Zrobiłam dzisiaj coś strasznego. Bez wyraźnego powodu, bez większej przyczyny – nie poszłam na zajęcia. Stwierdziłem, że mi się nie chce. Poza tym na zajęciach o 10 i o 12 dzisiaj mam w tym semestrze 100 proc. frekwencji na razie, więc… mogłem. Wiem, że słaby powód i nawet bzdurne tłumaczenie, że to z powodu megaawarii w Szczecinie i Zachodniopomorskiem nie tłumaczą mojego zachowania… Ale swoją drogą: trochę szok, że to prawie koniec pierwszej dekady kwietnia a śnieg jest tam tak wielki, że pozbawia prądu tysiące, setki tysięcy ludzi. Bo, oczywiście, ludzie najbardziej przeżywają Szczecin, ale prawda jest taka, że nie tylko tam prądu brakuje. Dzwoniłam dzisiaj rano do mamy i okazało się, że w moim rodzinnym mieście też nie ma prądu, a w szpitalu agregat działa, żeby pacjentów przy życiu trzymać. Coś strasznego.
Gdyby do tej apokaliptycznej wizji braku prądu i wody dodać informację, że media amerykańskie (bo jakżeby inne mogły…) donoszą, że jest już pierwszy mężczyzna, który zaszedł w ciążę, to możnaby powiedzieć, że kończy się świat! Straszne rzeczy, nie? ;)
Mnie oczywiście bawi dyskusja pod artykułami w różnych gaylife’ach i portalach ogólniejszych, gdzie informację o mężczyźnie w ciąży ludzie komentują, że „to nie jest prawdziwy facet!”. Główny argument: nie ma penisa. No i co z tego? A jakby miał i był w ciąży, to coś zmienia? Teoretycznie przecież, dla samej przekory, mógł przejść operację plastyki prącia będąc np. w 1 miesiącu ciąży, prawda? I wtedy, ma się rozumieć, nadal byłby „nieprawdziwym facetem”, bo urodził się jako kobieta i ma sztucznego ptaszka. Ten argument też znam – ale pytanie brzmi, czy jeśli genetyczny mężczyzna urodzi się bez prącia w wyniku mutacji czy innych zaburzeń genowych albo jak mu w trakcie życia w wyniku wypadku amputuje takowego, to czy po zrobieniu sobie nowego penisa nie będzie facetem? Będzie. Tak samo jak jest nim ów w ciąży.
Świat się nie kończy. Świat traci stabilne podstawy, co wcale nie znaczy, że się utopi. To znaczy tylko, że będzie musiał nauczyć się pływać ze świadomością, że spotykane czasem wyspy pewności są chwilowymi ulotnymi złudami.

A teraz, starym zwyczajem, do rzeczy.
Sobota była dość krejzi. Pojechałem na te urodziny Michała i Karoliny na Mokotowie no i… było raczej nudnawo, żeby nie powiedzieć, że słabo. Nie winię gospodarzy, bo się starali. Niemniej, goście byli raczej mało imprezowi. Raził po pierwsze dobór mieszanych gości – z jednej strony biseksualni znajomi Michała, z drugiej – chłopcy i dziewczęta z katolickiej grupy prowadzonej przez jezuitów. Jedna strona ubrana w drogie garnitury i ładne sukienki, wypachniona perfumami za dobre kilkaset złotych a z drugiej – chłopcy w koszulach flanelowych (także w długich włosach), często z nadwagą i zakompleksione dziewczęta bawiące się w kółku z jezuitami. Kontrast za duży po prostu. I nie chodzi tylko o wygląd, czy preferencje seksualne. Chodzi o „styl życia”, jak ładnie nazywa się to dzisiaj w socjologii. „Pojęcie stylu życia brzmi nieco trywialnie, gdyż najczęściej kojarzy się jedynie z powierzchownym konsumeryzmem, tak jak style promowane przez kolorowe czasopisma i wizerunki reklamowe. W rzeczywistości mamy jednak do czynienia ze zjawiskiem znacznie bardziej fundamentalnym, niż wynikałoby z takich skojarzeń. W warunkach późnej nowoczesności każdy ma jakiś styl życia, i w dodatku jest do tego w istotnym sensie zmuszony: nie ma wyboru – trzeba wybierać. Styl życia można zdefiniować jako mniej lub bardziej zintegrowany zespół praktyk, które podejmuje jednostka nie tylko dlatego, że są użyteczne, ale także dlatego, że nadają materialny kształt poszczególnym narracjom tożsamościowym.” (Anthony Giddens: Nowoczesność i tożsamość, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2006)
Kontrast tutaj był widoczny, naprawdę. Ja, jak zwykle, bawiłem się po prostu po swojemu. Pogadałem ze znajomymi Michała, które znałam, zjadłem dobre ciasto z jabłkami i kawałeczek tortu przygotowanego przez jednego ze znajomych Karoliny z grupy jezuickiej i ogólnie spędziłem tam w sumie może z godzinkę i zaraz lecieć musiałam.
Potem ja miałam kontrast. Dotarłam do Damiana Be na jego spotkanie urodzinowo-powrotne i zupełnie inny świat. Co prawda, w sumie też byliśmy w kółeczku, jak tańczące na imprezie dziewczyny z jezuitami, ale my siedzieliśmy. W spokoju, miłej atmosferze – mimo tego, że nie koniecznie wszyscy się znali – po prostu gadaliśmy. Nie twierdzę, że to była wybitnie intelektualna dyskusja na egzystencjalne debaty, ale i nie każda taką musi być, prawda? Jest czas rodzenia i czas umierania. Jest czas na poważne debaty, jak i na pieprzenie o głupotach. Łukasz przybył z niezwykle przystojnym młodzieńcem Davidem, którego kojarzę, bo już w Utopii razem byli kiedyś. Suczka Damiana słodka i bardzo sympatyczna. Maciuś Zet (zwany Maćkiem z Mercer’sa), jak zawsze, dobrze wyglądał. Ogólnie: sympatycznie. A potem się do Utopki przenieśliśmy.

