Znowu długo nie pisałam. Tym razem jednak muszę spojrzeć prawie w oczy i powiedzieć szczerze, że powodem jest moje lenistwo. Nareszcie czuję trochę wakacje i przez to się rozleniwiam. I nic mi się robić nie chce. Spojrzałam w kalendarz Google na ten tydzień i co? I nic. Nie mam nic zaplanowane (poza wizytami w zaprzyjaźnionej firmie, ale to max 4 godziny dziennie i zawsze rano sobie ustawiam, tak że od 14.00 mam już całkowicie wolny czas). Oczywiście, nie oznacza to, że nie mam nic do roboty. Mam – nawet dzisiaj zrobiłam sobie listę, żeby nie zapomnieć. Ale nie są to rzeczy „na teraz” czy „na wczoraj” a raczej jakieś prace czy tam referaty, które muszę mieć „za jakiś czas”. Wiadomo zaś, jak działa kategoria „za jakiś czas”. Inaczej można ją nazwać „na dzień przed terminem”… Więc się trochę opierdalam.

Napisać miałam wcześniej, bo przecież EuroPride się działo. Parada, która mi (i chyba wszystkim moim znajomym) będzie się kojarzyć z moim strojem „Impreza Jest Moim Życiem”, nazywanym także czasem „disco kulą” lub „srebrnym plemnikiem”. To jednak była sobota, a nie mogę zapomnieć o tym, co się w piątek przed tą sobotą działo.
Dostałam się na studia. To już informacja potwierdzona. W piątek – w ten straszny upał i skwar – dotarłam na Wydział Polonistyki, gdzie złożyłam wymagane dokumenty (i kiepskie zdjęcia zrobione dzień wcześniej w przerwie między EuroPride’owymi atrakcjami) i otrzymałam decyzję o przyjęciu. W momencie, gdy piszę te słowa, jest już chyba nawet decyzją prawomocną. Więc od 1 października transeta będzie kształcić się na filologii polskiej na specjalności literaturoznawczo-językoznawczej. Fajnie, nie?
OSA UW ponoć walczy o wieczorowych i dlatego pod nich układają rekrutację. Więc nie sądzę, żeby zechcieli mnie przyjąć na stacjonarne ;) No nic, zobaczymy. O ile jeszcze tydzień temu byłam gotowa w sytuacji przyjęcia zabrać papiery się na OSA przenieść z polonistyki, o tyle teraz już chyba nie chcę. Polonistyka jest na kampusie centralnym – a to też nie bez znaczenia dla mnie. Więc na razie chyba odpuszczam myślenie o OSA UW.
Ich strata!

Wieczorem wybrałam się na show „Rysia vs. Rafalala”, które Ganc Pomada robiło w związku z EuroPride w Teatrze Dramatycznym. Paulina i Ewa ze mną – ruszyliśmy odważnie, pokonując ileś-tam pięter, by dotrzeć na miejsce. Ładnie to przygotowane – śmiesznie pokryte wszystko folią bąbelkową. Dziwne wrażenie to robiło, ale takie na plus. Prowadzenie show – średnie. Sama koncepcja – niezła. Chociaż chyba najwięcej zrobiły filmy przygotowane o bohaterkach i pokazane na początku. Sama rozmowa… Dość dziwna. Z jednej strony Rysia uciekająca od tematów i odpowiadająca wymijająco i lekko nie-na-temat, bo dzieląca się anegdotami, z drugiej – Rafalala, zdystansowana lekko wobec tego, co się dzieje i odpowiadająca czasem ironicznie, czasem szyderczo… Dziwna to mieszaka. Ale nie wybuchowa, niestety. No i w pytaniach trochę mnie zdziwiło takie reprodukowanie heteronormy. Tym bardziej, że Ganc Pomada z heteronormą chce chyba jakoś-tam walczyć. Niemniej: za pomysł i przygotowanie się należą plusy.

