tak) dokumenty informujące o zmianach w Kole Naukowym, które prowadzę. Myślę, że jednodniowe spóźnienie można mi wybaczyć jakoś-tam. Konsekwencji strasznych z tego powodu nie będzie.
Udało mi się szybko wrócić po zajęciach do domu, co poczytuję sobie za sukces – co jednak nie zmienia faktu, że nie wziąłem się wtedy za pisanie magisterki, jak miałem zaplanowane. Jeśli mam być szczery, to było jednak tydzień temu i nie pamiętam co robiłem – tym bardziej, że kalendarz jak i fotoblog w tej sprawie milczą.

W środę się poważnie za Dzień Paris Hilton wziąłem, jak i za F-SP. Mam już plakaty wydrukowane. Są już też wywołane fotki Marty na wystawę podczas mojej imprezy. Nie ukrywam, że trochę mnie to kosztowało. I zachodu, i kasy. No, ale czego się nie robi dla sztuki.
I naprawdę muszę to Koło Artystyczne na UW założyć nareszcie. Spokojnie, spokojnie, mam czas.
Najśmieszniejsze jest to, że pisząc o tym, co robię w ciągu tygodnia, nie piszę nic a nic o zajęciach. Bo właściwie mam ich aż tyle, że mi się trochę zlewają w jedną wielką masę wiedzy i nauki. To niełatwe, żeby teraz poszczególne zajęcia omawiać czy jakieś-tam konkretne sprawy omawiać.
No, z jednym wyjątkiem. Pani doktor z ISNSu w czwartek na zajęciach mnie już tak wkurzyła, że musiałem wyjść. Bo o ile zazwyczaj jej bzdurne gadanie znoszę bez słowa, tylko czasem się załamuję, że młodsi i mniej krytyczni studenci z innych kierunków mogą nie mieć do tego takiego dystansu. Tym razem przesadziła. Ja wiem, że to nie wynika z jej złej woli, tylko z jakiegoś roztargnienia albo – co chyba tym bardziej by ją usprawiedliwiało – z braku refleksji nad pewnymi rzeczami. Ale jednak mówienie, że rodzina nie rozwijająca się wg jakiegoś-tam schematu jest „zaburzona”, gdy schemat ten obejmuje i małżeństwo i posiadanie dzieci, to już przesada. Schemat to tylko schemat – on jest wtóry wobec rzeczywistości, a nie kształtuje ją, czy ma być dla niej wzorcem. Wkurzyła mnie jeszcze czymś-tam i wyjść musiałem.

W czwartek poczułem lato po raz pierwszy tak na maksa i na poważnie. To znaczy, w sumie nie lato, tylko wiosnę, ale po zimie nawet wiosna jak lato wygląda. Ciepło, ludzie powoli się negliżują, chłopcy pokazują umięśnione łydki i blade jeszcze ramiona… Idzie lato, idzie!
W czwartek też rano zacząłem korki z Piotrkiem. Trochę się obawiałam, bo nie wiedziałem jaki jest jego poziom, ale spoko. Dam radę na pewno, bo Piotr niewiele pamięta i musimy wszystko sobie odtworzyć. Będzie dobrze, bo chyba naprawdę ma ochotę się tego uczyć. Jestem dobrej myśli. Te dwie godziny wytrzymałem bez problemu i on chyba też się nie męczył.
Zaraz po zajęciach się z Marcinkiem Młodym umówiłem do kina. Zaprosiłam go na „Sen Kasandry” W. Allena. W Kinotece strasznie dużo ludzi – widać jednak, że to znany reżyser i niektórzy idą dla samego pójścia „na Allena”. Spoko. Myśmy obejrzeli i chyba mieliśmy podobne odczucia, że film jest okej, ale bez wow. Ot, historia dobrze opowiedziana, nieźle zagrana i tyle. Albo i aż tyle.
Po kinie namawiałem Marcinka na pójście do Jadłodajni Filozoficznej. Dał się namówić i doszliśmy sprawnie na miejsce. Nie wchodziliśmy do środka i widzieliśmy, że wewnątrz nie-za-fajnie jest. Więc nie weszliśmy. Mimo zaproszenia na „Anrogyny Party” od dja Fairyboya, nie zdecydowałam się. Poszliśmy „coś zjeść” i wylądowaliśmy ostatecznie w Pizza Hut w centrum. Zastanawiałam się jeszcze, czy nie wpadniemy do Cool de Sac (tak to się pisze?) na Foksal, bo tam trwały połowinki Instytutu Dziennikarstwa. Ale nie wpadliśmy – jak się potem okazało „i dobrze”. Bo z mojego roku na Połowinkach bawiło się 5, w porywach do 7 osób. I że głównie na imprezie obecni byli pierwszoroczni.
Poza tym, po tym jedzeniu i lampce wina, byliśmy już zmęczeni. A i państwo w Pizza Hut zamykali i pan ochroniarz poinformował nas, że jesteśmy ostatnimi osobami wewnątrz. Wracaliśmy do domu, a Marcinek teraz mieszka niedaleko – na Ochocie też. I wpadł na pomysł, że wpadnie do mnie po filmy porno. No, cóż było robić. Ładni chłopcy są u mnie zawsze mile widziani. A i moja misja szerzenia pornografii gejowskiej w ten sposób się sprawdza. Wybrał sobie Bel Ami. Młody jest, mało wybredny, jeszcze może takie rzeczy lubić ;)
Ostatecznie wyszedł koło 2.

