Powinnam zacząć od tego, że opowiem coś na temat prawietygodniowego pobytu w domu. Za bardzo jednak nie ma o czym opowiadać. Atrakcjami pobytu były bowiem: moja słynna megapizza, grill z okazji pierwszej rocznicy ślubu mojego brata oraz przejażdżka rowerowa na moim nowym bicyklu.
Zaczynając jednak po kolei… Pizza była, rzeczywiście. Zawsze jak jestem w domu, to ją przygotowuję. Wiem, że jest dobra. Pewno robiłabym ją i w Warszawie, gdybym miała piekarnik. Miłym akcentem tego samego dnia było spotkanie z bibliotekarą z liceum. Okazuje się, że dokładnie tego samego dnia… złożyła wniosek o emeryturę. Tak, tak, żegna się z moją szkołą średnią. Niemniej, nasz kontakt pozostanie utrzymany. Tym bardziej, że ma do Warszawy wpadać czy coś. Miło było ją znów zobaczyć.
Najciekawszym jednak dniem był ten, kiedy mój brat ze swoją żoną zaprosili nas na grilla z okazji rocznicy ich wejścia w związek małżeński. Okazja pierwsza klasa. Zaproszeni: rodzice i babcie plus ja. Więc towarzystwo luźne ;) Ja z bratem piliśmy sobie Johnny’ego Walkera, reszta wódką się raczyła i piwami. Zjadłam niesamowite ilości jedzenia z grilla. Ale to też dlatego, że od kilku dni przed przyjazdem do domu rodzinnego już miałam na grillowanie ochotę. Dopiero potem okazało się, że jest okazja. W sensie, że ta rocznica. Trochę się, nie powiem, wstawiłam. Nie tylko obżarłam. A że z Kasiąspyrką się umówiłam, to poszłam dalej. Najpierw był problem techniczny, ale szybko rozwiązany. Nie miałam ze sobą kasy. Kasiaspyrka miała, więc płaciła a ja jej przelewami via komórka oddawałam. Na miejscu, od razu! Potem kartę z domu wzięłam (mama do domu wróciła, a ja klucza nie miałam wcześniej) i poszliśmy w noc trochę. Jak się łatwo domyślić, w małych miastach jak moje rodzinne, niewiele się dzieje w weekend. Także w wakacje. Zaliczyliśmy jednak trzy puby, ciesząc się śmiesznie niskimi cenami wszystkiego. Było fajnie, bo mieliśmy jak zawsze dobre humory. I udało się nam, niestety, kilkoro znajomych z przeszłości spotkać. Niestety, bo nie mamy z nimi kontaktu i takie spotkanie zazwyczaj jest lekko niezręczne. Nie przejmowałam się jednak tym. I gdy już po Kasięspyrkę przyjechał samochód (po tym jak ją facet olał!), ja wracając do domu spotkałam brata z żoną! I poszliśmy dalej razem. Byliśmy w zasadzie jedynymi ludźmi w pubie, do którego poszliśmy. Ale co tam. Kolejka, kolejka i jedziemy! Graliśmy w dartsy… Nie wiem ile czasu nam to zajęło, ale na pewno długo. Wracaliśmy jakoś nad ranem. I musiało się coś stać, po prostu musiało.
Spojrzenie, spojrzenie i już dwóch młodzieńców leci do mojego brata i się na niego rzucają. Żona próbuje ratować sytuację, krzycząc, że tutaj jest monitoring (rzeczywiście, jest) i to ich uspokaja. Wtedy wkraczam ja z moimi zdolnościami do mediacji. Trochę wystraszona, bo wiem, że zaatakowali go w zasadzie bez powodu (wiecie, jak to najebani ludzie z małego miasta), ale widzę, że szybko uda mi się to ograć. Bratu i żonie każę się oddalić czem prędzej do ich domu a sama gadam chwilę z nimi. Potem proponuję, żebyśmy poszli dalej, bo w jedną stronę idziemy. W zasadzie chodzi mi o to, by mieć pewność, że brata nie dogonią. Gadamy o tym, dlaczego zaatakowali. Bo słyszeli jak mój brat obraża żonę brzydko do niej mówiąc. Boże, co za debile. Wcale tego nie zrobił, bo w życiu by tego nie zrobił. A dwa, że po pijaku… sami rozumiecie. Powód nie ma znaczenia. Od słowa, do słowa, gadka-szmatka. Sytuacja załagodzona. Dałam radę. Zawsze powtarzam: mediacja, głupcze!

W niedzielę wyjechałam do Rewala. Na trzy dni. Musiałam, wiadomo. To nadmorska miejscowość mojego życia! :) Było bardzo fajnie, bo nie dość, że znów poczuć mogłem klimat tego miejsca, tych znanych mi jak własna kieszeń stron, dodatkowo spotkałam nie tylko Gosię ale i Jaśka, który akurat dotarł! Było naprawdę super. I w zasadzie nic nie robiłam, opierdalałam się, prawdę mówiąc. Jasne, coś tam się wypiło z ludźmi tam obecnymi i znanymi mi od lat… ale bez szaleństw! Potrzebowałam tego wyjazdu.
I zanim ktoś głupio zapyta: oczywiście, że nie byłam na plaży. Choć mieszkałam w pokoju z widokiem na plażę w odległości może 4 metrów od zejścia na nią ;)