Prosto stamtąd udałam się do mojej przyjaciółki Gacek, gdzie już trwał mały b4 przed imprezą w La Playa. Zebraliśmy się i dość szybko ruszyliśmy jakimiś dziwnymi taksówkami na Wybrzeże Helskie. To mój pierwszy raz w La Playa. Oczywiście, bez zamieszania się nie obyło. Jeden z organizatorów zapewniał mnie, że jestem na liście gości i że wchodzę sobie bez problemu za darmo. Potem okazało się, że ktoś czegoś nie dopilnował, że czegoś nie ma… Były telefony, było zamieszanie. Już chciałam wejść, zapłacić te 45 zł i mieć z głowy… Ale padało co chwilę „Nie, nie, nie. My to zaraz wyjaśnimy” i się wyjaśniło ostatecznie.
Sam klub dziwny. To nie dla mnie. Tym bardziej, że toalety w Toi Toi zrobione. Ja wiem, że ma być klimat plażowy i w ogóle… Ale nie. Podawanie napojów w plastikowych kubkach też mi się nie podoba. Ludzi za wiele nie było, że aż przesuwali godzinę startu imprezy właściwej. Bałam się, że pojedziemy sobie, zanim cokolwiek zacznie się dziać. Największą atrakcją był latający w samych majteczkach piękny młodzieniec z USA chyba. Ale słodki na maksa. I taką miał czapeczkę z daszkiem podniesioną, która sprawiała, że wyglądał nie tylko słodko, ale i lekko skurwysyńsko. Tak, jak lubimy najbardziej ;)
Generalnie – było nudno. Byłam gotowa zesrać się na środku parkietu, byle tylko coś się działo. Byliśmy tam z Gackiem, Tomkiem, Pawłem, Kamilem i gośćmi Tomeczków – dwoma gejami z Irlandii (jeden jest Polakiem zresztą). Chociaż tyle dobrego, że nowi ludzie, można pogadać, pośmiać się. Sporo przybyło ciotek utopijek, ale dupy nie urywało. Wiadomo: Płatna Impreza = Mało Młodych Chłopców. Więc z wrażenia nie padałam. I dokładnie na chwilę przed naszym wyjściem, na scenie ukazała się Amanda Lepore. Powiedzmy sobie szczerze: śpiewać to ona nie potrafi, tańczyć też nie. Generalnie jej zdolności sceniczne są dość ograniczone. Jedyne, co powoduje, że ludzie chcą na nią chodzić to fakt, że jest zjawiskowa. Bo tego jej odebrać nie można. Dopchałam się oczywiście pod scenę i mogłam z bliska zobaczyć to zjawisko. Jest piękna. Mówcie co chcecie, jest piękna. Jest spójna, jest totalna i dlatego jest piękna. Długo jednak nie siedzieliśmy, bo już taksówki czekały.

Z tymi taksówkami to był problem. Pod Utopią, chłopcy wysiadający z drugiej (ja jechałam w pierwszej), oberwali lusterko samochodowi jadącemu obok. Pan taxi się podniecił, że policja, że oni zapłacą i w ogóle. Udało mi się ich wygonić do klubu i tylko ja zostałam. No i Gacek, który po chwili do mnie przyszedł. Gdy przyjechała policja i pytała mnie o zajście, wyjaśniłam, że nie znam ludzi, którzy z nami jechali, bo po prostu postanowiłam obcych przewieźć z jednego klubu do drugiego. Wolno mi. I ostatecznie poszliśmy się bawić. Nerwów nie było o tyle tylko, że pan taxi był nieuprzejmy. Dlatego też od razu zadzwoniłem do korporacji poskarżyć się na niego. Że cham i że niekulturalny.

Grześ z Krakowa już był w Utopii. Z pięknym Antonem z Białorusi (czy tam innej Ukrainy… nie pamiętam). Grześ rano wylatywał do Azji, ale Anton zostawał na paradę. Impreza była piękna tej nocy. Co prawda ledwośmy oddychali, ale takie są uroki tłumów. Nie piliśmy za dużo, bo wiedzieliśmy mniej więcej co nas czeka kolejnego dnia. Nie zmienia to faktu, że bawiliśmy się dobrze i dość długo. Było naprawdę dobrze.
A pewno chcecie wiedzieć, co w tym czasie robił piętnastolatek? Bawił się. Nie wiem gdzie. Chyba w Czarnym Kocie. Nie wiem jak trafił do domu. Wiem tylko, że tułał się trochę po mieście. No co? Przecież nie będę go niańczyć.

Sobota to ciężki dzień. Od razu było to wiadomo. Zamówiłam duże taxi, którym „Whatever” przewiozłam do mojej przyjaciółki Gacek. Tam – szał ogarniania się. Bo oczywiście wszystko się obsunęło, spóźniło i ledwo zdążyliśmy. Gorąco jak w piekle, pocić się można było od samego stania. Piekło, naprawdę. Buty Paweł szykował mi w biegu, prawie że na mojej stopie. I one naprawdę były za małe! :)
Niemniej, co muszę powiedzieć głośno i wyraźnie – stylizacja i strój „Impreza Jest Moim Życiem”, autorstwa Pawła Grodzkiego, okazała się fenomenalnym pomysłem i doskonale przygotowanym dziełem. Nie było to łatwe i nie wszystko było idealne, ale nigdy nie może być. Najważniejsze więc, że było zjawiskowo i perfekcyjnie.
Ledwo dotarliśmy na pl. Bankowy, bo oczywiście połowa ulic zamknięta. Ale w butach moich i z „Whatever” inaczej jak samochodem dostać się nie mogliśmy. Ludzie wydzwaniali, gdzie jestem i gdzie transparent. Dziennikarka z „Wyborczej” z nami, my ledwo żywi, zmachani, spoceni, zmęczeni. Ale dumni. Bo to był nasz marsz dumy.

