Nie wiem jak to się stało, ale czerwiec jakoś przeleciał mi między palcami. Z jednej strony zdaję sobie sprawę z tego, że wiele się dzieje, ale z drugiej… No jakoś tak nic się nie wydarzyło takiego, żebym musiała ten miesiąc zapamiętać na całe życie. A szkoda. Lipiec zaczął się chujowo – ni to pochmurnie, ni to deszczowo, ni to letnio, ni chuja. Zresztą pogoda była takim jedynym czymś, co sprawiało, że codziennie ludzie o tym rozmawiali. Bo nic nie było wiadomo i nadal nasza przyszłość jest niepewna.
Tym, co dla świata jest ważne i wydarzyło się w czerwcu (poza jakąś-tam katastrofą) jest na pewno śmierć Michaela Jacksona. Zastanawialiście się kiedykolwiek jak umierał? Czy był wtedy sam? Czy cierpiał? Może zwijał się z bólu, dusił, nie był w stanie nic powiedzieć, chciał sięgnąć ręką do telefonu, ale nie dał rady… A może usnął po prostu i już się nie obudził? A może krzyczał wijąc się w spazmach jakiegoś bólu i przerażenia ale nikt go nie słyszał… To mnie chyba najbardziej w tej śmierci zastanawia. Bo że jest to olbrzymia strata, to dla mnie tak oczywiste, że nie muszę o tym pisać. Szkoda chłopaka i tyle. Co by nie mówić, zmienił oblicze muzyki. A więc i świata. Zaskoczyło mnie to, że 15 godzin po jego odejściu już była gotowa piosenka-hołd na jego cześć. No, pospieszyli się, nie ma co.

Środa zaczęła się od tego, że nie poszłam do redakcji. Stwierdziłem, że i tak wszyscy dopiero przed 10 przychodzą, a ja o 10 to już dawno będę poza redakcją, bo w drodze do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. I dlatego z domu od razu na rozprawę pojechałam. Nie zjawił się nikt od Rektory. Ze znajomych też nikt nie wpadł, trochę z mojej winy. Gdy wysyłali SMSy „czy to jutro?” „o której jest rozprawa?” to ja miałam wyłączony ten telefon, na który pisali. Ale nie szkodzi. Dużo publiczności było, bo jacyś studenci chyba cały dzień tam siedzą w sądzie i słuchają. Tylko dlatego, jak weszłam do sali, to sędzia przypomniała o co w całej sprawie chodzi. Zapytała mnie o to czy chcę coś dodać – powiedziałam, że podtrzymuję wszystko, co jest w skardze. Ogłosiła przerwę.
Wyszłam. Zjawił się wtedy przedstawiciel Parlamentu Studentów RP. Spóźniony, bo niepełnosprawny czasowo, o kuli. Przepraszał za spóźnienie. Mówił, że żałuje, bo ma przygotowane oświadczenie, ale nie chciał pokazać. Z tego jednak co powiedział zrozumiałem, że nie do końca zrozumiał ;) Bo stwierdził, że napisał tam, że posiedzenie nie mogło się odbyć tak jak się odbyło, bo zakazał tego Regulamin. Jasne, ale to właśnie ten Regulamin dopiero został przegłosowany i dopiero zaczynał obowiązywać. To wszystko i tak jednak nieważne, bo się nie odbyło.
Sędzia ogłasza orzeczenie w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej. Zrobiła megadziwny myk. Ja skarżyłam decyzję drugą (wydaną po ponownym rozpatrzeniu sprawy na mój wniosek przez Rektorę) ale wnioskowałam o uchylenie obu, co oczywiste. Sędzia uchyliła drugą decyzję, ponieważ – i to największe zaskoczenie – Rektora nie sprawdziła, czy organ wnioskujący o ponowne rozpatrzenie sprawy jest do tego upoważniony. Mówiąc krótko: sąd, nie chcąc decydować, sprawę cofnął jakby na UW. Teraz pozostaje czekać nam na pisemne uzasadnienie wyroku. Z tymże udam się do Rektory i porozmawiam z nią co i jak. Nie ukrywam, że jestem zdeterminowany, by walczyć dalej o słuszność tego, co udało mi się zdziałać.