Wróciłam do domu rodzinnego we wtorek. Na godzinkę dosłownie. Potem wsiadłam w pociąg do Szczecina razem z mamą, która przyprowadziła mój nowy rowerek. Ja dźwigałam walizkę, więc sami rozumiecie… Zresztą mama podjechała ze mną te 15 min pociągiem. Tam zaraz dojechał brat, który akurat z pracy wracał. Pomógł mi wsiąść do pociągu z rowerem (jakieś 5 zł kosztuje bilet na rower w PKP Przewozy Regionalne i jakiś 10 zł w pociągu PKP InterCity, to tak jako ciekawostkę) i zabrał mamę do domu. A ja zabrałam się do swojego domu, szczęśliwa i wypoczęta.
W Warszawie odebrał mnie Michał. Nie dałabym sama rady z wielką torbą i z rowerem. Więc on wziął torbę a ja rower. Podjechałam pod pracę Roberta, bo tak się umówiłam z nim. A potem on razem ze mną do mnie wpadł. Zamówiliśmy pizzę i zjedliśmy ją we trójkę, ciesząc się z mojego powrotu.

W środę wpadł do Warszawy Michaś. Żeby dokumenty złożyć. Przyjechał wieczorem, spędził tutaj niecałą dobę. Termin złożenia miał tego samego dnia, co ja. Dobrze, że w czwartek rano pomogliśmy mu z Michałem, bo inaczej nie dałby rady. Miał braki w dokumentach i w ogóle… Ale daliśmy radę.
W czasie, gdy on składał dokumenty w swojej szkole, ja ogarniałam swoją! Musiałam szybko zrobić zdjęcia do dokumentów i zawieźć je do Ośrodka Studiów Amerykańskich UW. Tak, dostałam się na amerykanistykę. Studia I stopnia. Moje pierwsze w sumie! Zapowiada się ciekawie. Na chwilkę obecną powiem tak: mam ułożony plan zajęć i jak wszystko dobrze pójdzie, to uda się i zaliczę też te studia. Przynajmniej pierwszy rok. W USOSwebie są już też widoczne zajęcia, które ja będę w Instytucie Socjologii UW prowadzić. Co prawda rejestracja ruszy dopiero przed II semestrem, ale już zapraszam!
W samym OSA UW dokumenty udało mi się sprawie złożyć i wszystko poszło bez problemów. Będę tam studiować! Co nie oznacza oczywiście, że chcę porzucić polonistykę czy coś! Te studia skończę choćby nie wiem co. Przede mną sesja poprawkowa i mówię o niej dlatego tak cały czas, żeby psychicznie przygotować się do nauki. Dawno tego nie robiłam…
Potem jeszcze do lekarza pojechałam. Dostałam receptę. Miałam też pierwszy wypadek na moim rowerze. Okej, wiem, że nie wolno przejeżdżać po pasach na rowerze. Wiem, wiem. Ale nawet gdybym szła, to babka wyjeżdżała z takim impetem, że musiałaby mnie walnąć. I zrobiła to. Na pasach! W zasadzie nic się nie stało (pierwsze co, to dokładnie obejrzałam rower!), poza tym, że najechała mi na stopę i ubrudziła biały but. Zjechała na bok szybko, zaproponowała, żebym usiadła w samochodzie z tyłu na chwilkę. Nie było potrzeby. Pani była bardzo roztrzęsiona, bardziej niż ja. Ale ogarnęła się, przepraszała. Wypomniała, że jechałam po pasach ;) (Za to jest mandat 50 zł jakbyście chcieli wiedzieć) A na koniec powiedziała skruszona: „Niech pan o mnie źle nie myśli.” i się rozstaliśmy na rozstaju dróg :)

Michaś w czwartek pojechał. A wieczorem zwaliła mi się na głowę jakaś holenderska telewizja. Robią pilotażowy odcinek jakiegoś dokumentu o sytuacji osób LGBTQ w Europie czy coś takiego. I wpadli do mnie, żeby o mnie też coś nakręcić. Kamerzysta, dźwiękowca, prowadzący i reżyser. Najpierw gadka-szmatka w domu, potem ubieranie się i wyjście „na miasto”. Trafiliśmy do Między Nami. Tam kolacja i rozmowa. I tyle. Fajnie wszystko poszło. Ja opowiedziałam te same historie, co zwykle, tylko tym razem po angielsku. Miło poćwiczyć! Tego nigdy za wiele. Oni też bardzo mili. Ten ich prowadzący to w ogóle powieściopisarz, który chce się sprawdzić w innej roli ;) I na koniec nawet się wzruszył, słuchając mojej historii… Co mnie dość zdziwiło, bo nie próbowałam nawet wzruszać. Wiecie, bo zawsze można historię z różnych stron i perspektyw przedstawić, ale ja nie starłam się tym razem jakoś tak wzruszająco opowiadać…

W piątek – czas wielkiej imprezy! Oficjalne warszawskie pożegnanie Grzesia! Wpadło sporo ludzi, którzy już nie będą się z nim widzieć przed jego wylotem do Chin. Impreza udana, bo inaczej w Melinie być nie może. Sam Grześ chyba też zadowolony z tego, co się działo. Sporo hałasu, aż miałam wrażenie, że zaraz może polica wpaść. Ale nic z tego… Żartowaliśmy, że może dla zasady sami wezwiemy ;)
Kasiaspyrka w prezencie pożegnalnym dała Grzesiowi dwie pięknie zapakowane zupki chińskie. Grześ obiecał, że sobie z nimi fotkę w Chinach zrobi i na Facebook wrzuci. Jednakże hitem wieczoru i absolutnym przebojem był Sprite Zero. Sprowadzany z Niemiec przez niektóre sklepy, cholernie drogi ale i pyszny i bezkaloryczny! Chcemy Sprite’a Zero w Polsce! Nikomu nie przeszkadzało, że kosztuje 7 zł za butelkę (zwrotną!) litrową. Jak ma być, to ma być. I ja naprawdę apeluję do osób decyzyjnych, żeby coś zadziałały w tej sprawie…
Koło 1:00 wynieśliśmy się z Meliny i pojechaliśmy do Glam. Chyba wszyscy tam ostatecznie trafili :)