Emocje paradowe i EuroPride’owe trochę opadły. Można więc spróbować spojrzeć chłodniej na to, co się wydarzyło. Zacznijmy od tego, że parada była porażką. Może nie totalną klapą, ale zdecydowanie czymś, co nie spełniło oczekiwań. Szaleńcy zapowiadali, że spodziewać się można 40-50 tys. osób. Organizatorzy we wniosku zgłaszającym zgromadzenie publiczne wpisali 15 tys. osób. Ja mówiłam, że jak dobijemy do 10 tys., to będzie dobrze. I nikt nie miał racji, bo było nas ledwo 8 tys. Wiadomo, że to najwięcej w historii polskich parad, ale też i chyba najmniej w historii EuroPride. Okazało się, że czynione różnymi siłami wysiłki nie przyniosły oczekiwanego efektu. I nie ma się co kłócić, czy mimo wszystko jest to sukces, bo „to i tak największa parada w historii LGBTQ w Polsce”. Tak, to prawda. Ale jest to parada o połowę mniejsza niż zakładali organizatorzy. A więc jednak coś nie wypaliło.
Nie będę czepiać się tego, jak parada została zorganizowana. Czy były przemówienia czy nie, czy miały i powinny być czy też nie. Z perspektywy „szarego” uczestnika marszu, nie miało to największego znaczenia. Dużo gorszym problemem był brak wody. I za to minus się należy.

Cały tydzień EuroPride był ciężki. Przeszkadzała głównie – tak jak i podczas samej parady – pogoda. Najgorętszy jak na razie tydzień tego lata w Warszawie wypadł właśnie teraz. Na to jednak wpływu nie mamy. Pozostaje ubolewać, że nie trafiliśmy tydzień później, gdy aura wydaje się być zdecydowanie bardziej sprzyjająca. Lokalizacja Pride House – bardzo dobra (Nowy Wspaniały Świat, kawiarnia Krytyki Politycznej). Organizacja na miejscu – może być. Jasne, że klimatyzacja by się przydała. Ale skoro jej nie ma, to nie ma co oczekiwać, że nagle się pojawi. Poruszyła mnie osobiście walka o flagę tęczową nad wejściem wywieszoną. Każda zrywana, była zastępowana nową. Pojawił się też pomysł wart honorowych, który jednak nie spotkał się ze zbyt dużym zainteresowaniem. A szkoda. Bo – na co chcę uczulić – środowisko LGBTQ w Polsce nie walczy o prawo do związków, o prawo do całowania się w miejscu publicznym. Nie, nie. My walczymy o możliwość w ogóle istnienia w przestrzeni publicznej. Choćby poprzez nasze symbole, które zrywane są z prywatnych instytucji. O to trzeba nam walczyć w pierwszej kolejności. Bez tego niczego dalej nie wywalczymy. I EuroPride’owy tydzień w Pride Housie dowiódł tego. Generalnie jednak – jeśli idzie o organizację i program – było okej.

Natomiast to, nad czym ubolewać trzeba, to odzywające się głosy, że parada była „nie taka jak powinna” i że niektórzy nie chodzą w niej bo „nie chcą być z nią utożsamiani”. Dyskutowałem z jednym oponentem parad w takim kształcie na forum pewnego portalu gejowskiego. On podkreślał, że nie ma nic przeciwko udziałowi drag queens, przegiętych ciot i w ogóle, ale nie podoba mu się, że taki wizerunek przez ten udział się tworzy „na zewnątrz”. A w zasadzie i wewnątrz – można by dodać – zwłaszcza po tekście w „Gazecie Wyborczej”, gdy homoseksualna para deklarowała, że nie pójdzie w paradzie, bo nie odpowiada jej to, co się tam dzieje. Smutne to. Poszliby bowiem, gdyby nie było w niej owych właśnie przegiętych ciot z piórkami w dupie. Lubię zresztą to określenie o „piórach w dupie”, bo jest takie słodko obrazowe. Wydaje mi się, że rzeczywiście geje w większości nie chcą być kojarzeni jako „faceci z piórkami w dupie”, tylko jako „faceci z kutasami w dupie”, to jasne. Niemniej, na paradzie w miejscu publicznym nie można takich rzeczy robić – prawo zakazuje. Pozostają więc piórka, jeśli cokolwiek chce się w tyłek sobie wsadzić.