Po sprawie trafiłam do redakcji, ale nie na długo, na szczęście. Potem posiedzenie Rady Wydziału. Poszłam, zagłosowałam, posiedziałam chwilkę i wyszłam. Nie ma sensu – tym bardziej, że sprawy studenckie na tym wydziale na posiedzeniach Rady są omawiane w pośpiechu takim, że i tak nie ma szans na cokolwiek. Wszystko trzeba załatwiać wcześniej. W tak zwanym międzyczasie załatwiłam sobie książkę Żiżka, którą mi promotor doradziła. Ilonka zgodziła się dla mnie ją wypożyczyć w bibliotece Wydziału Filozofii i Socjologii. Dzięki, Il! :)

Wieczorem zaplanowaliśmy z Whitney Houston piosenkarką drugiej kategorii i Łukaszkiem oglądanie filmów u tej przebrzmiałej gwiazdy. Wpadliśmy tam koło 20 i się zaczęło. Docenić trzeba to, że po mojej namowie, stara narkomanka przygotowała dla nas mały poczęstunek w postaci jakiejś sałatki owocowej. Miałam zostać z nimi do końca, żeby potem ich na Utopię namówić, że kilka poprzednich dni sprawiło, że musiałam zmienić plany. Dogadałam się bowiem w końcu z Adamem i on też chciał iść do Utopii. A że z domu prosto iść mu nie wypada z różnych powodów, to chciał najpierw ze mną gdzieś się umówić i zb4ować. Ponieważ, jak wiem, nie przepadają za sobą z Łukaszkiem, to nie mogłam go do Whitney zabrać. Więc koło 22 umówiłam się z Adamem w centrum i pojechaliśmy do mnie. Zostawiłam piosenkarkę drugiej kategorii z Łukaszkiem. Do mnie poza Adamem wpadł też zaraz Pasyw i taką małą gromadką ruszyliśmy do U. Tamci nie dotarli, ale też i nie działo się nic niezwykłego. W sensie, że Łukaszek do domu pojechał a Whitney spać poszła.
A my w Utopii. Środy nie wrócą. To chyba już oficjalna wiadomość. Z jednej strony cioty narzekają, że w tygodniu „nic się na mieście nie dzieje”, a z drugiej – jak się dzieje, to nie wpadają. Więc niech się walą na ryj. My poskakaliśmy trochę w Utopii. Był Krzyś, był Tadeusz, było mało ludzi, ale za to sympatycznie. Monky ładnie grał, ale jego obawy o frekwencję się sprawdziły. Szkoda.