W Glam było rzeczywiście zabawnie. Rzadko jest tak, że nie zwracam uwagi na młodych chłopców dokoła. Ale że impreza miała charakter wyjątkowy, to tak było i tym razem. Bardziej liczyło się towarzystwo własne. Zresztą, oni się też trochę rozbrykali! Ostatecznie bowiem Gackowi nie udało się poderwać Roberta, ale co zrobili, to zrobili ;) Podobnie i Grześ, który – i alkohol tego nie tłumaczy! – wylądował ostatecznie w domu z Mocarem. Potwierdza się moja teza: robimy to wszystko dla tej chwili dreszczyku, dla tej adrenaliny, która na chwilkę nam skacze.
I dobrze!

Sobota była równie udana. Dzień trochę zmarnowałam, nie powiem. Miałem coś tam zrobić, ale mi się nie chciało i zajmowałem się mniej poważnymi, acz nadal istotnymi sprawami. Przy Ordynackiej tego dnia wyjątkowo spokojny bifor. Mało ludzi, w zasadzie od niechcenia to wszystko wyszło. Gacek umierał po piątku i tego dnia nie pił alkoholu w ogóle! To ważne wydarzenie ;) My jednak napić się czegoś chcieliśmy, więc zwartą, kilkuosobową grupą wybraliśmy się do pobliskiego sklepu nocnego. Takiego, że wszyscy się tam nawet do środka nie zmieścimy. Było więc zabawnie i panie z obsługi też miały fan.
A potem poszliśmy w tan. Część poszła znów do Hunters. W tym moja przyjaciółka, która chyba tydzień wcześniej zarzekała się na nagraniu video, że tam jest „takie gówno”, że już więcej tam nie pójdzie. No, ale widać jej konsekwencję. Niemniej jednak, znów po jakimś czasie stamtąd do Glam przybyła. To musi być trochę straszne dla Hunters, że ludzie wolą bawić się w Glam niż przy Jasnej 1.
Impreza fajna, spor znajomych. Oczywiście, ładni chłopcy też byli. Pat. To słowo-klucz tego wieczoru. Pata już chyba kiedyś poznawałam, takie mam wrażenie. Ale nadal nie wiem o nim nic poza tym, że jest młodym, bardzo ładnym chłopcem i że ma na imię Pat. A ja chcę go poznać!
Śmieszne było też wyjście na kebaba w czasie imprezy. Gacek chciał jeść i iść do domu. Poszłam z nimi, zjadłam i wróciłam do klubu. Jeszcze ze dwa drynki wypiłam i dopiero do domu zaczęłam się zbierać :)

W niedzielę z przyjaciółką urządziłyśmy sobie hipsterskie popołudnie. W noworozstawionym UFO na pl. Na Rozdrożu odbywał się jakiś kiermasz czy coś tam offowych rzeczy. Więc wpadliśmy. Ja na rowerze! Pochodziliśmy, pooglądaliśmy, zakochaliśmy się w panu z jednej sklepu (boże, jaki był idealny!!!) i spotkaliśmy tam Pasywa, oczywiście. Sprzedaje swoje spodnie o wdzięcznej nazwie Madoxy. Za 280 zł. Polecam, bo są fajne. Oczywiście, ja takich nosić nie mogę, bo i bez nich jestem gruba.

***

Nowy tydzień zaczął się dość intensywnie. Musiałam nadrobić zaległości z weekendu. Więc kilka godzin przed komputerem spędziłam pisząc, pisząc, pisząc. Trudno. Na szczęście po południu dane mi było się ruszyć. W Instytucie Socjologii UW spotkanie Komisji Rekrutacyjnej, więc na rowerku pognałam przez centrum. To mój pierwszy raz w centrum Warszawy na dwóch kółkach. Brak ścieżek rowerowych jest tak oczywisty, że nie piszę nawet o tym. Jazda jest lekko stresująca, ale można dać radę. Ja dałam ;) Najtrudniejsze miejsce, to – wbrew pozorom – rondo de Gaulla. Bo tam nie można z Alei Jerozolimskich jadąc w stronę Pragi skręcić na rondzie w Nowy Świat (mogą tylko autobusy). No, ale najważniejsze, że dałam radę.
Posiedzenie Komisji trwało jakąś godzinę. Wieczorem następnego dnia okazało się, że jakieś dokumenty były źle podpisane i musiałam jeszcze raz w środę na 15 sekund wpaść złożyć podpisy pod właściwymi :) Z posiedzenia komisji podjechałam do BUWu, bo tam Piotrek chciał na moje konto jakieś książki pożyczyć. Zgodziłam się, wiadomka. Szukaliśmy chwilkę, bo do końca nie wiedział czego chce. Miło jednak było go zobaczyć. Oraz chcę być taka szczupła jak on :(
Wychodziliśmy, gdy padał deszcz. Musiałam więc z rowerkiem przeczekać chwilkę i dopiero wtedy ruszyłam do domu. Odważnie, bo już później się zrobiło. A wtedy mniej na drogach się dzieje. I naprawdę teraz widzę, że nie ma ścieżek rowerowych.

