To, że coś cię obraża, nie znaczy, że masz rację | POLEMIKA Z SZUŁDRZYŃSKIM
Felietonista „Rzeczpospolitej” Michał Szułdrzyński postanowił podzielić się z nami swoimi przemyśleniami na temat Trójmiejskiego Marszu Równości. Pouczył nas też – jak na zdrowego, białego cispłciowego, heteroseksualnego mężczyznę z klasy średniej przystało – co robimy źle.
Wicenaczelny „Rzeczpospolitej” postanowił skomentować obrazki z sobotniej manifestacji, które zobaczył w internetach. Poruszyło go zwłaszcza to, gdzie grupa ludzi niesie na kijku wizerunek waginy a od tegoż odchodzą tęczowe wstęgi.
„Tęczowe aureole i quasi-procesja wokół monstrancji przedstawiającej waginę wpisaną w serce miały sprofanować nie tylko Hostię, ale również wizerunki Najświętszego Serca Jezusa czy bolesnego Serca Maryi.”
pisze Szułdrzyński tutaj.
O co się rozchodzi?
I ja wiem, my w Polsce bardzo lubimy czuć się czymś urażeni – to sprawia, że możemy coś/kogoś publicznie potępiać, wskazać swoją teoretyczną moralną wyższość i powiedzieć, jakie to złe są inne osoby, które robią inaczej niż myślimy. Moralne oburzenie to nasza narodowa specjalność. Co by nie mówić, przodują w tym niektórzy członkowie kościoła rzymskokatolickiego – oburza ich prawie wszystko i powoduje u nich moralny sprzeciw.
No i spoko, oburzenie jest emocją, którą mamy prawo czuć. Podobnie jak moralny sprzeciw. Ale to, że coś nas obraża, nie znaczy, że mamy rację. A już tym bardziej nie znaczy, że inni mają się nam podporządkować.
Moją babcię obraża, gdy mówię „wyłączać”, bo jej zdaniem prawidłowa forma to „wyłanczać”. Moja mamę obraża to, że noszę sukienki i peruki, bo jej zdaniem nie powinnam tego robić. Mojego kolegę obraża, gdy ktoś je sushi widelcem a nie pałeczkami. A mnie obraża, gdy ktoś pisze bzdury w ogólnopolskim dzienniku. Co nie znaczy, że z automatu mamy rację. (Choć akurat w tym przykładzie ja chyba raczej mam.)
Michał Szułdrzyński poczuł się obrażony uczestnikami_czkami manifestacji, którzy otoczyli symbolicznym (i ewidentnie żartobliwym) „kultem” rysunkową waginę. Dla niego to nawiązanie do chrześcijańskich manifestacji bożego ciała. To jego interpretacja. Dla mnie to nawiązanie do wierzeń, które waginę i kobietę stawiały na piedestale doświadczenia religijnego. Rytuał ana-suromai, pocieranie tzw. joni wyrzeźbionej na ścianach jaskiń i świątyń czy też procesje portugalskich katolików, którzy czcząc „szparkę naszej pani z Lapy” przechodzą przez skalną szczelinę, która wiadomo-co symbolizuje. W Pedra Maria (Kamienna Maria) znajduje się kamień, który kobiety całują, jeżeli chcą zajść w ciążę. Młode dziewczyny siadają na kamiennych schodach kościoła, zadzierając spódnice do góry, wywołując tym zgorszenie niektórych osób. (Więcej: „Trzy kolory Bogini”, Anna Kohli, wydawnictwo eFKa 2007.)
Dałby sobie więc spokój wicenaczelny „Rzepy” i nie narzucał swojej interpretacji wszystkim dokoła.
Oczywiście, jako superkatolik jest też oburzony osobami, które założyły tęczowe aureole. Albo i poszły o krok dalej, trzymając w rękach dzieci z takimi aureolami.
Rozumiem, że Szułdrzyńskiemu wszystko kojarzy się z Matką Boską Częstochowską. Ma do tego pełne prawo. Co nie znaczy, że ma rację.
Tęcza jest tak powszechna w chrześcijańskiej ikonografii, że nie będę powtarzać obecnych od jakiegoś czasu w dyskursie argumentów o tym, jakim to jest ważnym symbolem dla tej grupy wyznaniowej. No i dobrze, niech sobie będzie. Ale to nie oznacza, że inna grupa (bez)wyznaniowa nie może twórczo przetworzyć jakiegoś dzieła sztuki. Ja wiem, dla niektórych to dzieło ma charakter wyjątkowy. Ale dla innych jest po prostu obrazem. Tak samo, jak dla mojej mamy kościół św. Katarzyny, do którego chodzi jest domem Boga a dla mnie jest bardzo ładną i ciekawą budowlą z XVI wieku. Ewentualne oburzenie Szułdrzyńskiego na ten fakt nie oznacza, że ma rację.
Żeby podsumować: jest bardzo narcystycznym rysem osobowości zakładać, że wszyscy dokoła, cokolwiek robią, robią tylko dlatego, żeby odnieść to do mnie, moich emocji i moich przekonań. Szułdrzyński zdaje się właśnie tak odnosić się do świata – każde nawiązanie, każde działanie i każde przedsięwzięcie musi być koniecznie skierowane niejako w reakcji na jego wierzenia, przesądy i zabobony. Otóż nie, drogi redaktorze, wcale tak być nie musi. Twórczynie i twórcy waginy na Trójmiejskim Marszu Równości mogą w ogóle nie przejmować się i nie wiedzieć o tradycjach, o których prześmiewanie (skądinąd też legalne) uważasz za źródło ich natchnienia.
Do tego, że po raz kolejny jakiś biały, zdrowy, heteroseksualny, cispłciowy i średnioklasowy mężczyzna próbuje mówić osobom LGBTQ co jest dla nas dobre a co nie – może nie będę się odnosić. Bo już mam dość powtarzania: dobre rady dawajcie sobie sami – my sobie naprawdę jakoś bez nich poradzimy. Zwłaszcza kiedy Was o nie wcale nie prosimy.
A na marginesie – jeśli czyjaś wiara jest tak słaba, że ktokolwiek żartujący z tejże powoduje aż takie oburzenie, to może czas wybrać się na jakieś rekolekcje. Silna wiara nie boi się niczego. W szczególności zaś żartów.
Fot. Piotr Żagiell