W czwartek do redakcji dzielnie dotarłam i wytrwałam. Muszę przyznać, że w wakacje ludzie od PRu biorą sobie jeszcze bardziej do serca zasadę, że w czwartek i piątek już w zasadzie jest weekend i nie ma sensu nic wysyłać. W piątki mnie nie ma w redakcji, ale nawet czwartki robią się coraz nudniejsze. Gdy piszę te słowa, jest środa – i muszę wyrazić swoją obawę, że i ten dzień może zakończyć się nudnym niczym. Dlatego właśnie piszę bloga ;)
Po południu Adaś wpadł do mnie na Madonny oglądanie. Namawiał mnie na to od dawna, więc uległam. Obejrzeliśmy „Swept Away” a potem „Drowned World Tour 2001”. Jednak widać zmianę, to była inna Madonna niż 6 lat później.
Wieczór miło nam mijał, przyznaję i się ruszyliśmy do 55 na Key & Boghajo Fashion Show, na które zaprosił mnie Bartek. O, jak ja się wkurzyłam. Zaprosił mnie (+1) i na luzaku podchodzę i podaję imię i nazwisko. Nie ma. „Ciocia” też nie ma… Tam ludzie przy wejściu mobilizowali selekcjonerkę-wpuszczarkę, że to przecież Jej Perfekcyjność, że coś-tam… To już nie chodzi o te 10 zł, które chciałam zapłacić ostatecznie, ale o sam fakt. Jak się zaprasza, to się dba o to, żeby wszystko było cacy, prawda? A tutaj wtopa wielka i zresztą od razu to Bartkowi powiedziałam. Nieładnie i już.
A sam pokaz… No cóż, lata 80. mnie fascynowały jakiś czas temu. Teraz inspirowanie się nimi jest dla mnie dość wtórne. Jasne, fajne sukienki, fajny pokaz. Szkoda tylko, że żadna z tych rzeczy nie dawałaby się na osobę o zdrowej figurze (o tych „większych” już nie wspominam), co wydaje się o tyle dziwne, że sama projektantka waży spokojnie trzy razy tyle ile te wieszaki co chodziły i prezentowały się na wybiegu. Tak więc i ja niczego z tego nie założę. No a grube brwi są jakieś takie 5 minutes ago. Widać było, że spora część ludzi to znajomi modelek i projektantów. Fajnie się bawili i w ogóle, ale bez rewelacji. Ramona Ray śpiewała 1 piosenkę. A potem zabawa. Bardzo ładnie grali – naprawdę baaaardzo ładnie. Niewiele osób tańczyło, poza tym to takie offowe środowisko gównażerii, więc więcej było wygłupów niż normalnego tańca. Najebane w trzy dupy nastolatki i ich gejowscy znajomi. Ładni chłopcy, ładni, nie powiem. Ale jacyś tacy niepewni, nierozruszani. Część naćpana. Dobrze, że Slave był, to można było z kimś pogadać przynajmniej. Podchodziły do nas jakieś kobiety, coś mówiły – nie wiem co, odsuwam się zazwyczaj jak kobiety się pojawiają.
Długo nie siedzieliśmy, zaraz poszliśmy. Za to na zewnątrz długo gadaliśmy jeszcze, decydując czy jedziemy do mnie się najebać czy nie. Ostatecznie: nie.

W piątek rano pognałam na spotkanie z kolegium dziekańskim na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych. Miało być to spotkanie „podsumowujące rok akademicki”. Gówno prawda. Okazało się, że to propagandowo-informacyjne spotkanie na temat tego, że WDiNP będzie odzyskiwać na swój użytek ziemię, gdzie jest słynne liceum Bednarska. Bo budynek jest UW i od lat jest za darmo użyczany liceum a teraz UW chce odzyskać i tam coś WDiNP ma budować. Na ten temat głównie rozmawialiśmy. Były więc rysunki, wykresy, cytaty z prasy… Fajnie, fajnie, ale szkoda, że mało podsumowujące to było, bo o pozostałych tematach prawie nic. I żebyśmy się włączyli w walkę wizerunkową o ten budynek. I że na WDiNP nie kształci się poli-truków ani macherów od PR… No cóż – miałabym, prawdę mówiąc, pewne wątpliwości co do tego kogo się kształci na wydziale. Wystarczy zapytać absolwentów tegoż o jakieś podstawowe rzeczy, które – teoretycznie przynajmniej – były w programie studiów. Ja wiem, że nie wszystko trzeba pamiętać po pięcioletniej edukacji, ale mówię o najbardziej podstawowych rzeczach. Możemy się zakładać jaki odsetek będzie pamiętać cokolwiek. Poza tym, znam moich kolegów i koleżanki z roku. I wiem. Łorewa. Przynajmniej ciasteczka były dobre.

A potem pognałam do wypożyczalni po strój na sobotnią imprezę. Okazuje się, że jest fajne miejsce przy Podwale, gdzie naprawdę superstroje się da wypożyczyć. Wzięłam dwie sukienki, bo nie wiedziałam czy w tę ładniejszą się zmieszczę. Ale dałam radę potem w domu :) Całe szczęście!

