Stoję przed nie lada wyzwaniem… Muszę streścić prawie dwa tygodnie z mojego życia. Nie chodzi nawet o to, że jest piątek 18:00 i że o 22:00 mam mieć jakiś gości (nielicznych, ale jednak) i czasu mam niewiele, ale raczej o to, że trudno jest tak naprawdę spamiętać z odpowiednią szczegółowością to, co się w takim okresie dzieje. Nie zostaje mi nic innego, jak spróbować.

Zaczęło się od tego, że… nie miałam czasu. Miałam megazajęty tydzień (poprzedni, ma się rozumieć). Pisanie, pisanie, sprawdzanie, poprawianie, pisanie, pisanie – to teraz esencja mojego życia. Nie zajmuję się prawie niczym innym. Niby mnie to nie martwi, bo jednak 1) robię to nadal, 2) mam z tego jakąś kasę, 3) potrafię to robić i 4) przychodzi mi to łatwo a poza tym 5) nie umiem robić niczego innego. Więc wydawałoby się, że sytuacja idealna. Ale nie jest takową – po prostu czasem mam już dość. A to piszę blo, a to artykuł, a to projekt uchwały, a to tekst, a to maile (tych wysyłam dziennie kilkaset jak nic!), a to bloxa, a to coś tam… Cały czas, cały czas pisanie. Ja wiem, to takie średnioklasowe użalanie się nad ciężkim życiem. A dzieci w Afryce głodują… Nic na to nie poradzę, że nie urodziłam się w Afryce i że nie mogę być istotą, nad losem której niemal wszyscy się pochylają. Ja mam swoje problemy. Średnioklasowe (choć, wydaje mi się, do klasy średniej jedynie aspiruję, a wcale nią nie jestem).
Najgorsze jest chyba to, że gdy wracam z redakcji do domu, to znów siadam do komputera i znów zaczynam pisać. Czyli robić dokładnie to samo, co robiłam przed chwilą…

W redakcji tydzień ciężki, bo kończący numer. Walka. Z jednej strony ja, z drugiej – dział reklamy, z trzeciej – wydawca. I tak się spieramy. Do tego dochodzi dość nieudolna jeszcze operatorka DTP, która dopiero się uczy i nie idzie jej to wszystko zbyt sprawnie… Tu walka, tu opóźnienie, tu na głowie praktykant, tutaj zwalniająca tempo swoimi niepotrzebnymi uwagami była operatorka DTP (która teraz robi co innego), a tutaj jeszcze sekretarz, który czasem załamuje mnie ilością głupich pytań, które zadaje – w sensie, że wciąż obawia się wziąć samodzielnie odpowiedzialność za pewne decyzje i pyta mnie, bo wtedy ma pewność, że opr nie dostanie… Dziesiątki spraw, setki dupereli – wszystko do ogarnięcia już, na teraz, na za chwilę, na 5 min temu… Tempo, tempo – i choć generalnie je lubię, to jednak czasem mam dość.
Myślami i tak już powoli byłam w górach z Marcinkiem. Cieszyłam się na myśl o tym od dawna… ale o tym może za chwilkę.

Wtorek był na tyle trudny, że nie dosyć, że wyszłam najpóźniej w życiu z redakcji, to jeszcze… musiałam wrócić się po klucz od domu, który tam zostawiłam. Odkryłem wtedy, że jednak nieobecność współlokatorów w domu ma minusy.
Wieczorem Adaś wpadł do mnie. Adam w humorze nienajlepszym początkowo, ale trochę go pomęczyłam, podrażniłam się z nim i chyba mu się poprawiło. Trochę zmęczył też mnie, ma się rozumieć. Spotkanie było ważne, bo rozmawialiśmy m.in. o wyjeździe. Bo w sumie przecież ja nigdy na żadne wyjazdy we wrześniu nie jeździłam, prawda? To Adam w czerwcu chyba jeszcze jakoś sprawił, że obiecałam mu taki wyjazd. Potem pojawiła się myśl skorzystania z zaproszenia Marcinka w góry lub nad morze, potem się okazało, że Adam nie może a jeszcze na sam koniec wyszło, że jadę tylko z Marcinkiem. Zagmatwana ta sytuacja, nie ma co – więc trzeba było jakoś z tego wybrnąć. Adam nie mógł jechać z powodu kasy, ma się rozumieć. No, ale ostatecznie okazuje się, że będzie pracować i że może jeszcze jakiś wyjazd nam wyjdzie. Przecież ja mogę jechać w dowolnym w sumie momencie, prawda?
Adam posiedział, zjedliśmy pizzę, zrelaksowałam się po całym dniu. Każde jednak takie popołudnie przebimbane, za przeproszeniem, oznacza, że niewiele więcej zrobię i że mam jeszcze więcej na następny dzień. No, ale ileż można bez przerwy pisać?
To nawet dość zabawne, że skarżę się na ilość rzeczy, które piszę poprzez pisanie megadługiego blo.