Caaaaały wtorek spędziłam w domu na pisaniu. Nuda, wiem. Ale jakoś muszę zarabiać. W wakacje moje dochody są zawsze niższe niż w trakcie roku akademickiego a teraz jeszcze dodatkowo moi dłużnicy nie płacą na czas przez co i ja w mBanku się zadłużam coraz bardziej. A wyjazd do Paryża na horyzoncie!

W środę podpisałam rano ten papier w Instytucie, potem zaliczyłam zakupy w Carrefourze z Michałem. Rzadko razem chodzimy, ale tym razem się udało. A po południu – spotkanie z Mateuszem. Nowym Mateuszem, którego tutaj jeszcze nie było. No, może raz a propos Parady Równości 2011 się pojawił, bo wówczas podszedł do mnie i sobie ze mną zdjęcie chciał zrobić zwracając jednocześnie moją uwagę swoją niebywałą urodą. Piękny on! :)
Spacerowaliśmy i rozmawialiśmy sobie. Robiłam mu pseudopsychoanalityczne wywody tłumacząc, że rzucenie palenia zależy tylko od niego. Takie tam… Miło czas mijał, gdy… złapała nas burza. Nawałnica w sumie! Szybko się z pl. Zamkowego zebraliśmy i jakoś tam do domu dotarłam szczęśliwie. Ale spotkanie miłe bardzo.

W czwartek też dwa miłe spotkania. Najpierw na szybko z Robertem. Na szybko, bo on w pracy i w ogóle… W ten weekend zabiegany bardzo. Udało się jednak godzinkę na spacerze spędzić. Jak mam zaplanowane spacery, to roweru nie biorę i trochę zawsze żałuję :)
Robert odprowadził mnie do Parku Saskiego, bo tam na spotkanie z Marcinem byłam umówiona. A to wyszło jak zwykle śmiesznie. Bo mamy już takie swoje zabawne sformułowania i „gry”, w których ja np. liczę ile razy podczas spotkania przyznaje mi rację. Mało razy, wiadomo. Lubi – nawet na siłę – nie zgadzać się ze mną. Wylądowaliśmy w Coffee Heaven przy Świętokrzyskiej. Tam teraz mało ludzi, bo Metro ulicę zamknęło. Damian.be wpadł na chwilkę oddać mi kasę i pogadać przy okazji. Więc poplotkowaliśmy też we trójkę. Potem poszedł a ja namawiałam młodego na spacer. On jednak leniwy i to nie takie proste. Skoro już jednak bez roweru się wybieram gdzieś, to chcę chodzić!

Spotkanie spotkaniem, ale wieczorem czekało mnie picie z Ewą i Pauliną. Oraz, jak się okazało, ze współlokatorką Ewy a właścicielką kabackiego mieszkania, gdzie miało to miejsce. Dziewczyny raz po raz próbują przebić się nawzajem potrawami, które przygotowują jako przekąski do picia. Zabawne to z jednej strony, a smaczne z drugiej. Tym razem też było miło i zaskakująco. Ciasteczka, jabłecznik, parówki w cieście francuskim, warzywa, owoce, sosy, chipsy… Czego dusza zapragnie!
Obejrzeliśmy film „Warszawa do wzięcia”. Dokument godzinny o trzech dziewczynach ze wsi, które przyjeżdżają do Warszawy, by tutaj żyć. Dokument ciekawy z wielu powodów. Raz, że może ich historie nie są zaskakujące, ale całość jest (1) potwierdzeniem teorii Bourdieu o kapitale społecznym i problemach z przeskoczeniem jego braku, (2) chyba też zrobiona tak, że pozwala widzom (klasie średniej) zachować bezpieczny dystans do bohaterek. Dzień wcześniej oglądałam to z Michałem i komentowaliśmy to czasem „to niemożliwe!”, „o boże, nie wierzę, że ona to mówi!” i inne takie. Wszystko to miało nas utwierdzić w tym, że tam na ekranie to nie my. Że my jesteśmy inni, że istnieje wyraźna dystynkcja (by użyć ulubionego słowa Bourdieu), która dzieli nas na my i one. Strasznie to fajne, zwłaszcza gdy się obejrzy (kiepski) wywiad z autorkami filmu. Ich narracja podtrzymuje tę tezę. Mówią też o trosce. O tym, że poza kadrem pomagały tym dziewczynom, mobilizowały je, podpowiadały, zżyły się. Ale troska – o czym często mówi dr hab. M. Jacyno – ma dwa oblicza. Jedno, to oblicze „miłosierne” i wspomagające. Ale drugie to oblicze zależności, hierarchii. Troszczący się zawsze jest ponad tym, o kogo się troszczy. Uzależnia od siebie w pewien sposób tę osobę. Jest ponad nią. W sposób ukryty realizuje swoją nieświadomą potrzebę poczucia wyższości, bycia potrzebnym i bycia ponad. Ja pomagam, bo ja mogę, mam taką moc, taką możliwość. Nasza pomoc nigdy nie jest więc bezinteresowna. I te autorki zdają się wpadać w tę pułapkę.
Generalnie wiele ciekawych refleksji nam się nasunęło. A Wam polecam obejrzenie, jest w sieci za darmo w jakimś tam serwisie on-line.

