Polecam: Black-ish
Amerykański serial „Black-ish”, mimo swojego zanurzenia w społecznej rzeczywistości i problemach rasowych typowych tylko dla USA, jest nie tylko zrozumiały dla każdego odbiorcy ale i dodatkowo bardzo zabawny.
Wydawać by się mogło, że dla polskiego widza nie ma niczego bardziej odległego kulturowo i emocjonalnie niż kwestie różnic rasowych. Wszak Polska nasza biała jest niczym prześcieradło z IKEA po praniu w wybielaczu ACE. A jednak, da się to zrozumieć! Główny bohater serialu, głowa rodziny, próbuje zachować czarne dziedzictwo i wpoić je swoim dorastającym dzieciom w różnym wieku. One zaś – z racji tego, że cała rodzina jest średnioklasową średnią – bieleją z dnia na dzień. Nie dosłownie, ma się rozumieć.
Chcąc, nie chcąc, jest to serial o różnicy pokoleniowej. Ojciec i matka, dla których ważne są tradycja i pamięć kontra dzieci, dla których współczesność nie musi być zanurzona w tym, co było kiedyś. Skąd my to znamy? To uniwersalna opowieść, osadzona w pewnych specyficznych realiach. I tyle. Poza tym jest to po prostu serial o rodzinie i jej kłopotach.
Dodam może, że kilka kreacji aktorskich wybija się tutaj na czoło. Głowa rodziny (Anthony Anderson), jego żona (Tracee Ellis Ross) oraz młodsza córka (Marsai Martin) to najmocniejsze akcenty serii. Całość zresztą polana jest sosem zabawnej gry z polityczną poprawnością, która powoduje, że poszczególne postacie wpadają co chwile w jakieś mniej lub bardziej zabawne sytuacje.
Dlatego szczerze polecam.
(W polskiej wersji serial nazywa się „Czarno to widzę” ale nigdy nie widziałam go w tym wydaniu, więc nie biorę odpowiedzialności choćby za jakość tłumaczenia…)