W środę otrzymałam od Rektory UW oficjalną decyzję w sprawie związanej ze skargą sądową, którą jakiś czas temu złożyłam. Ponieważ (upraszczając) WSA uznał, że były błędy formalne przy wydawaniu decyzji przez Rektorę UW, cofnął jej drugą decyzję (nie cofając pierwszej) i niejako wznowił tryb odwoławczy, który rozpoczęło złożenie przeze mnie wniosku o ponowne rozpatrzenie sprawy. A więc cofnął nas jakby do sytuacji z października 2008, gdy Rektora UW wydała jedną decyzję i dostała moje pismo-skargę, w którym przekonuję, że powinna podjąć decyzję inną. Sąd nakazał Rektorze zająć się sprawą ponowne.
Dostałem więc decyzję, która uchyla tryb odwoławczy uznając, że nie mogę złożyć takiego wniosku. Rektora argumentuje, że składam go jako Walne Zebranie Studentów Instytutu Dziennikarstwa UW w imieniu studentów ID a przecież nie organ uchwałodawczy (WZS ID) ale wykonawczy (Zarząd Samorządu Studentów ID) jest uprawniony do reprezentowania studentów. Według niej – wniosek został złożony przez nieodpowiednią reprezentację studentów. W sumie ma rację – WZS żadnej jednostki nie może w ten sposób reprezentować studentów (chyba, że ich regulamin będzie mówił coś innego). Problem polega jednak na tym, że ja nie składałam tego wniosku w imieniu studentów Instytutu Dziennikarstwa tylko w imieniu organu jakim jest WZS ID! Przecież organ sam siebie reprezentować może (tutaj: poprzez osobę przewodniczącej) i w interesie organu jest utrzymanie w mocy jego decyzji, prawda? Więc jak najbardziej WZS ID mogło składać wniosek o ponowne rozpatrzenie sprawy, bowiem w żywotnym interesie WZS ID jest utrzymanie uchwały, którą podjął.
Decyzja Rektory UW ma wydana została w trybie decyzji administracyjnej, co oznacza… że mogę złożyć do niej wniosek o ponowne rozpatrzenie sprawy. I tak też zrobię. Mam na to 14 dni od dnia doręczenia decyzji. Tragedia, będziemy się znów bawić w pisma i odwołania. Oczywiście, podejrzewam, że Rektora UW wyda znów decyzję, która podtrzyma jej decyzję o uchyleniu trybu odwoławczego wobec jej decyzji wszczętego wnioskiem Walnego Zebrania Studentów ID rękoma jego Przewodniczącej, czyli moimi. I wtedy nie pozostaje mi nic innego… jak skierować sprawę na drogę sądowo-administracyjną. Już zaczynam odkładać 200 zł wpisowego. Szkoda, że to się musi tak toczyć, szkoda.

