Takiego show w Polsce się zobaczyć, niestety, nie da. Do Berlina jest jednak niedaleko – więc jeśli tylko macie okazję, zarezerwujcie sobie jeden wieczór na „Vivid Grand Show”. Bo naprawdę polecam!

Nie jestem w stanie opisać Wam wszystkiego, co dzieje się podczas prawie dwugodzinnego show. Jest tego tak wiele i dzieją się tam takie rzeczy, że ja – przyrzekam – albo siedziałam i kiwałam na boki głową z niedowierzania albo byłam bliska łez, że widzę coś tak pięknego. Tylko dla tego show warto pojechać do Berlina.

Mamy więc śpiew, taniec, akrobacje na sznurach, na rurze, na wielkich poruszających się kołach. Są kolorowe stroje, absolutnie fenomenalne nakrycia głowy, 100 osób na scenie, ponad 160 przygotowujących cały spektakl, niesamowite animacje, genialna gra światła, angażowanie publiczności, mapping 3D i to tylko najważniejsze z wykorzystanych technik. Tam dzieje się po prostu wszystko.

I gdy już myślisz, że udało ci się zobaczyć wszystko, nagle artyści zaskakują cię, bo pojawia się fetyszowy, seksualny, zboczony Fun House. Są więc nadzy tancerze, dużo lateksu, skóry, ognia, wybuchów, butów na metrowych obcasach… A i to nie wszystko!

Największe wrażenie robią przez cały czas nakrycia głowy. Bo to nie są ani czapki, ani kapelusze, ani toczki, ani peruki. To jest coś absolutnie niewyobrażalnego. A już synchroniczny taniec z czarnymi kołami na głowach na koniec pierwszej części show to absolutny geniusz i najlepszy moment całej sztuki. Tak, popłakałam się wówczas.
Nic zresztą dziwnego, bo odpowiada za nie Philip Treacy. I kto choć trochę ogarnia świat mody i sztuki, powinien wiedzieć, że jest to gwarancja tego, że będzie magicznie!

Show jest historią i hołdem oddanym poszukiwaniu siebie, swojej tożsamości, swojego „ja”. Choć prawda jest taka, że w historii tej niewiele akcji a wiele sztuki. Każda scena jest kolejnym etapem, w którym główna bohaterka szuka siebie. A pomagają jej w tym przyroda, seks, kuszące propozycje… Wszystko, co spotykamy w naszym życiu.

Jest też wreszcie Vivid opowieścią o różnorodności. O byciu sobą a nie kimś, kogo oczekują inni. Jest więc piękną opowieścią z pozytywnym przesłaniem. Przesłaniem miłości, które wybrzmiewa na sam koniec ale które da się wyczuć przez cały czas. Nie bez powodu aktorzy i aktorki w show pochodzą z kilkudziesięciu krajów (tak, jest też Polka – Justyna!). A! I co najważniejsze – nie trzeba mówić po niemiecku, by zrozumieć CAŁY spektakl.

Jeśli macie okazję i szansę wybrać się do Friedrichstadt-Palast, to nie wahajcie się ani sekundy.
Ja, stanowczo i zdecydowanie, polecam, bo to jest coś, czego nigdy w życiu nie widziałam i najpewniej nigdy nie zobaczę.

ZOBACZCIE TRAILER!

Show mogłam zobaczyć dzięki uprzejmości Visit Berlin i Pink Pillow Berlin.

Wypowiedz się! Skomentuj!