A tak na poważnie. Skoro nie taka ma być ta parada, to jaka? Jaka powinna być, żeby ci geje bez piórek w dupie ruszyli te dupy i zjawili się na niej? To pytanie, które stawiam wszystkim czytającym te słowa, bo odpowiedź mnie interesuje. Czy ma być na niej muzyka? Czy mają być platformy? Czy mają być jakieś banery? Czy pochód ma iść w milczeniu, czy coś skandować? Jaka ma być trasa? I – co najważniejsze – kto ma w niej iść? Skoro nie przegięte cioty, które „źle służą wizerunkowi” geja w społeczeństwie, to kto? I co zrobić z tymi przegiętasami, którzy jednak mają ochotę iść i walczyć o swoje prawa? Namówić do ubrania się „normalnie” i „normalnego zachowania”? Czy namówić ich, żeby mieli inną, swoją paradę?

Z jednej strony nawołuje się do jedności w ruchu LGBTQ – akcja „Wspólna sprawa” i tym podobne mają podkreślać to, że jesteśmy jednością i w naszej liczebności tkwi nasza siła. Ale nie jesteśmy jednością, co widać właśnie choćby po tym, że największe święto gejów, lesbijek, bi, transów i queerów jest, jakie jest. Nie jest to zarzut. Bo zaraz podniosą się głosy, że „cioty potrafią się tylko kłócić”. Różnice naszych zdań są czymś normalnym w demokratycznym społeczeństwie. Tak jak katolicy kłócą się o to, co zrobić z krzyżem spod Pałacu Prezydenckiego, tak jak Polacy (i Polki!) kłócą się o to, kto będzie lepszym Prezydentem RP, tak my kłócimy się o to, jak powinna wyglądać nasza impreza. To normalne i nieprzynależne tylko gejom i lesbijkom, jak chcieliby niektórzy, płytko analizujący sytuację i chcący podkreślić odmienność LGBTQ od „reszty społeczeństwa”. Różnimy się między sobą i to jest okej.

Podczas parady nie doszło – przynajmniej tak na razie wynika z informacji od policji – do łamania prawa poprzez obsceniczne zachowanie, czy też obnażanie się w miejscu publicznym (to są wykroczenia, za które dostaje się mandaty lub trafia przed sąd grodzki). Znaczy, że wszystko, co działo się 17 lipca na ulicach Warszawy w ramach naszej zabawy było legalne. Jasne, że może się niektórym nie podobać, że ktoś w samych majtkach szedł. Albo że całował się ostentacyjnie na oczach NOP-u. Ale to wszystko są działania legalne, mieszczące się w granicach prawa. Mi nie podoba się, że ktoś nazywa mnie grzesznikiem i macha do mnie środkowym palcem. Ale ma do tego prawo, bo żyjemy w państwie demokratycznym, gdzie szanuje się wolność słowa. Osobiście też ją szanuję. Dlatego nie zabraniam nikomu krytykować obecności przegiętych ciot (traktuję sformułowanie „przegięte cioty” jako skrót myślowy na wszystkich „niemile widzianych” przez „normalnych gejów i normalne lesbijki” podczas parad), ale też i żądać będę powodów takiej krytyki. Bo mówienie, że odpowiadają oni za „wizerunek gejów w Polsce” jest nieprawdą. Za nic nie odpowiadają. Podczas zgromadzeń publicznych każdy może im zrobić zdjęcia i opublikować je potem gdzie chce (z grubsza, bo jak się uprzeć, to dałoby się powalczyć w sądzie o zakaz takiej publikacji – ale nie o to chodzi). Pretensje można by mieć do mediów, ale to prawie jak winienie boga. Albo pogody.
Nie wiem jak wy, ale ja z przegiętych ciot jestem dumna. Że nie są szare, że mają odwagę, że się nie obawiają o to, co inni powiedzą. A że będą gadać, wiadomo. Nie chcę być wśród tych, którzy są tacy sami. Wolę różnorodność, bo traktuję ją jako emanację wolności. Jasne, jestem realistką i wiem, że różnorodność w środowisku LGBTQ nie ułatwia walki o akceptację. Jeśli jednak nie chcemy powielać mechanizmu, który nas dotyka ze strony heterowiększości – mechanizmu wykluczenia – musimy akceptować to, że jesteśmy różni. Jeśli chcemy tworzyć „nieheteroseksualną mniejszość”, to nie wyłączajmy z niej nikogo. Bo ważniejsze – jak sądzę – od szybkiego załatwienia jakiś spraw dla nielicznych „normalnych” homo w społeczeństwie jest to, by owo załatwienie objęło wszystkich wykluczonych. I nie zmuszało nikogo do udawania kogoś, kim nie jest. Bo przecież nienawidzimy, gdy nas zmusza się do udawania hetero. I jedyne, co mnie tak naprawdę smuci po ostatniej sobocie, to fakt, że takie rzeczy jak tolerancja i akceptacja dla różnorodności są w środowisku LGBTQ czymś, o co trzeba walczyć.