W czwartek w redakcji nadal walka. Ścieranie się interesów różnych grup – tak to należy opisać. Były łzy, była walka, była zła atmosfera. Ale mi się dobrze pracuje w każdej atmosferze. Także stresującej i napiętej, naprawdę. Więc sobie spokojnie robiłam swoje, wydawałam polecenia i ignorowałam wyczuwalną w każdym momencie gęstą jak mgła atmosferę walki. Co mi tam, ja robię swoje – znam swoje kompetencje, znam swoje powinności, wiem co mi wolno a czego nie i korzystam z tego na maksa. Reszta albo się dostosuje albo niech spada :)
Dopiero w czwartek także dotarło do mnie zaproszenie z Utopii na urodzinową imprezę w sobotę. Późno, ale tak to jest z Pocztą Polską, że nigdy nie wiadomo czy w ogóle i kiedy, jeśli już, dostarczy przesyłkę. Na szczęście, tym razem dali radę. No bo, tak prawdę mówiąc, to byłoby głupio, gdyby nie dotarła. No bo co, poproszę Królową o nowe zaproszenie? Bez sensu.
A w piątek rano na GayLife.pl ukazał się wywiad z Królową, który współtworzyłam.

Zresztą z pocztą mam ostatnio dużo do czynienia. A to mi dostarczają decyzję, a to zaproszenia… a to znów awizację, z którą musiałam się wybrać do najbliższego urzędu pocztowego. Nieczynny w sobotę i w niedzielę a w poniedziałek ja w drodze, więc musiałam w piątek po całym dniu jeszcze chwilkę w kolejce postać. No, nic – jak mus, to mus. Okazało się, że znów napisała do mnie Alma Mater. Dostałam oficjalną decyzję o przyjęciu na studia w Instytucie Socjologii. Wielka to radość, wielka! Może oprawię to sobie? ;)
A mailem kilka dni później przyszły informacje szczegółowe co i jak i gdzie i kiedy. Więc wiem już, że pierwsze ważne spotkanie mam 5 października. Takie organizacyjne. Mam dwa zajęcia w tygodniu i muszę 10 zł zapłacić za legitymację. Damy radę.
Na UW w ogóle musiałam tego dnia wpaść. Okazało się, że niezbędny jest mój podpis. Jakiś czas temu samorząd przedłużał umowy z operatorem telefonicznym i dostaliśmy nowe aparaty. Ja także. Nie korzystam z niego za bardzo, ale to inna historia. Kwestura nie chce jednak zapłacić za faktury, dopóki osoby korzystające z telefonów nie podpiszą oświadczenia, że z nich korzystają (pomijają bowiem fakt, że przy pobieraniu telefonu podpisywałam oświadczenie, że go mam i z niego korzystam…). Wpadłam, podpisałam, odebrałam zaproszenie na inaugurację roku akademickiego. Fajnie, znów w togach będzie można polatać. Potwierdziłam już przybycie.
Nie ma za to zaproszenia na NIKE. Okazuje się, że Agora nas w tym roku olała i członkowie władz UW nie dostali zaproszenia. Walę ich na ryj, miałam nadzieję, że znów się przejdę. Już nawet nastawiałam powoli Marcinka, że może go zaproszę jako osobę towarzyszącą a tu dupa blada. Ich strata, chciałam ładną sukienkę wieczorową założyć.

W piątek wieczorem zaczęliśmy od b4u u Tadeusza. Urodziny były okazją do tych rzadkich odwiedzin. Wpadliśmy z Gackiem, Adamem, Tomeczkiem, Maciejem Bieacz i Burgesem. Gospodarz, jak zawsze, się postarał. Było trochę alkoholu, były sałatki, były owoce, były przekąski, była Madonna, była dobra muzyka, było trochę śmiechu… Więc generalnie miło, sympatycznie, w niemalże rodzinnej atmosferze. Nie za długo, oczywiście, bo nie ma co siedzieć, kiedy można tańczyć! Więc się do Utopii przenieśliśmy dość zgrabnie. Najśmieszniej dziś to wygląda, gdy oglądam zdjęcia i wszyscy ładnie ubrani w czarne lub ciemne stroje, koszulki, koszule, spodnie, marynarki… a ja w dresie złożonym z ostroróżowej bluzy i jasnoniebieskich spodni. Śmiesznie.
W Utopii już tak śmiesznie nie było. Niewiele osób chyba zauważyło, że inny DJ grał. Dał radę, potrafił czymś zaskoczyć, ale i zagrał w stylu, który dobrze znamy z piątkowych nocy. Więc ja jestem na tak, generalnie. Dzień zaś nie był łatwy, bo to noc jutrzenek, czyli tych, co chcą wejść jutro i się pojawiają dzień przed, żeby ich selekcjoner zapamiętał. Lubię to. Adam niemal całą noc przegadał z Tomeczkiem o pracy, którą ten mu załatwia. Gacek latał ze mną, ale dość szybko się zmył. Ja siedziałam do samego niemalże końca. Poskakałam na maksa, wyszalałam się. Też specjalnie, bo wiedziałam, że w dniu urodzin Królowej będzie mnóstwo ludzi i nie będzie miejsca do skakania.
Moje skakanie skończyło się krwawieniem z nosa. Jakiś meganajebany człowiek się potknął i mi wyjebał z głowy w nos. Najpierw uratowałam swój organ oddechowy a potem poprosiłam ochronę, żeby go wynieśli. Już nie chodzi nawet o to, że mi wyrządził krzywdę, ale że może być zagrożeniem dla kolejnych osób, a to bez sensu. No i wyszedł.