***

Krakowski weekend okazał się być dość mocno szalony… Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Bilety do Krakowa kupiłem już dawno, dzięki czemu były w promocji i tańsze. Dotarłam do Krakowa w piątek jakoś koło 15:30 czy coś. Grześ odebrał mnie z dworca i poszliśmy sobie na kawę. Pogoda była niepewna, więc się nie szlajaliśmy jakoś specjalnie. Wylądowaliśmy w offowym Spokoju. Dołączył do nas Krzyś, który opowiadał o tym jak „jeden koleś”, z którym się spotykał, usnął dwa razy podczas seksu oralnego z nim… A inny, wcześniejszy, chciał zabawiać się w scat i to go przeraziło. Tym bardziej, że jeszcze jeden miał mikropenis. Wiecie, taka choroba, że penis nie rośnie powyżej 5 cm we wzwodzie. Więc powiedzmy krótko: chłopak szczęścia w życiu łóżkowym nie ma… Opowiedział nam to a potem trzeba było się zbierać. Z Grzesiem małe zakupy zrobiliśmy w Tesco (większość sam kupił wcześniej już), zakochaliśmy się tam w niemieckojęzycznym blondynie i ruszyliśmy do domu. Szykować się powoli. Bo to, że w sobotę wielka impreza, nie oznacza, że w piątek nie może być jakiejś mniejszej, prawda?
Dołączył do nas Krzysztof (którego nazywam krakowskim Mocarem i tak traktuję!), siostra Grzesia i Michaś. Dodatkowo była Emilka, która jednak nie imprezowała a która mieszka teraz z Grzesiem i zostanie w mieszkaniu po jego wyprowadzce. Wypiliśmy coś tam i mimo początkowych oporów Michasia, wybraliśmy się do Coconu. Impreza okazała się, jak na piątek w Krakowie, znośna i w miarę udana. Ja nadal nie mogę nadziwić się, że drynk w klubie kosztuje 10 zł. To dość niesamowite, prawdę mówiąc… Ale jakoś nic specjalnego się nie działo. No, może poza dwójką znajomych Michasia, którzy byli pięknymi chłopcami. W sensie, że było na co popatrzeć ;)
Wróciliśmy dość szybko. Kierowcą, z przymusu, był Krzysiek. Gdyby bowiem zaczął pić, nie znałby umiaru i następnego dnia nie przyszedłby na imprezę, a tego chcieliśmy uniknąć. Odwiózł najpierw Grzesia, Asię i mnie a potem zabrał Michasia i odwiózł jego. Sprawnie przeprowadzona akcja.

Sobota zaczęła się dość szybko i dość intensywnie. Praca, praca, praca! Wszak przygotować trzeba imprezę na jakieś 30 osób. Jedzenie, bo Grześ chciał je zrobić, musiało być idealne. Czego tam nie było… Kanapeczki, koreczki, owoce, warzywa, sosy, ciastka francuskie, melony, szynka parmeńska, ciasta, słone przekąski… Wszystkiego w bród. Przygotowanie zajęło nam, z ręką na sercu, cały dzień. Nie wychodziliśmy z kuchni. Grześ, Emilka i ja a potem jeszcze Asia na dokładkę. Dużo pracy, ale opłacało się, bo efekt udany.
W piątek wieczorem okazało się, że nie wzięłam z domu podkładu. O ile wieczorem Emilka pożyczyła mi swój (ciut za jasny) o tyle w sobotę musiałam mieć swój. Poszliśmy więc do osiedlowego sklepu chemicznego, ale nie było tam l’Oreal. Po drodze zaszliśmy do osiedlowego sklepu, który tego dnia się otwierał. Dostaliśmy po paczce zawierającej pasztet, kilka kiełbas i bochenek chleba. Miła promocja, tym bardziej, że niczego nie kupiliśmy! A sklep polecamy ;)
I wracamy do pracy. A mój makijaż uratowała, jak zwykle, Emilka! W drodze do domu z pracy (pani w dziekanacie!) kupiła mi mój podkład! Mogłam być spokojna o wieczór.

Ledwo skończyliśmy robić większość rzeczy, przyszli pierwsi goście. Łukasz z żoną i… dwutygodniowym dzieckiem! Zosia urodziła się 14 dni wcześniej i zaliczyła w ten sposób pierwszą swoją imprezę. Tym bardziej, że zostali prawie do samego końca! Oraz Łukasz jest piękny i o tym wie. Wszyscy się dziwią, że nie jest pedałem, bo ma urodę taką… no, wymuskaną. Plus malutką dupkę! Jest piękny i wiem to nie od dziś, bo już miałam okazję ich poznać jakiś czas temu.
Potem przyszli kolejni, kolejni i kolejni… I tak jakoś impreza powoli się rozpoczęła. Poszła w ruch muzyka (selection by JP), alkohol i lecimy. Ludzi było rzeczywiście ze 30 osób. Obojga płci plus ja. Wszelkich orientacji. Sparowani i nie. Zakochani, porzuceni i osamotnieni. Wszyscy tylko po to, by pożegnać Grzesia. On bowiem na rok wyjeżdża do Chin na studia (skandal!) i będziemy za nim tęsknić jak cholera.
Impreza super, wszystko fajnie… Sam Grześ nie ogarniał już potem. Do akcji wkroczyła więc drużyna Asia, Emilka i ja. I ogarnęliśmy wszystko jak trzeba. Najważniejsze: wygonić ludzi do zamówionych dla nich taksówek, żeby pojechali dalej. Dokąd? Do klubu Plaża. Tam bowiem zarezerwowany stolik czy coś tam i koncert Ramony Rey. Ile koncert mnie nie rajcował o tyle wiem, że w Krakowie może być wydarzeniem. Niemniej, średnia wieku gości jednak była taka, że fani i fanki Ramony to inne pokolenie. Młodsze. Z młodych bowiem, poza mną, byli tam Michaś i Gabryel. Taka tam modelka słodka. Cioteczka, a wiecie, że ja mam słabość :)

W Plaży posiedzieliśmy, do koncertu poskakaliśmy… a dla mnie niespodzianką było spotkanie Davidka! Takiego e-znajomego sprzed setek lat. Pogadaliśmy chwilkę a potem zadecydował o przeniesieniu się wraz ze mną do Coconu. Wszyscy zresztą po Ramonie się tam wybrali. Albo prawie wszyscy.