Wieczorem wpadło do mnie trochę hołoty. Nie za dużo, ale za to wszyscy w nastroju na Michaela. Posłuchaliśmy go trochę, pooglądaliśmy… Tak, żeby pamiętać jednak. Był Adam, był Kamil, była Whitney Houston piosenkarka drugiej kategorii, był Tadeusz. Ten ostatni zresztą przygotował mi piękne podstawki pod drinki ze zdjęciem i wymowną przestrogą, żeby nie lizać odbytu nieznanym osobom. To ważne.
Kamil poruszał się samochodem, więc nas do ZOO podrzucił. Tam urodziny Majkiego. Dostał ode mnie oczywiście m.in. płytę DVD z pornolami, wiadomo. W samym klubie impreza w stylu oldies – muzyka z lat 60-90. Ale jakoś tak bez ognia. I ludzi nie za dużo… Coś jakoś się nie udało. Poskakaliśmy, pohasaliśmy, ale bez wow. Więc padła propozycja, żeby się do Opery przenieść. Tadeusz nie chciał, ale namówiliśmy go, że na chwilkę. Kamil, jako tamtejszy prawieVIP się stresował, że jestem w bluzie dresowej i mnie nie wpuszczą. No nie, na Boga :)
Ładnie grali w środku, wszystko fajnie – ludzi nawet sporo. Ale widać, że tam się ludzie inaczej bawią. Co jest nawet miłe, ale nie na dłuższą metę. Dlatego o 2 stawiliśmy się w U.

A tam miła niespodzianka. Gra gościnny DJ, ale gra całkiem ładnie. Chyba wszyscy przybyli w piątek na Jasną 1 spodziewali się, że w szczególny sposób tego wieczoru klub pamiętać będzie o Michaelu Jacksonie. I tak też się stało. Występujący gościnnie dj Sin spisał się pod tym względem na medal. Nie tylko dość często serwował utwory zmarłego Króla Popu, ale także uczcił go w sposób absolutnie wyjątkowy. Punktualnie o 3 w nocy muzyka w klubie ucichła, by po chwili z głośników dobiegły charakterystyczne dźwięki rozpoczynające utwór „Heal the World” z 1991 roku. Przemawiające dziecko i pojawiająca się stopniowo nastrojowa muzyka sprawiły, że część ludzi po prostu wyjęła zapalniczki i – może nieco kiczowato, ale na pewno szczerze – unosząc je zapalone w dłoni oddała hołd Michaelowi. Nim piosenka wybrzmiała do końca, ludzie obejmowali się, bujali, stali w zadumie. Chyba trudno było nie poczuć w tamtym momencie autentycznego żalu po stracie jaka spotkała świat muzyki i rozrywki. Nie zapomniała o Jacksonie także Gosia Stępień, która wraz z djem Nobisem wkroczyła nieco później na didżejkę. Śpiewając do dźwięków największych przebojów Jacksona, dodawała im klubowego charakteru a nawet lekko jazzowego brzmienia. Wszystko doskonale pasowało do klimatu nocy, która z nostalgicznej zrobiła się szybko znów przebojowa. Tak, jak zapewne życzyłby sobie tego Michael. Ze mną szalała głównie Whitney jakoś. Zresztą w ogóle szalała, całując się z jakimś chłopcem i nie darując sobie ani jednej okazji, by czegoś widowiskowego nie zaprezentować. Ot, cała ona.
Postanowiłam się tej nocy najebać i mi się udało nawet. Ale tak fajnie, bez przesady z jednej strony i dopiero pod koniec imprezy, więc mogłam całą noc poszaleć spokojnie. No a jak wracałam tramwajem (bo to już naprawdę poranna godzina była), to nawet przysnęłam i 3 przystanki za daleko się obudziłam. Ale spoko, wysiadłam, zaraz w drugą stronę podjechałam i szczęśliwie się spać położyłam koło 8.