No i przez to w piątek nie udało mi się na zajęcia dotrzeć, kurwa. Niedobrze, bo mi się zaległości w piątek mnożą jak szalone. Teraz trzy piątki majowe wypadają i właściwie koniec roku. Skandal trochę, muszę przyznać. Nie-pójście na zajęcia miało jednak także plusy. Posprzątałem w pokoju nareszcie. Zresztą w piątek był Dzień Milczenia, więc mój udział w życiu w ogóle był dość ograniczony przez dwudziestoczterogodzinne milczenie. Najtrudniej było, prawdę mówiąc, w Carrefourze, który zaliczyłam też. Spróbujcie się nie odzywać w hipermarkecie do pani kasjerki, która mówi „dzień dobry” albo pyta „6 bułeczek?” No i trudne jest nie-przepraszanie jak się na kogoś z wózkiem wpadnie. To tak tylko się dzielę, jakby ktoś chciał kiedyś spróbować.
Na szczęście się udało. GG też nie używałam. Maili nie wysyłałam, na gronie nie odpisywałam. Ogólnie – milczenie. W słusznej sprawie, jak wierzę.
Po północy Maciej Bieacz wpadł do mnie. Posiedział, pogadał, poopowiadał. Był automobilem, co dość ułatwiło nam życie – w sensie, że udane się do Utopii. Nie trzeba było się na taxi spieszyć, zamawiać, martwić się, że dopiero za ileś-tam minut będzie. Taxi zaś była niezbędna, bo byłem w sukience. W tej srebrno-czarnej wieczorowej. Bardzo ją lubię. A że w Utopii śpiewała tej nocy Irena Jarocka, to chciałem się wczuć w lata wcześniejsze. Stąd moja opaska na peruce – żeby tak trochę w stylu lat 80. czy coś było. Fotoreporterzy postanowili się zemścić za to, że zauważyłem brak swojej osoby na fotkach. Rzuciłem gdzieś-tam mimochodem, że nigdy mnie nie ma – prawie jakbym w Utopii nie bywała. No to wszyscy mi zaczęli robić ;) I mam za swoje. Cyfrogaleria, Lifebar i GayLife już mnie opublikowali. Czekam tylko na fotki na utopijnej stronie, pewno tam mnie znów coś zaskoczy.

A ogólnie na Jarockiej bawiłem się, początkowo, średnio. Powiedzmy sobie szczerze, ja za nią nie przepadam. Co nie zmienia faktu, że gdyby nie kłopoty techniczne w pewnym momencie, to byłoby pewno bardzo dobrze. Jak na pierwszy raz, to i tak wydaje mi się, że super to wyszło. Pamiętajmy, że polskie divy nie są przyzwyczajone do śpiewania o tak później porze (koncert zaczął się po 2). Niektóre pewno z tego powodu odmówią w ogóle. Zresztą już wiem kto w czerwcu będzie śpiewać, ale że nie wiem czy wolno już mówić, to zachowam na razie to dla siebie. Och, ten czerwiec to w ogóle będzie magiczny, bo przecież Antoine Clamaran będzie grać! I Hennessy Artistry chyba, czy coś-tam. Będzie megakrejzi, tym bardziej że już nie będę się martwić o pisanie magisterki…
Wracając zaś do piątkowej nocy – potem jakoś się rozruszałam i znów sobie Marysię Sadowską robiłam, śpiewając. Było śmiesznie, a to najważniejsze. Dość szybko jednak wróciłem do domu.