W Coconie zabawnie. Lubię ten klub. Chyba też za jego wielkość. Oraz za to, że mogę sikać w toalecie dla personelu ;) Było naprawdę okej. Muzycznie… no, jak zwykle, bez szału. Ale jak towarzystwo dobre, to można się bawić. Wypiłam trochę, ale wiem, że rozmawiałam z jakimiś ludźmi i swatałam dwóch napalonych na siebie pedałów, którzy mieli jakieś opory niewyjaśnione. Nieskutecznie chyba zresztą. Ale trudno, ich strata. Noc była nasza. Gdy większość ludzi znajomych wyszła, ja z Czekoladą nadal szaleliśmy na parkiecie. Do jakiejś 6.00 czy coś. Było fajnie!
My wróciliśmy, ale jeden z gości imprezy u Grzesia… nie. Okazało się, że nie dał rady. Zapił się za bardzo, stracił pamięć czy coś, gadał głupoty, więc… zgarnęli go do szpitala psychiatrycznego. Niezłe, muszę przyznać.

Niedziela okazała się całkiem udana także. Najpierw jakaś rozmowa dla radia. Zajęło nam to ponad godzinę (za dużo gadam!) a potem obiad z rodzeństwem N w restauracji włoskiej poleconej nam przez Emilkę. Jedzenie okej, wystrój kiepski. Więc nie polecamy. Michaś do nas dołączył, ale nic nie jadł. Potem kaweczka w jakimś offowym miejscu na Kazimierzu. A potem do domku trzeba było jechać. Rodzeństwo odprowadziło mnie na pociąg (obejrzeliśmy przy okazji nowy peron, bo jeden odremontowali już) i ruszyłam do Warszawy.
Podróż udana, choć jak zawsze starsze panie w przedziale (czemu miałam przedział znów?!) gapiły się z lekkim przerażeniem na moje czarne paznokcie. Ja spałam. Dotarliśmy na czas.
Robert odebrał mnie spod Mariottu. Odprowadzał go zresztą jakiś zakochany w nim 15latek… Poszliśmy na pizzę. Robert chciał, Robert namówił, Robert zapłacił ;) Do domu mnie jednak potem nie odprowadził, bo mu zimno było. A ja w domu rozpakowałam się sprawnie, ogarnęłam i odsypiać zaczęłam.

***

Atrakcją pobytu w Krakowie był Arek. Ten ze Szwajcarii. Nie na żywo, ma się rozumieć, bo jest u siebie w Zurichu. Okazało się, że jakiś czas temu zaprosił Michasia do siebie, obiecał zapłacić za bilety lotnicze i w ogóle. No, fajnie. Ale Michał się rozmyślił czy coś. Generalnie: nie chce jechać.
Arek oskarża mnie o to, że ja namówiłam go na zmianę decyzji (po co?!) i że to wszystko moja wina. Ja się cieszę, że obdarza się mnie taką omnipotencją ale niestety nie posiadam jej. Nie wiedziałam na początku o co chodzi w jego smsach, więc nie odpisywałam. Raz napisałam „Nie wiem o co ci chodzi?” ale dziwne smsy przychodziły dalej. I wiadomości na facebooku. Zajęta byłam w kuchni trochę, przyznaję. Spałam trochę… no, miałam co robić, więc nie zajmowałam się tym. Michaś wyjaśnił mi ostatecznie o co chodzi. Arek zarzuca mi nawet, że pojechałam do Krakowa specjalnie po to, by namówić Michała na zmianę decyzji…
Napisał mi (na facebooku) m.in. (pisownia oryginalna):
– „po tym wszystkim co dla ciebie zrobiłe, apartamenty, limuzyna, wódka, drinki… świetna zabawa, dla mnie i dla ciebie, było super….. a ty co, tak mi za to wszystko dziękujesz?”
– „myślisz że odprawisz mnie z kwitkiem, nie teraz to ja chcę moje 1100 zł”
– „nie wierzysz w magię… to obserwój… twoje życie zacznie się zmieniać…”
– „zrozum, ja nie tylko zostałem wczoraj oszukany, ale potraktowany całkowicie jak śmieć, nie dziw się że taka moja reakcja, wiem, nie jestem zwykłym człowiekiem, ale myślałem że to sobie wyjaśniliśmy”
– „ja chciałem zrobić coś dobrego z czystego serca, z michaśiem wyjaśniliśmy sobie na privie, że on całkowicie nie jest zainteresowany sexem ani moją osobą w tej kwestii, ja to bardzo rozumiem i szanuję bo jest bardzo młody, i chciałem mu zafundować wakacje w raju, bo wydawał mi się super sympatycznym chłopakiem, całkowicie czystym i niewimmym, dlatego bardzo bym go szanował i jego wolę”
– „a ty nie tylko zniszczyłeś to wszystko, jego piękne wakacje, moje wakację, ale stanołeś przeciw mnie, grając w swoje intrygi, wskoczyłaś w pociąg jak oparzona żeby ratować michasia, tylko przed czym? Ja uważam się za dobrego człowieka, wymagam od innych tylko prawdomówności, szczerości oraz szacunku, a ty mnie zawiodłeś na wszystkich tych płaszczyznach. Nie mówiąc już o finansowych statach oraz o popsuci mi moich planów wakacyjnych. Przecież ja mógł bym zaproscić kogoś innego. A teraz, zostałem z niczym, oszukany, okradziony, znieważony i potraktowany jak gówniarz. Ja mam wielką cierpliwość i staram się być wyrozumiały dla innych ludzi którzy nie mają tak łatwo w życiu jak ja. Ale to co się stało przekroczyło wszystkie granice. Wczoraj poczułem jak by ktoś wbił mi sztylet w brzuch za to że chciałem się podzielić swoim szczęściem z kimś innym.(…)”
– „zawsze zastanawiałem się dla czego otaczasz się tyloma fałszywymi osobami…”