Ludzie czasem mają dziwne pomysły. Dzwoni do mnie Sebastian z Łodzi z pytaniem czy chcę się z nim zobaczyć. No, jasne, chcę. Ale dlaczego dopiero dzisiaj się odzywa, zamiast zapowiedzieć się tydzień wcześniej? I zabija mnie pytaniem: „masz jakieś plany na wieczór?”. Nie, skądże ;)
Umówiliśmy się wstępnie, ale potem się nie odzywał, więc się nie stresowałam. Prawdę mówiąc, myślałem, że już zapił i śpi gdzieś. Katolicka młodzież tak ma. Ostatecznie się wieczorem odezwał i wytłumaczył, że telefonu nie wziął. No i co wieczorem. Więc mówię, żeby wpadał ze swoimi znajomymi na b4 do Whitney a potem ich w Centrum gdzieś wyrzucę i polecę jakieś heteryckie miejsce. Bo do U przecież nie wezmę. Wystraszyli się „gejowskiego b4owania” i zrezygnowali. No cóż, ich strata.
My u Whitney Houston, piosenkarki drugiej kategorii bawiliśmy się świetnie. Trochę Michaela, trochę alkoholu… Fajnie, fajnie. Ja nie piłam nic, ma się rozumieć. Przebierałam się w te piękne stroje wypożyczone. Whitney mi kredkę do oczu rozjebała temperując ją, więc nie mam aktualnie i będę musiała eye-linera używać. Tadeusz mi perukę zdobył bardzo fajną – bez niej strój nie byłby tak dobry. Wszystko się ładnie zapowiadało na wieczór. Że będzie pięknie. Więc chwilę przed 2 się do U wybraliśmy. Dzwoni do Kamila Robert. Ładny chłopiec, model, nibyhetero, z zajebistym tatuażem na ładnym brzuchu. Że kolega jakiś-tam nie może wejść i czy ja nie mogę pomóc. Mogę. Ale nie pomogę. Prosił, błagał. Nie. Potem Łukaszek śliczny bi w Utopii prosił o jakąś tam koleżankę. Przytulał, głaskał. Wie, co na mnie działa. Żebym pomogła wejść. Czy mogę? No, mogę. Pomogę? Nie. I wszyscy pytają dlaczego. Odpowiedź jest prosta. Bo ten chłopiec jest hetero. Bo one są kobietami. Będę dyskryminować heteroseksualistów i kobiety. To nie fair? Jasne, że nie. Ale za to, że Zawieszce w HotLu ktoś powiedział, że to nie miejsce dla ludzi takich jak ona i za to, że jak wchodziłam ostatnio do bloku swojego to trzech nastolatków zaczęło ze sobą rozmawiać teatralnym szeptem, że nie lubią i nienawidzą pedałów, to tak będę robić. Dla mnie to jest jak wojna. A na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone. Dopóki nie uprawomocni się i nie upodmiotowi wszystkich nieheteroseksualnych a mówienie takich rzeczy jak cytowane nie spotka się z powszechnym społecznym ostracyzmem, ja będę w każdej możliwej sytuacji dyskryminować heteroseksualnych. I kobiety, bo są głupie, o czym się w U przekonałam znów. Co chwilę któraś podchodzi i albo mi sukienkę podnosi albo włosów dotyka. Pojebane jakieś. Więc za każdym razem robiłam im to samo. Podnosiłam sukienkę i targałam za włosy. Może choć jedna zrozumie, że robi z siebie kompletną debilkę. A jak nie, ich strata. Co to w ogóle zazwyczaj, żeby obcej osobie ubranie podnosić? Nie czaję tego, naprawdę.
Impreza, generalnie, była wyjątkowa. Michaël Canitrot po raz trzeci zagrał przy Jasnej 1. I chyba lubi tutaj być. Swobodnie czuł się w VIP-roomie Utopii, gdzie bawił zanim zjawił się na didżejce. Towarzyszący mu MC Adrian w klubie pojawił się po raz pierwszy, ale szybko zjednał sobie sympatię wszystkich, z którymi rozmawiał. Przed trzecią duet zaczął swój występ. Canitrot lubi być zauważony, dlatego od razu zaczął mocnym uderzeniem i diametralnie zmienił to, co grane było przed jego zjawieniem się przy deckach. MC to prawdziwy master of ceremony. Niektórzy narzekali na to, że za mało śpiewa a za dużo krzyczy i mówi – to jednak znaczy tylko, że nie do końca zrozumieli jego zadanie. Jako mistrz ceremonii, mistrz wieczoru – miał przede wszystkim poruszyć tłum. I to mu się udało. Utopia skakała, ludzie szaleli, klimatyzatory nie wytrzymywały. Prawdziwy szał ogarnął wszystkich zwłaszcza, gdy MC Adrian zapowiedział nowy utwór Michaëla Canitrota – „Desire”. To był punkt kulminacyjny trwającego bardzo długo występu, podczas którego nikt nie chciał schodzić z parkietu. Dj ma nie tylko doskonałe wyczucie klubów gejowskich, ale także zna charakterystykę Utopii i wie, co trzeba robić, żeby zatrzymać klubowiczów na parkiecie. Miał zresztą mnóstwo energii – dopiero bowiem rozpoczyna swoje wakacyjne tour „So, Happy In Paris?” – warszawski koncert był pierwszym po wielkiej inauguracji dzień wcześniej w Paryżu.