Po Paradzie dotarłam do domu i chciałam iść spać. To niełatwe w taką pogodę. A tym bardziej, że w perspektywie była wieczorna impreza w mieszkaniu. Zaprosiłam na nią także kilka osób, które niosło transparent „Whatever”, a których nie znałam osobiście wcześniej. Właśnie! Bo to muszę głośno i wyraźnie powiedzieć: jestem z nich wszystkich zajebiście dumna. Że mieli odwagę, że mieli siłę, że mieli ochotę. Dziękuję Wam, niosącym transparent. Wszystkim. Tym, co od początku do końca go dzielnie dzierżyli i tym, którzy tylko na chwilkę podeszli, żeby nam pomóc. I tym, którzy pomogli nam, bo dostarczali wodę dla spragnionych transparentonosicieli. Bez Was wszystkich moja mała akcja nie miałaby racji bytu i sensu. Ale widzę, że są też ludzie, którzy wierzą w to, co ja – że heteronormę można pokonywać, mówiąc jej lekceważące „whatever”. I że przegięte cioty są okej! Nie wiem, co jeszcze mogę zrobić, by wyrazić moją dla Was wdzięczność… Bo chcę, żebyście wiedziały i wiedzieli, że naprawdę, naprawdę uważam, że to, co zrobiliście, było super.
W trakcie marszu rozmawiałam z Ganc Pomadowcami, że może za rok trzebaby siły jakoś połączyć. Część naszych celi jest bowiem zbieżna. Więc jest jakiś potencjał w tym wszystkim :)

Pisałam przed Paradą, że idę w niej, bo się boję. Strach nie zniknął, to jasne. Ale przynajmniej mam poczucie, że robię coś, żeby się nie bać. Że kiedyś nie będę musiała się bać.

After Parade Bifor Party, czyli wieczorny b4 u mnie okazał się bardzo fajną imprezą. Dobra muzyka – wiadomo, bo to najważniejsze i zawsze o to dbam. Na imprezie nie zabrakło niczego, co powinno się na niej pojawić. Ciotodrama, plotki, romanse, flirty, rozmowy, kłótnie, rzyganie, seks i dużo, dużo wódki. Nie wiem ile jej poszło. Wiem, że lodu zabrakło. Dobrze, że Paweł po drodze kupił 2 kg i nas uratował! Co prawda ja miałam przygotowane w lodówce nie-wiem-ile tego lodu, ale to jednak za mało na taką imprezę.
Niczego nie zabrakło, jednakże niektórych zabraknąć musiało. Zawsze tak jest, że ktoś z potwierdzonych gości się nie zjawia. Czasem są to te same osoby za każdym razem a ja wytrwale i wciąż je zapraszam mimo wszystko. Bo naprawdę lubię ładnych chłopców.
Podsumowując: było naprawdę fajnie. I nawet w korporacji się nie zdziwili, jak zamówiłam 5 taksówek naraz :) Chcieli wziąć piętnastolatka do Utopii, ale stanowczo odmówiłam. Nieźle, nie? Odpowiedzialna osoba ze mnie wychodzi, czy co? Nie, nie, to nie dlatego :)

Do Utopii dotarłam w pięknej sukni, którą na ten wieczór przygotował mi także Paweł Grodzki. Przepiękna, ze zdobieniami ze złotych nici. Bycie w sukience lub innym stroju powszechnie uważanym za kobiecy ma mnóstwo minusów. Nie o nich teraz, bo chcę powiedzieć, że ma to jeden wielki zasadniczy plus. Krzyczę wtedy do chłopców: „Boże, jaki ładny chłopiec!”, pokazując ich palcami a oni reagują zawsze przyjaźnie. Nie krzywią się, nie uciekają (chyba, że się zawstydzą i oddalają się do znajomych, żeby im powiedzieć, co ta wariatka znowu wymyśliła), nie wyzywają, tylko uśmiechają się i płoszą co najwyżej. A ładnych chłopców w ten wieczór w Utopii można było kilku znaleźć. I ja oczywiście znalazłam. Ledwo żywa z powodu gorąca (plus suknia, plus kozaczki, plus peruka!) dawałam radę i dawałam rady ;) Śmiesznie było. Ludzi w chuj i ciut ciut. Genialnie zagrał Michael Canitrot. Naprawdę były momenty, gdy myślałam: „trwaj chwilo, jesteś piękna!”. A to dla mnie jest miara Naprawdę Dobrej Imprezy.
Bawiłam się doskonale, ale nie za długo. Zmęczenie, pogoda, strój, wszystko dawało się we znaki i dlatego jakoś po 6 byłam już w domu. Tomeczek bawił się – dla przykładu – jakoś do 9. Więc można! :)