Miałam pomóc, w razie czego, dziewczynom od Damiana wejść, ale nie było problemu. Przecież selekcjoner lubi dziewczyny ;) Zaraz po tym, jak weszliśmy, Marysia Sadowska zaczęła występ. No i cóż, nie od dziś wiadomo, że ja za nią nie przepadam. Ot, nie przemawia do mnie po prostu. Niemniej, widziałam, że ludzie dobrze się bawili. I dobrze, niech się bawią :) Ja mogłem odetchnąć wtedy w VIPie, bo tam tłumów nie było. Ogólnie, ludzi w chuja i ciut ciut było. Ale to było do przewidzenia. No i do przewidzenia, że zabawa będzie krejzi. Przyznaję, że brakowało mi typowego utopijnego klimatu, ale z drugiej strony – fajnie czasem przy czymś innym się pobawić. Kris miał rację, określając to, co grali royal-housem. Pasuje ta nazwa. I było spoko.
Dużo znajomych. Kuby, nie-Kuby, Daniele, nie-Daniele, Damiany, nie-Damiany… Ogólnie: fajnie, bo nie ma co się bawić, jak nie ma ludzi znajomych. To jeden z powodów, dla których w VIP-roomie bywam rzadko. Mało mam tam znajomych, i tyle. Poza tym, życie toczy się poza VIPem. No i nie mogę nie wspomnieć, że Marcinek Śliczny był, ale się zmył bez słowa w którymś momencie.
Tomeczek był wyjątkowo grzecznym chłopcem i po tym, jak poprzedniego dnia wrócił koło 15 do domu, tym razem wyszedł z Utopii dość wcześnie i w całkiem niezłym stanie. Maciej Bieacz i Jurek mieli, oczywiście, lekką ciotodramę. Jurek zabija mnie mówiąc „ja i tak wiem, gdzie jest moje miejsce” :) Top jest argument, którym nie tylko mnie zabija, ale i Maćkowi Bieacz wybija wszelkie inne kontr-racje :)

Miłe było za to, że mnie odwiózł Maciej Bieacz pod dom. Dawno tego nie robił, bo i prawda, że rzadziej niż kiedyś porusza się autem swym. Niedzielę, gdy już wstałam, spędziłam na pisaniu pracy magisterskiej. Napisałam mniej, niż planowałam, ale nieznacznie. Bo jednak stwierdziłem, że lepiej nie zaczynać kolejnej spójnej części pracy bez głębszego namysłu a poza tym przerwanie jej po 2 stronach „bo norma wyrobiona” byłoby bez sensu. Jest dobrze.
Nie napisałem, co prawda artykułu, ale odłożyłem to na poniedziałkowy poranek. Wieczorem zamówiliśmy z Michałem pizzę, czego dawno nie robiliśmy. No i wypiliśmy coś-tam we trzech. Nie było źle, ale w tym stanie pisanie tekstu odpada, to wiadomo. Więc w poniedziałek rano dokończyłem plany niedzielne. Napisałem tekst, przygotowałem referat na poranne zajęcia – ogólnie jakoś się ogarnąłem. I słusznie.