Ja też niedługo potem wyszłam – było po 7 jakoś. Najpierw udałam się na dworzec centralny celem zakupienia biletów na wyjazd na poniedziałek dla siebie i Marcinka. Pani się ze mną sprzeczała, że wcale nie chciałam ulgowych tylko normalne, ale oczywiście poprawiła i wystawiła właściwe. Z biletami w dłoni i ręką w kieszeni (gotówka mi wypadała z dresów!) dotarłam na giełdę kwiatową, gdzie chciałam kupić kwiaty-prezent. Nie było odpowiednich, więc pani jedna zaproponowała, że mi zrobi. Zgodziłam się, odczekałam swoje i piękny kosz z białymi różami był gotów. Wydaje mi się, że naprawdę ładnie wyszedł – pani biel i zieleń porozbijała różowymi dodatkami i w ogóle wyszło fajnie. Potem, jak zawsze, problem – jak dostać się z tym do domu. Niby 2 czy 3 przystanki, ale akurat – jak na złość – tramwaje nie jeżdżą, tylko jakiś zastępczy autobus. A przecież nie będę taxi na 300 metrów zamawiać… Więc musiałam sobie jakoś dać radę.
A że sama w domu byłam (Mihał wciąż na wyjeździe) więc Olę na czata wpuściłam. Potem jeszcze się zajęłam moim tomeczkiem gumowym i chciałam nawet z jarkiem zaszaleć, ale… nie dałam rady. On naprawdę jest za duży dla mnie. To ostateczna wersja. Spać poszłam jakoś po 10 chyba.

No i właśnie Mihała odbierałam z dworca po 16 jakoś. Z Adamem, bo to on był współwinnym mojego długi wdzięczności, który Mihał postanowił wykorzystać :)
A potem lada moment zaczął się szał wieczornego szykowania się. B4 tym razem u Gacka. Nieliczny i wyjątkowo spokojny, bo wszyscy się stresowali tym, jak będą wyglądać i w ogóle. Wiadomo, na czyichś urodzinach zawsze chcemy wyglądać wyjątkowo, prawda? Nie inaczej było i tym razem. Gacek, Adam, Karol, Tomeczek, bsps Łukasza i Kasia. Tyle. Ja miałam oczywiście problem z kwiatami, jak zawsze. Do taxi pod blokiem pomógł mi je Mihał zanieść a potem Tomeczek odebrał mnie pod mieszkaniem Gacka. Daliśmy radę – ale bez nich nie byłoby to takie łatwe.
Tadeusz chciał być w U jak najwcześniej, bo zależało mu na fotkach, gdy ludzie składają życzenia Królowej. To zrozumiałe. My zaś o dość wczesnej, ale znośnej godzinie się pokazaliśmy na miejscu.