Myliłby się ten, kto myślałby, że odpoczywałam następnego dnia. Po południu wybrałam się „na miasto”, gdzie Tomeczek i Paweł oprowadzali gości trochę po Warszawie. Dotarłam do nich na Stare Miasto nie bez problemu. Po drodze bowiem rozpadało się tak, że dziękowałam bogu, że jestem blisko Kasispyrki i że mogę się przed potokami wody schronić u niej. Bo oczywiście moja przyjaciółka Gacek nie odbierała telefonu.
Ostatecznie pospacerowaliśmy sobie bardzo miło i sympatycznie. Dobrze posłuchać kogoś, kto zmusza cię do mówienia po angielsku. Dlatego m.in. zależało mi, żeby z nimi pospacerować. Odwiedziliśmy Gdzie-Jest-Krzyż krzyż i skończyliśmy spotkanie w Sphiksie przy Chmielnej. Obżarstwo było poważne i przez to spóźniłam się na spotkanie z Kaktusem. U mnie w domu. Dotarłam jednak ostatecznie i wypiliśmy trochę wódki, planując wyjazd do Berlina. Piętnastolatek w tym czasie porównywał Biblię Tysiąclecia z Biblią gedeonitów, którą dostał podczas Parady. No i się pakował, bo jego czas w Warszawie dobiegał końca przecież. Na sam koniec Kaktus, wychodząc ode mnie, pocałował mnie trochę.

W poniedziałek – powrót do rzeczywistości. Młodego odstawiłam po drodze na dworzec a sama dotarłam do Instytutu Socjologii UW, gdzie znów rekrutowaliśmy na studia. Ludzi nie za wiele, ale jednak nerwów trochę było. Bardziej z ich strony, oczywiście ;)
Nie samą rekrutacją jednak żyje człowiek. Po południu jeszcze spotkanie w sprawie monitoringu mediów. W sensie, że kolejne spotkanie. Projekt powoli się kończy, ale nadal i wciąż walczymy z pewnymi rzeczami. Żeby było idealnie. Lub perfekcyjnie chociaż. Ciągłe poprawki i maile o 3:23, że trzeba coś-tam pilnie zmienić, trochę mnie już dobijały. Tym bardziej, że po takim mailu o 3:23 potem odbiera się telefon o 7:55, że jeszcze coś nie jest gotowe… Więc sami zrozumcie. Słusznie powiedziała jedna z osób, że to trochę taki projekt totalny, który maksymalnie angażuje człowieka, wciąga go niemalże bez reszty. A ja cały czas nie zapisałam sobie w telefonie numeru komórki koordynatora. Bo nie chcę. W sensie, że znam go już na pamięć – tyle razy go widziałam – ale odbieranie kolejnych od niego połączeń jest dla mnie męczarnią. Chcę – i chyba wszyscy chcemy – żeby projekt się już skończył. I na razie nie rozmawiamy i nie myślimy o tym, że docelowo przecież projekt miał dotyczyć monitoringu mediów podczas wyborów samorządowych na jesieni i że jest szansa, że znów nam, jako autorom metodologii, zaproponują udział w tym przedsięwzięciu… Ale na razie nie chcę o tym myśleć.

Wtorek był bardzo ciężki. Nie tylko dlatego, że wciąż i nadal pogoda napierdala jak głupia i żyć się nie da. Choć to, oczywiście, znacząco zmniejsza moją aktywność i zaangażowanie w robienie czegokolwiek. Ale wtorek był dniem, kiedy jakieś jednak rzeczy sobie zaplanowałam i chciałam je zrealizować. Dlatego po wyjściu z zaprzyjaźnionej firmy udałam się na mały shopping w Carrefour. Śmiesznie, bo od jakiegoś czasu robię zakupy tam głównie we wtorek. A to nie najlepszy pomysł – bo to Dzień Seniora i mnóstwo starych ludzi się kręci, blokuje kolejki i po prostu zakupuje. Ale skoro tak wyszło, to się tego trzymam. I dzielnie sobie wśród nich radzę.
Wieczorem wpadli właściciele mieszkania po haracz. Nie wiedzą, że od września będzie tutaj mieszkać kto inny. W sensie, że ze mną Tomeczek i Paweł. Ale im to bez różnicy totalnie. I tak ze mną zawsze wszystko załatwiają. Jestem, jak to się ładnie mówi, głównym najemcą ;)