Tym, co utrudniało mi zabawę była peruka. Na maksa ciasna. Pierwszy raz w życiu chciało mi się rzygać z powodu bólu. Naprawdę, coś strasznego. Tak mocno ściskała mi głowę, że szok. Na szczęście po jakimś czasie udało się nam ją naciąć w kilku miejscach i od razu poczułem się lepiej. Mogłem się zacząć bawić – ale raz jeszcze chcę podziękować Tadeuszowi, Adamowi i Gackowi za pomoc w tych trudnych chwilach :)
Tych zresztą nie brakowało, bo okazało się, że nie przemyślałam jednej rzeczy. Męskie stroje zawsze rozpinają się z przodu, żeby było wygodniej (koszule, bluzy, spodnie), zaś typowo damskie rzeczy – z tyłu (sukienki, spódniczki), żeby było trudniej i żeby kobieta była uzależniona od czyjejś pomocy. O ile zapiąć się pomógł mi Adam u Whitney, o tyle był problem, bo stwierdziłam, że nikt w domu mnie nie rozepnie! Adaś nie mógł u mnie spać, więc Łukasza namawiałam. On zaproponował, żebym lepiej ja u niego. W sumie, co mi tam. Miałam pierwszy naprawdę wolny weekend, więc spoko. Tym bardziej, że jeszcze na trzeźwo prosił mnie o pilnowanie, żeby niczego nie zrobił głupiego. A w Utopii się kleił z Whitney na tyle, że się całowali. Potem Łukasz mówi: to Ty i Whitney jedziecie do mnie. Na co ja mówię: że ja nie jadę, jeśli Whitney jedzie. Miałam nadzieję, że powie to, co powiedział. Czyli, że Whitney nie, a ja tak. Tak też się stało. Rano dziękował mi za to.
Zanim jednak ranek nadszedł, stwierdziłam, że ma bałagan totalny w mieszkaniu, pustą lodówkę i dobry humor :) Kupił piwo po drodze, w taxi zdjął koszulkę… Więc szaleństwo. Rano pyszne śniadanie dostałam i do domu wróciłam spokojnie.