Sobota była dniem, gdy się i wyspałem i wszystko zrobiłem. Bo miałem spotkanie wydziałowych elektorów studenckich, czyli osób, które z grona studenckiego będą wybierać dziekana Wydziału Filozofii i Socjologii i ewentualnie decydować będą o (nie)akceptacji prodziekana ds. studenckich. Z tym spotkaniem to w ogóle śmiesznie wyszło, bo jakiś film kręcili na Krakowskim Przedmieściu i nie było się jak dostać na KP3. Daliśmy radę i spotkaliśmy się gdzie indziej.
Ja musiałam wyjść po godzinie, ze względu na dalsze zobowiązania.

Do domku dotarłem, namawiając Marcinka, żeby się ze mną wybrał, ale on pedałował pół dnia i padnięty leżał w domu. A ja na 21 miałem być u Tomeczka, jako selekcjoner na jego Goodbye Before Party. No i byłem. Zresztą się potem okazało, że byłem też fotografem. Na fotki wszyscy czekają i mnie dopytują a to nie mój aparat i ja nie wiem kiedy będą.
Maciej Bieacz i Tomeczek się zaangażowali w zrobienie tej imprezy. Misternie przygotowane koreczki (których mi się nigdy nie chce robić, bo uważam, że za dużo z nimi pierdolenia), Moet, lampki w kuchni zrobione, wideofon zamontowany… Full wypas ;)
Ludzie chyba dopisali. Nie wiem ile ostatecznie było osób, ale było pod względem liczebności dość sympatycznie. No i skład niezły w sumie. Miałam na sobie moją ulubioną bluzeczkę z różową gwiazdą, ale że już mnie męczą buty-baletki, to założyłam spodnie i mogłam do nich założyć trampeczki. Potrzebuję: butów, spodni, nowej sukienki :)

Oczywiście, wszyscy niemalże potem wylądowali w Utopii. I słusznie, bo fajnie było. Właściwie, gdyby nie moje pewne zmęczenie, to bawiłbym się jeszcze dłużej a tak – o 6:30 już do domu się zbierałem. W samej Utopii bez krejzi niespodzianek, albo ja już nie pamiętam. Muszę naprawdę wrócić do notowania w trakcie wieczoru tego wszystkiego, co zawsze obiecuję, że napiszę na blogu, a czego potem nie robię.

Zresztą z tym pisaniem na blogu to jednak zabawnie jest. Bo lubię jak ktoś zaczyna zdanie od „tylko nie pisz tego na blogu”. Tak sobie skojarzyłem to wczoraj właśnie jak w Utopii z hugo rozmawiałam na temat szykowania imprez majowo-czerwcowych w różowej krainie.
Królowa też się zjawiła, lekko oburzona jakimś komentarzem na GayLife (potem ja przeczytałam te komentarze i się okazuje, że o mnie też ktoś się wypowiedzieć musiał) no i podczas takiej, wydawałoby się luźnej wymiany uprzejmości, zasugerowała, że powinna jakoś mnie „dodatkowo nagrodzić” za moje stroje, bo ponoć bardzo je lubi. To miłe, prawda? Rzuciła pomysłem darmowych drinków na barze, ale ja się obawiam, że to by się mogło źle kończyć ;) Propozycja wydała mi się jednak bardzo miła – jak i sam fakt, że się pojawiła.
Ostatecznie stwierdzam to: jestem meblem Utopii. It’s official. Póki co, to tylko takie-tam propozycje, ale miło się robi, jak ma się świadomość, że ktoś zauważa.

No i na miłość boską! Kolejna godzina na blogu zmarnowana :) 16 tys. znaków. Powodzenia. A swoją drogą, jak tak zliczyć, że na każdą blotkę poświęcam średnio godzinę, to 467 godzin daje ponad 19 dni ciągłego pisania…

Wypowiedz się! Skomentuj!