Środa była trudna, bo wyglądała jak wyścig z czasem. Musiałam do 16.00 dostarczyć 74 płyty DVD do pewnej firmy. Problem polegał na tym, że płyty te były od rana w produkcji. Miałam okładki, miałam pudełka, czekałam na płyty. Zamieszanie straszne, telefony do kurierów od rana… Ostatecznie jednak się udało. Załatwiłam wszystko i poszło! Jestem z siebie nawet trochę dumna, że tak to ogarnięcie mi dobrze poszło. Zwłaszcza w taką pogodę!
Bo, jak już wspominałam, działa ona na mnie totalnie demobilizująco. Ale tak na maksa. Dlatego też podziwiam sama siebie, że udało mi się do fryzjera w czwartek dojść. Co prawda w Aferze Fryzjera powietrze ciut lepsze, ale nieznacznie. Nie da się bowiem w takie upały zrobić, żeby powietrze gdziekolwiek było znośne. Po prostu się nie da.

Piątek nadszedł więc z jednej strony szybciej niż ktokolwiek się spodziewał, a z drugiej – leniwie i powoli. Niemniej, pojawił się a wraz z nim – czas imprezowania. Plan był taki: idziemy do Glam, potem do Opery a potem do Utopii. Zebraliśmy się u Gacka i… nic z planu nie wyszło. Do Glam chcieliśmy iść, bo pożyczyli ode mnie baner „Whatever” i na imprezie wspomnieniowo-paradowej miał być wywieszony, ale ostatecznie się nie udało. Więc nie mieliśmy po co iść. W Operze okazało się, że nie ma selekcjonera. A że nie chciało się nam mierzyć z perspektywą czekania na zewnątrz i stania w tłumie przed klubem – zrezygnowaliśmy. I została Utopia. A tam było całkiem miło. Grał bowiem Yoora, którego dawno nie mieliśmy okazji słyszeć i dlatego jego repertuar – dość ograny w sumie dla stałych bywalców – cieszył. Było bardzo fajnie. Mimo, że impreza była dla mnie bezalkoholowa! :) Niektórzy twierdzą, że źle jest, gdy ktoś nie potrafi bawić się bez procentów. Ja potrafię. I lubię. To, że ostatnio szaleję z alkoholem… wakacje są! Utopijne piątkowe szaleństwo trwało ładnie i się cieszę, że mi się udało tak miło spędzić tę noc.
Aż zjawił się Kaktus. Że on chce pić ze mną. Ja, generalnie, postanowiłam tej nocy nie pić. Bo nie, po prostu. Ale też i nie jest tajemnicą, że Kaktusowi ulegam. Więc po długich pertraktacjach doszliśmy do wniosku, że pojedziemy do mnie się napić. Cytrynówki, na którą on mnie namawiał. Pomyślałam, że trudno, niech się dzieje wola nieba. I się stała. Kupiliśmy po drodze, co trzeba. Potem wypiliśmy te 0,2, które zakupiliśmy (wiem, śmieszna ilość…) plus jeszcze ze 0,25, które miałam w lodówce. A potem jeszcze kupiliśmy 0,5, którego pół wypiliśmy. Generalnie, się najebaliśmy. Zanim jednak to się stało, zanim spać poszliśmy, Kaktus zrobił coś niebywałego. Masował mi stopy. Może od razu wyjaśnię, że dla mnie masowanie stóp jest czynnością najbardziej chyba intymną w życiu. Gacek kiedyś mnie pytał – pół-żartem, pół-serio – czy nie jest bardziej intymne lizanie odbytu. Nie. Bo więcej osób lizało mi odbyt niż masowało mi stopy. Z jednej strony jest to jedyny masaż jaki lubię (ba, uwielbiam!), ale z drugiej – jest to coś na tyle intymnego, że nie pozwalam sobie (i innym) na coś takiego zbyt wiele razy w życiu. Kaktusowi uległam. I nie żałuję, bo na wspomnienie tego, do tej pory mnie ciarki przechodzą.