Ludzi było mnóstwo. Zresztą zawsze jak jest open bar na VIP roomie, to tak jest. Wszyscy gromadzili się i czekali na Królową, która – jak przystało na gościa honorowego – modnie się spóźniła a potem cierpliwie przyjmowała życzenia od wszystkich po kolei. Kolejka zaś nie była krótka. Ja także miałam swoje 5 sekund, gdy życzyłam jej wszystkiego, co najlepsze. Ona zaś podziękowała mi za pomoc i za to, co robię dla Utopii. To strasznie miłe. Tak naprawdę bowiem mało kto z Was wie, co robię :)
A potem zaczął się szał na parkiecie. JD Davis okazał się całkiem fajnym djem. Jak na dobrego showmena przystało, zaczął swój set bardzo mocnym uderzeniem. Zapowiadało się wielkie show. Zgromadzeni w klubie dostali to, czego chcieli – kawał naprawdę dobrej muzyki. Grał zaskakująco – to chyba najlepiej oddaje jego styl. Największym zaskoczeniem wieczoru były momenty, gdy zagrał „Smells Like Teen Spirit” Nirvany i „Smack My Bitch Up” Prodigy. To był szczytowy moment – co zaś było jeszcze większą niespodzianką, moment ten był na tyle dobrany, że choć dźwięki tych utworów bardzo rzadko (jeśli w ogóle kiedykolwiek!) goszczą w Utopii, to sprawdziły się idealnie. Można chyba śmiało powiedzieć, że JD Davis wprowadził wszystkich w trans.
Wszyscy czekali oczywiście na moment, w którym złapie mikrofon i zacznie śpiewać. Nie zawiódł oczekiwań i aż dwukrotnie wykonał „The World Is Mine” na żywo. Jego niski, mocny głos niósł się po ścianach klubu a rozbawiona publiczność śpiewała wraz z nim słowa refrenu. Do śpiewu włączył się także Jubilat, który przez chwilę mógł przestać być poważnym Najważniejszym Gościem i wskoczył na bar, szalejąc razem z barmanami.
Cały koncert gościa był bardzo specyficzny – opierał się na grubych, tłustych bitach, które zapewniły wszystkim nie tyle dobrą zabawę, co autentyczne przeżycie muzyki na własnym organizmie. Momentami zaskakiwał wszystkich jakimś minimalowym uderzeniem, ale zazwyczaj trwało to tylko chwilkę. Nie można było spokojnie przejść obok głośników, z których wydobywała się taka muzyka – stąd i szaleństwo, które trwało na parkiecie nie mogło się tak łatwo skończyć. JD Davis dał radę i udźwignął ciężar odpowiedzialności, która spoczęła na nim, jako gwieździe urodzin Królowej. Końcowe „Happy Birthday”, podczas którego gospodarz wieczoru przecisnął się do didżejki, świadczy o tym, że było naprawdę dobrze i podziękowania kierowane w stroję Davisa nie są nieuzasadnione. To była piękna muzycznie noc.
Ja wyszłam dość wcześnie – po 5:20, ale wiem, że impreza ciągnęła się jeszcze dłuuuugo.

Niedziela była dniem ogarniania się i wyjazdu. Musiałam się spakować, a to niełatwe. Musiałam zamknąć kilka spraw. Musiałam też ostatecznie wyruszyć z domu. Towarzyszył mi dzielnie Adaś. Najpierw w Galerii Mokotów kupiłam puder Clinique (kocham go!), potem róż w Sephorze a potem próbowałam od znajomej odebrać blueconnecta, który miał mi umożliwić internetowanie w górach. Zgranie okazało się trudne, ale daliśmy radę. Potem szybkie spotkanie z Kamilem i mystery shopping w McD… No i ostatnie małe zakupki w Carrefourze, żeby najpotrzebniejsze jakieś duperele nie zepsuły wyjazdu. No i w zasadzie byłam gotowa.