Zajęcia przeleciały ładnie. Najpierw ten nieszczęsny referat – z Baumana, więc z radością go wygłosiłem, coby myśl socjologa wybitnego promować (bo moim zdaniem takowym jest), potem na dziennikarstwie coś-tam. Znów wcześniej zajęcia się skończyły, mogłem kolejne pisma do dziekana WDiNP zanieść. On mnie naprawdę nie lubi już chyba bardzo. Sprawdziłem indeks. Napisali mi, że mam w-f niezaliczony, a przez to – nie mam wpisu o zaliczeniu semestru. Ale ale! Ja w-f mogę w tym semestrze zaliczyć. Coraz bardziej noszę się z myślą, by udać się do kierownik studiów i pogadać z nią twarzą-w-twarz i wyjaśnić, że ja w-fu i tak nie zaliczę. Żeby mnie zwolniła, bo ma takie prawo. A ja bez owego w-fu nie mam szans na zaliczenie studiów. Mam nadzieję, że zrozumie moją sytuację, ale ja naprawdę nie mogę i nie zaliczę w-fu. Jasne, mogę sobie lekarskie zwolnienie załatwić, ale to bez sensu – po co? Skoro i tak na to samo wyjdzie. Pogadam z nią.
Potem kolejne zajęcia – znów skrócone, bo dziekan prosił, żeby wszyscy na spotkanie z ministrami spraw zagranicznych się udali. Ja nie chciałam i razem z koleżanką jako pierwsi się wyrwaliśmy z niewoli sali 331. Ona do samochodu swego, ja do Krzysia. A Tomeczek sprawdził w komórkowym internecie w moim publicznym kalendarzu Google, że mam wolne i na kaweczkę wpadł w okolice kampusu głównego. No i u pana Krzysia się objedliśmy. Miło było pogadać, pośmiać się, omówić wszystko. Bo on wyjeżdża tak naprawdę-naprawdę. Dziwnie jakoś tak, prawda?

Potem posiedzenie Zarządu na socjologii. Krótko dość, co się chwali. Chciałem dość szybko wrócić do domu, by czekać przybycia Łukaszka. Miał się na tydzień wprowadzić na czas szukania mieszkania, ale… ale tego nie zrobił. Zadzwonił, że pogodził się z Mateuszem i będzie znów u niego. Co było, dla osób znających sprawę, do przewidzenia. Pytanie brzmiało: prędzej czy później. Okazało się, że prędzej. No i dobrze może :) Widocznie tak ma być, prawda?

No a dzisiaj, co już wiadomo, nie poszłam na zajęcia. I siedzę w domu. Obejrzałam „Małą Miss” po raz pierwszy w życiu, pospałam jeszcze… Ogólnie: nic-nie-robię. I dobrze. Widocznie tak miało być ;)
Za to, myślę poważnie o tym trzydniowym F-SP. Właściwie dopinam to i jeśli do weekendu zdążę, to będzie. Będzie, będzie, będzie. Mam już dwie niespodzianki prawie gotowe, potem dopełnię tylko plan zajęć na te dni, przygotuję wszystko i będzie można wysyłać zaproszenia. Mam już też gotowe zgłoszenie manifestacji na III Międzynarodowy Dzień Paris Hilton 4 maja. Mam nadzieję, że wszystko wypali. Za jakiś czas muszę zająć się spraszaniem mediów – na razie trwają na gronie „Jej Perfekcyjność” wybory logo. Są 4 propozycje.
Skoro o wyborach mowa, to już 78 w tej chwili zagłosowało na mnie, jako kandydatkę do tytułu Miss Polski. To bardzo miłe. Może i nie wygram, ale w pierwszej dwusetce znaleźć się muszę! Byłabym jedynym transem w tej grupie. Wczoraj wieczorem, osoba na miejscu 200 miała około 117 głosów, więc nie jest źle – mam szansę! Tutaj cichy apel: głosujecie. Wczoraj w akcję włączył się nawet selekcjoner Utopii, który stwierdził, że wygrać muszę. No ba!

Nowa piosenka w tle.

Jamie Lewis, DJ Pipi, Kim Cooper – „So Sexy” (słowa nie sprawdzane, tylko skopiowane z sieci)

This is Kim Cooper. I’ll tell you what mean. I’m here tonight to praise the beauty of that illusive creature called… ahhh… Man!
And I don’t mean his brains or even his broa! No..no..no..
I wanna go for the down, DOWN! Pass his pulsing heart..DOWN! to the value of his lust!

Let me paint you a picture

Let me take you to that wonder line
That line between heaven and hell
Ying and yang
Great and small

(ohh)

I’m released set free
You wanna come you hold
The key

You’re so sexy…sexy…sexy
So so sexy…sexy…sexy

At the centre of a man is buried a treasure chest, a pleasure.. waiting to be unlocked, set free. And you? You hold the key.

A look, a smile, a touch, a kiss and he is yours. So remember, don’t be afraid..Don’t even be geluas.. Just enjoy!

Enjoy the rainbow of his many colors
The value that leads to his mountains
The river that flows to your city
The volcano that erupts with his passion
Remember..the man
You know what I mean..?

He’s the dream that makes you sweat
No no no no no…not yet not yet
Wait…
(ohh)

You’re so sexy

He’s the north pole to your south
He’s the fire and the…
Ohh hold on…wait a minute
That’s just a little too sexy

Ah..yeah!

Wypowiedz się! Skomentuj!