Niedziela minęła na nic-nie-robieniu, pierwszych zdjęć wstawianiu… Takich tam duperelach. A wieczorem po pracy Adam z Mihałem przyjechali i zamówiliśmy pizzę. Zjedliśmy, pogadaliśmy, coś tam oglądaliśmy… Aż do 2 w nocy. Adam zresztą na noc został. I muszę powiedzieć, że jakoś wyjątkowo dobrze mi się spało. Naprawdę, już dawno nie wspominam tak komfortowo nocy jak właśnie tej. Cokolwiek możecie sobie w związku z tym pomyśleć i jakkolwiek dwuznacznie to nie brzmi :)

Wyspana w poniedziałek dzielnie do redakcji na 12:00 dotarłam. Bez problemu, choć pogoda NIE dopisywała. Tragiczne jest to lato, muszę powiedzieć. Albo minus pięćset stopni, albo plus trzysta i wilgotność 130 proc. Niefajnie, naprawdę niefajnie. Jakoś jednak dotarłam i w redakcji swoje wytrzymałam.
A potem umówiłam się z Adamem w centrum. On chciał na zakupy, ja w sumie też dawno nie byłam a przecież wyprzedaże… No i się udało. W centrum wkurwiłam się już w pierwszym sklepie i olałam zakupy. Posiedzieliśmy chwilkę w centrum gapiąc się na ładnych chłopców, śmierdzących bezdomnych, brzydkich starych ludzi i policję. I poszliśmy na UW, bo musiałam jakiś-tam wpis odebrać. Zamieszanie jakieś… Ale udało się. I w planie mieliśmy dalej jechać do Reduty. Ja do Carrefoura, Adaś zakupować coś ubraniowego. I złapało nas największe oberwanie chmury w stolicy od kilkuset chyba lat. Tragedia, potoki, rzeki na ulicach… Niesamowite. Spotkaliśmy, biegając i moknąc między autobusami, przystankami itp. ducha starej Indianki. Czy jakąś inną zjawę. Śmiesznie było, ale ostatecznie udało się nam plan zrealizować. Ja uzupełniłam lodówkę, a Adam zobaczył torbę. Nie kupił, ale zobaczył.

Wieczorem sobie uświadomiłam, że to jutro mija czas dostarczania papierów w rekrutacji na studia doktoranckie. Więc siedziałam nad tym i produkowałam… Życiorysy, oświadczenia, podania… No takie tam. Ale wszystko musi być!
I następnego dnia (obudziłam się o… 9:29! a miałem w redakcji być o 9!) zaniosłem to do sekretariatu. Mam wyznaczony termin rozmowy na 9 września na 10:40. Boże, to w sumie dość stresujące. Wiem, że do dnia-przed zgłosiło się 16 osób. Pewno ostatniego dnia drugie tyle. Miejsc jest 20. Pewno nie stresują się generalnie o to czy mnie przyjmą, bo czuję, że tak. Ale stypendium… Rok temu miało 7 osób. I tym się stresuję bardziej, bo to dla mnie megaważne. No, ale zobaczymy.
Udało mi się też rozliczyć indeks w czerwcu! A!!! To dopiero coś! Ze wszystkich lat studiów na wszystkich możliwych kierunkach po raz pierwszy oddałam indeks w czerwcu! Jestem z siebie trochę dumna nawet.

Po południu znów widziałam się z Adamem. Najpierw wróciłam do domu, ogarnęłam się, coś tam porobiłam a potem ruszyłam do Złotych Kutasów na 17:30. Musiałam jeszcze fotki od Tadeusza porozsyłać, a to niełatwe logistycznie zadanie. W Złotych okazało się, że torba jest 10 zł droższa niż w w Reducie. Więc nie kupiliśmy, tylko sobie kawę wzięłam i do Reduty znów pojechaliśmy. I do Blue City. I jakoś tak się zrobiło, że kupiłam ostatecznie więcej rzeczy niż Adam. Niechcący. Ale w sumie… ja tak rzadko bywam na zakupach, tak ich nie lubię, że jak raz mam dobrą passę na nie, to trzeba korzystać, nie? No, więc jestem usprawiedliwiona.

Wypowiedz się! Skomentuj!