Wstaliśmy koło 14.00, bo Kaktus miał na 15.00 do pracy iść. Walnęliśmy rano po szocie z cytrynówki (nie był nawet taki zły), ustaliliśmy wstępnie co i jak z Berlinem i pojechał do pracy. A ja się ogarniałam. Siebie i mieszkanie, bo wyglądało niezbyt :) I uświadomiłam sobie, że Love Parade właśnie trwa. Więc włączyłam sobie relację na żywo via Internet, mogłam słuchać tego, co w Zagłębiu Ruhry się dzieje muzycznie. A działo się ładnie, więc i popołudnie miło mijało.

Byle do wieczora. Bo tutaj kolejny b4. Tym razem – u Tomeczków. Rzadko tam się zdarza nam zrobić, ale tak wymyśliliśmy z moją przyjaciółką. Wpadliśmy tam a na miejscu okazało się, że nie ma Whitney, która nie tylko za współgospodarza miała robić, ale jeszcze swoją obecność potwierdziła. Weszliśmy do jej pokoju i się rozgościliśmy, licząc na to, że przyjdzie. I rzeczywiście, zjawiła się. Wpadła, przywitała się, schowała do lodówki picie i… wyszła z domu bez słowa. Aleśmy się domyślili, że kochanek na nią czeka za drzwiami/pod blokiem i że w tej sytuacji musimy się zmyć, żeby mogła go przyprowadzić. Jak dzieci, jak dzieci… Już nie będę tego komentować, bo kilka razy mówiłam: dorośli ludzie, którzy tak ukrywają się ze swoim seksem, że drzwi od pokoju zastanawiają fotelem podczas stosunku… to jednak niepoważna sprawa. A znajomi Whitney, moim zdaniem, powinni zacząć się o nią martwić.
Posiedzieliśmy jeszcze chwilkę u Tomeczków i pojechaliśmy do Toro. Och, cóż to był za bal ;) Jak na Toro było fenomenalnie. Jak na imprezę – było znośnie a momentami nawet okej. Więc nie jest źle. Ludzi sporo, ale bez szału. Muzycznie do zniesienia, co było pewnym osiągnięciem. Największy minus: brak ładnych chłopców. Poza Karolem dawniej zwanym SeksMaszyną oraz Slavem, nie było na kim oka zawiesić. Nuda. Zero. Brak. Dlatego też, zgodnie z planem, jakoś koło 2.00 przenieśliśmy się na Jasną 1.

I – powiedzmy to sobie szczerze – była słaba impreza. Muzycznie coś nie poszło i się całość posypała. Na tyle, że o 4.00 ludzie zaczęli uciekać powoli. O 5.00, gdy Moondeckową zastępował Monky, ludzi było już bardzo mało. Ale ja go ostrzegałam, że tak będzie. Widziałem, co się dzieje w klubie i mówiłem mu, że grać będzie dla mnie i mojej przyjaciółki Gacek, bo tylko my zostaniemy. Na szczęście aż tak źle nie było, ale jednak impreza musiała się skończyć szybko.
Strasznie mnie to wkurwiło. W sensie, że była słaba noc. Bo po EuroPride’owym weekendzie człowiek chciał nareszcie poszaleć w klubie bez milionów ludzi walących drzwiami i oknami. Człowiek chciał, a nie mógł. Przez to miałam całą niedzielę zjebaną. Tak, bo jak impreza jest nieudana, to ja humoru mieć nie będę. Dla poprawy postanowiłam spotkać się z kimś atrakcyjnym na mieście. Adrian się zgłosił. A ja bardzo go lubię i – wbrew opinii znajomych – uważam, że jest atrakcyjny. Poszliśmy zatem na spacer. Sporo przeszliśmy, ale i McD zahaczyliśmy. Skusił mnie tym, że od poniedziałku zaczynam dietę i mam ostatnią w zasadzie okazję, żeby się nawpieprzać takiego jedzenia :) Potem okazało się, że Adriana spotkanie po naszym spacerze się nie odbędzie, więc… poszliśmy pić do mnie :)
Picie w niedzielę planowałam od dawna. Bo od poniedziałku jestem na diecie. I jednym z czynników mobilizujących ma być to, że ani kropli alkoholu nie tknę, dopóki nie schudnę 5 kg. Potem – zobaczymy. Niemniej, dieta jest i trzeba było wykorzystać ostatni wieczór wolności od niej ;) Najebaliśmy się trochę, nie powiem. Potem Adrian spał u mnie. Zerwał się jednak o 7.00, bo coś tam współlokatorce obiecał czy coś. Ja dopiero potem się zorientowałam, że spałam obok niego a on niedawno zakończył leczenie się z pewnej choroby skórnej :) No nic, mam nadzieję, że już nie był jej nosicielem ;)

Wypowiedz się! Skomentuj!