Odpisałam tylko raz.
Dziękuje Ci za liczne wiadomości jakie do mnie wysłałeś przez ostatnie dni. Utwierdzają mnie one w przekonaniu, że potrzebujesz pomocy lekarza. Przepraszam, że Ci to mówię ale wysyłanie kilkudziesięciu smsów i wiadomości na facebooku do kogoś kto nie odpowiada i daje wyraźny sygnał do tego, że nie chce być w kontakcie z Tobą, nie jest normalnym zachowaniem. Stąd mój wniosek.
Odpisałam Ci raz, że nie wiem o co Ci chodzi. Potem Michał wytłumaczył mi, że zaprosiłeś go do siebie i że on się z decyzji o wyjezdzie wycofał. Dopiero wtedy zrozumiałam Twoje wiadomości.

Informuję Cię, że:
– nie pojechałam do Krakowa, by rozmawiać o czymkolwiek z Michałem tylko by spędzić weekend z Grzegorzem,
– nie mam magicznego wpływu na decyzje innych ludzi i nie każę im robić rzeczy, których nie chcą sami zrobić,
– nie rozmawiałam przed przyjazdem do Krakowa z Michałem na temat Twojej dla niego propozycji i nie obchodzi mnie ona,
– nie interesują mnie także Wasze inne ustalenia, czy to na temat wyjazdów, finansów czy też czegokolwiek innego, bo są to Wasze sprawy.

W związku z tym nie chcę otrzymywać od Ciebie dalszych smsów i wiadomości na facebooku. Jeśli będziesz mi je nadal wysyłać, będę zmuszona Cię zablokować. Nie chcę tego robić, bo rozumiem, że masz problem i że musisz skorzystać z pomocy specjalisty.
Przykro mi, że tak wyszło ale Twoje zachowanie jest na tyle niepokojące, że chciałam Ci to napisać i wyjaśnić. Robię to dopiero teraz, bo wcześniej byłam zajęta imprezowaniem z Grzesiem.

Ponieważ nadal pisał na facebooku i smsowo, zablokowałam go. Nie to, że mam coś przeciwko, ale czasem obawiam się ludzi chorych lub zaburzonych… Nie chcę się w to mieszać. Ich problemy są ich sprawą.

***

Mam postanowienie dotyczące diety. Białkowa jest dobra. Ale okazało się, że nie dałam rady i na czwarty etap nie trafiłam skutecznie. Stąd moje postanowienie, że będę teraz na czwartym etapie. W sensie, że będę jeść dość normalnie i raz w tygodniu białkowo. Czemu?
Dieta białkowa swą skuteczność bierze z zaburzenia naturalnych dla nas proporcji białka-cukry-tłuszcze. A że ja od jakiegoś czasu jem bardzo białkowo, to dalsze zaburzenie tegoż trybu nie będzie dla mnie skuteczne. Bo w zasadzie zaburzenia nie będzie. Chcę przez kilka miesięcy (2-3) wrócić do normalnego trybu (a dzień białkowy ma zapobiec dalszemu tyciu) i wtedy dopiero zacząć białkową. Tak zrobię, bo widzę, że białkowienie mojej diety nie daje już efektów. Jest szansa, że jeszcze przytyję przez najbliższy czas. Może pobiegam trochę od września?

***

Tak myślałam ostatnio o relacjach moich z chłopcami. Pomijam to, że Fronda i Piotr Skarga zawsze doszukują się w każdej osobie, z którą się widzę, bądź która śpi u mnie, że mamy dzikie orgie (ja wiem, to z zazdrości o fantazmatyczny sposób realizacji rozkoszy, jaki mi przypisują). Ale tak na poważnie. Wiadomo, że w celibacie żyję kilka lat. Ale wiadomo też, że przez ostatnie kilka miesięcy pozwalałam sobie na więcej jeśli chodzi o sferę emocjonalną w relacjach z chłopcami. Nie będę wymieniać (Adam, Grzegorz, Dawid, Filip…) ale za każdym razem to zaangażowanie moje okazywało się zbędne i niepotrzebne. W sensie, że z mojej strony wychodziło na to, że jest większe niż z drugiej. To, swoją drogą, zrozumiałe. Wiadomo, że w jakiś tam sposób brak takich relacji w ciągu ostatnich lat sprawił, że każda taka pojawiająca się sytuacja od razu mocno mnie wciąga. Wiem to, wiem.
Niemniej, dochodzę do wniosku, że ten eksperyment emocjonalny, w jaki jakoś tam się wplątałam sama nieświadomie trochę, nie powiódł się. Że nie podoba mi się to. Że nie chcę. Że na za dużo sobie pozwalałam i teraz chcę przestać.