Wyjazd. Ciężko go opisać. Nie działo się tam w sumie nic niezwykłego, jakby na to spojrzeć tak obiektywnie. Uprzedzając głupie pytania od razu może powiem, że nie, nie doszło między nami do niczego, co mogłoby choć trochę przypominać kontakt seksualny lub erotyczny. Tym bardziej, że na Marcinka w Warszawie czeka bardzo młody nastolatek, z którym łączy go taka relacja :) Poza tym, to nie byłoby to. Ja go kocham tak naprawdę, a jakikolwiek kontakt ze mną zniszczyłby to, zepsułby go w moich oczach. To skomplikowane. I nieważne.
Generalnie mieszkaliśmy w pokoju, który należy do rodziny Marcina w „apartamentowcu Sylwia”. Ciekawe miejsce. Pokoik mały, sprytnie urządzony – wszystko pochowane jak w dobrej przyczepie campingowej, gdzie uda się upchnąć całe mieszkanie na niewielkiej powierzchni.
Zgodnie z obietnicą i założeniem – przez dwie pierwsze doby nie korzystałam z telefonu ani z komputera. Zero kontaktu ze światem. Chodziliśmy po górach (niewiele), zwiedzaliśmy Zakopane, duuuuużo rozmawialiśmy, jeszcze więcej się wygłupialiśmy. Nie chodziliśmy spać trzeźwi, to fakt. Wakacje, to wakacje – można! Wszystko można. Graliśmy w podróbkę Monopoly, w Państwa-Miasta, rysowaliśmy, spacerowaliśmy, pisaliśmy podanie, jedliśmy megakolację w jakiś dancingach… Czas mijał błyskawicznie.
Marcinek nie czuł się najlepiej, odezwało się jego gardło. To utrudniło mu bycie przewodnikiem górskim dla mnie i spowodowało, że więcej niż planowaliśmy spędziliśmy czasu stacjonarnie. Nie szkodzi. To, co mi się podobało, to poczucie swobody. Może nie od pierwszego momentu… a może i od pierwszego? Sama nie wiem kiedy to przyszło. Gdy już włączyłam komputer (co nie było łatwe, bo prąd wyłączyli dokładnie wtedy, kiedy ja chciałam wrócić do e-cywilizacji), i Marcinek chciał zwalić konia przy moich pornolach, szedł po prostu do wc z komputerem i już. Bez stresów, bez skrępowania. Nie jesteśmy z Marcinkiem przyjaciółmi – nie wiem czy będziemy kiedykolwiek, ale ten wyjazd jakoś chyba spowodował, że czujemy, że jest okej. Co chyba zresztą widać nawet na zdjęciach na fotoblogu…
Pojechaliśmy, oczywiście, do Krakowa. Tam nas ugościł Szymon, któremu za to dziękuję raz jeszcze. Tym bardziej, że dokładnie wtedy, gdy przyjechaliśmy (lekko dziabnięci w autokarze…) on ze swoim chłopcem właśnie mieli w planach zrobić jakiegoś trzeciego pana w pokoju obok. Nie przeszkadzaliśmy. To kolejny wieczór, który jakoś tam razem spędziliśmy. Potem zwiedzanie Krakowa, który oficjalnie nazwaliśmy miastem bez ładnych chłopców. Przeszliśmy wzdłuż i wszerz wszystkie kluczowe miejsca i okazało się, że ładnych chłopców w tym mieście jest 7 (słownie: siedmiu). Z czego spora część to obcokrajowcy. Niefajnie.
Za namową Marcinka zgodziłam się na powrót InterRegio – nigdy więcej. Komfort bardzo średni, cena niska, walka o miejsce przy wejściu… Nie, nie, to nie dla mnie. Ja tak nie chcę.
Ten wyjazd dla mnie dużo znaczył. Nie tylko dlatego, że po raz pierwszy od dawna mogłam spać do upadłego i nie męczyły mnie telefony ani maile. Nawet nie dlatego, że spędziłam kilka dni w górach, z dala od e-cywilizacji i cywilizacji. Okazało się, że wyjazd był dla mnie ważny z powodu Marcinka. Ciężko to zrozumieć osobie, która nie jest platonicznie zakochana. To coś między miłością braterską, matczyną a erotyczną. Że chce się być blisko, ale nie za blisko. Że się chce jak najwięcej, ale że ma się świadomość, że trzeba jak najmniej, żeby nie przeszkadzać w wielu rzeczach. Mój kontakt z Marcinkiem nigdy nie należał do najintensywniejszych. I pewno tak zostanie – co nie zmienia faktu, że wspólnie spędzone kilkadziesiąt godzin bez przerwy zmienia jakoś tam relację.
Zastanawiałam się długo jak opisać te kilka dni. I chyba tak wystarczy.

Wypowiedz się! Skomentuj!