***

I na koniec coś z innej beczki. Ruszają przygotowania do Parady Równości 2012. Generalnie zapowiada się, że znów się włączę, ale nie mam nadal stuprocentowego przekonania czy jest sens i czy warto. Jeśli miałoby to wyglądać tak, jak w roku mijającym, to nie. Bo mimo tego, że moją oficjalną funkcją było „rzecznik prasowy”, to prawda jest taka, że zajmowałam się zbyt wieloma innymi rzeczami. Zbyt. Załatwianie, dzwonienie, uzgadnianie… Zjadło to tyle mojego czasu, że do dziś się z tego nie wyplątałam (vide: podwójna sesja poprawkowa przede mną). Dlatego w taki sposób to ja się nie zgadzam. Jasne określenie kompetencji jest tym, czego nam zabrakło. A może inaczej… może nie tyle zabrakło, co nie zdawaliśmy sobie sprawy, że będzie koniecznie potrzebne. A i nowe zadania, które się pojawiły po drodze, sprawiły że to wszystko poszło inaczej.
Ja jednak w sumie nie o tym. Bo jak zwykle przy okazji Parady Równości pojawi się pytanie: jakie są jej cele. I jak zwykle pojawi się pomysł, by naczelnym i głównym celem PR2012 były związki partnerskie. Chociaż coraz częściej słyszy się też, że należy w Polsce zacząć dyskutować nad małżeństwami jednopłciowymi. Więc może i ten wątek się pojawi. Ja chcę powiedzieć, że nie. Że nie rozumiem. Nie wiem dlaczego tak bardzo osoby wchodzące w relacje nieheteronormatywne usiłują na siłę porównywać je, przyrównywać i tworzyć na wzór i podobieństwo relacji heteronormatywnych. Nie mogę zrozumieć dlaczego nie ma u nas silnego ruchu queerującego, który opierałby się takiej heteronormatywizacji wewnątrz środowisk LGBTQ. Jasne, ruchy queerowe nigdy nie będą liczne, masowe i duże. Powinny być zdecentralizowane, małe i radykalne. Ale silne i radykalne. Opierające się panującej zgodzie co do tego, że „większość osób LGBTQ chce związków partnerskich”. Musimy nauczyć się walczyć z presją heteronormy i nie szukać na siłę podobieństwa do osób/związków heteronormatywnych. Tym bardziej, że – jakby ktoś nie zauważył – ten model „jednej, prawdziwej, dożywotniej miłości w małżeństwie” się nie sprawdza! Liczba rozwodów rośnie lawinowo. Większość gwałtów dzieje się w małżeństwach. Pedofilia to sprawa przede wszystkim rodzin. Dlatego ludzie wchodzą w zupełnie inne relacje – np. seryjnej monogamii (dość popularne) czy związków kilkuosobowych. Model, który chwali się za to, że stoi za nim kilka tysięcy lat tradycji się nie sprawdza, nie działa. Po co więc pakować się w to samo gówno? Inna sprawa, na którą zwróciła uwagę Marta Konarzewska podczas debaty w siedzibie Gazety Wyborczej, to fakt, że poprzez odnotowywanie związków partnerskich (czy tam jakichkolwiek innych relacji, które dziś nie są formalizowane) oddajemy jeszcze większą kontrolę państwu i systemowi. Chcemy w ten sposób o coraz większej liczbie rzeczy mówić państwu, spowiadać się mu z tego, z kim spędzamy czas, z kim żyjemy, kto jest nam bliski. Jakbyśmy naprawdę potrzebowali urzędowego „okej, zapisane”, żeby to działało jakoś. Nie rozumiem po co na siłę pchamy się w sidła systemu, który przy każdej innej okazji krytykujemy (za wysokie bezrobocie, złe autostrady, za wysokie ceny paliw, złe decyzje w kwestii polityki międzynarodowej etc.). Skoro tak bardzo system ten nam nie odpowiada, to może lepiej szukać innych dróg aniżeli pakowanie się w jego ramiona. Jasne, system nas w końcu przyjmie. Za jakieś 12-18 miesięcy Unia Europejska ma wydać pewne regulacje dotyczące stanu cywilnego. Dziś można bowiem wejść w związek partnerski np. we Francji a mimo wszystko wyjść za mąż/ożenić się w Polsce. I tego będzie dotyczyć dokument. Czyli, że kwestia tego z kim spędzam życie będzie interesowała już nie tylko władze państwowe, ale władze europejskie! Słodko, prawda?
Nie, nie mam pomysłu co zrobić. Tak, wiem że związki partnerskie mają ułatwić także wiele spraw. Ale czuję, że jest inny sposób, inna droga. Nie pozwolę się wbić w mainstreamowy dyskurs LGBTQ, że to jedyny sposób na osiągnięcie równości. Równość nie oznacza braku różnicy. Jesteśmy różni i nie udawajmy, że jest inaczej. Znajdźmy różną drogę, by osiągnąć równość, bo ta nie-różna, którą chcemy kroczyć jest już zdewaluowana i nie sprawdza się nawet w świecie heteronormy.
Szukajmy „różnego” rozwiązania.

Żałuję, że nie mam czasu, by rozwinąć niektóre wątki…

Wypowiedz się! Skomentuj!