To chyba moje ulubione nasze wspólne zdjęcie
To chyba moje ulubione nasze wspólne zdjęcie

Rozstaliśmy się z Filipem. Formalnie chyba mogę powiedzieć, że on mnie rzucił. Chociaż, jak to zwykle bywa, to nie takie proste i oczywiste.

O Filipie mało pisałam na Facebooku, na fotoblo, (na blogu w ogóle mało piszę od jakiegoś czasu) czy Twitterze. Są też powody takiej sytuacji. Ale to może zacznę, jak zawsze, od samego początku. Czyli od stycznia 2014. Jakoś w okolicach Trzech Króli byłam na imprezie w Glamiku. Późno nad ranem zobaczyłam na pustoszejącym szybko parkiecie ładnego chłopca. Spodobał mi się a jako że trzeźwa nie byłam, to zebrałam się na odwagę i zaczęłam tańczyć obok niego. Jego przyjaciel – jak się potem dowiedziałem – zachęcił go, by na moje próby odpowiedział. No i jakoś tak poszło. Tak zaczęła się dziewiętnastomiesięczna historia moja i Filipa.
Nie tej nocy, tylko kolejnej, znów skończyliśmy razem. Całowaliśmy się pół nocy. W klubie. Pod Palmą. U mnie w domu. Bo wpadł nawet na noc – co, jak potem przyznał, zdarzało mu się w zasadzie nigdy. Przez całą noc grali nam w kółko Arctic Mokeys „Do I Wanna Know”. Całą noc. To taka trochę nasza piosenka – obu nam chyba kojarzy się z początkiem znajomości.

Chwilę później była u mnie w Melinie impreza na Trzech Króli, na której poznał dużą część moich znajomych. A oni jego. Chyba zaakceptowali – a to jednak miłe. Były wypady prawie co weekend. Była randka 15 stycznia (poszedł ze mną do fryzjera i do Znajomych Znajomych), potem kolejna 24 stycznia, kolejna kilka dni później… Jakoś tak intensywnie się zaczęło. Ale to dobrze – oraz wiadomo, że zawsze się tak zaczyna. Były jakieś zbliżenia cielesne ale, oczywiście, bez uprawiania seksu.

Były kolejne imprezy – rocznica Bitwy pod Melino, wizyta w Łodzi, mnóstwo imprez, noclegów, spotkań. Bardzo dobrze nam ten czas mijał. Powoli wszyscy znajomi się przyzwyczaili, że ktoś taki, jak Filip jest cały czas ze mną. Albo prawie cały czas.
Jedyną osobą, która – jak się okazało – miała problem z tą relacją, była jego mama. To, co trzeba wiedzieć, żeby zrozumieć co, jak i dlaczego, to fakt, że Filip mieszkał wówczas w domu rodzinnym. Jest w dość bliskiej relacji ze swoją mamą – co często mu powtarzałam: za bliskiej jak na jego wiek, moim zdaniem – więc ona dość mocno śledzi to, co się w jego życiu dzieje. No i żeby nie było – ona nie ma problemu z tym, kim on jest. Miała bardziej problem z tym, kim ja jestem (albo kim nie jestem?) i z tym, że prowadzę bardzo publiczne życie, o którym wszyscy wiedzą wszystko. A jej to nie odpowiada – także z powodu miejsca, w którym pracuje, a w którym, jak rozumiem, obawiała się, że może jej to zaszkodzić. Taka przepychanka między nami trwała kilka miesięcy. Dobre kilka miesięcy. Ona zakładała jakieś profile w różnych serwisach, zadawała pytania na Ask.fm, drążyła, męczyła. Nie przeszkadzało mi to – rozumiem, że nie wszyscy muszą za mną przepadać i nie przeszkadza mi to. Bardziej przeszkadzało to Filipowi, który musiał to znosić w domu na co dzień. Dlatego też, dbając o jego dobro i komfort, nie pojawiał się zbyt często na zdjęciach na fotoblo czy na facebooku. Właśnie dlatego. Do tego stopnia, że obiecałem mu kiedyś, że do któregoś-tam dnia w ogóle się nie pojawi ale potem nie może mnie już o to prosić. Przystał na to. Miesiące mijały a jego mama ostatecznie chyba jakoś się pogodziła z tym faktem. Nawet po Świętach, gdy Filip zawiózł do domu ciasto zrobione przeze mnie, znalazła mój numer telefonu w sieci i napisała ładnego SMSa z podziękowaniem. To miłe. Niedawno nawet, jakoś z miesiąc czy dwa temu, dostałam od niej prezent – ten tęczowy talerz, który czasem na zdjęciach mojej diety możecie oglądać.
(Oraz wiem, że za całą tę blotkę znów mnie znienawidzi…)

Jezu, jak tak teraz przeglądam zdjęcia sprzed tych kilkunastu miesięcy, żeby odtworzyć chronologię, to powala mnie ilość wspólnie spędzonego czasu. Początkowo głównie w weekendy. Filip mieszkał bowiem daleko na prawym brzegu Wisły (naprawdę daleko!) i w ciągu dnia niełatwo było się nam spotkać. Tym bardziej, że u mnie rozpędu nabierały przygotowania do czerwcowych wydarzeń równościowych. Moim zdaniem: wciąż za mało czasu spędzaliśmy razem. Ale ja jestem pod tym względem zachłanna z racji tego, że od lat nie byłam w takiej relacji. Zdawałam sobie z tego sprawę i dlatego naciskałam tylko delikatnie.

Planowaliśmy wspólny wyjazd na wakacje. Do Władysławowa, gdzie wiedziałam, że jak co roku, będę pracować u Marcinka przez jakiś niedługi czas. Filip w tym czasie mógłby odpocząć od pisania pracy magisterskiej i w ogóle. Planował, że po obronie zrobi prawo jazdy, że rzuci palenie, że się wyprowadzi od rodziców. Ta obrona była takim magicznym punktem zwrotnym. Czekałam na nią bardzo, nie ukrywam. Ale też i widziałam, że Filipowi nie idzie, że traci motywację. Nie było samo napisanie dla niego problemem – ale wiem, jak to jest, gdy coś się odkłada na potem i to coś wisi nad głową. Starałam się go mobilizować: namawiać, zakładaliśmy się, inne takie. Ale szło opornie.

Mamy z tego czasu mało zdjęć. W sieci mało, bo na komórce coś tam jeszcze bym znalazła. Bardzo lubię takie nasze zdjęcie z 7 maja 2014 – leżymy w łóżku, widać nawet nie połowy naszych twarzy, niewyspani, poczochrani, bez makijażu a ja bez okularów. Niby nic ale jednak naprawdę dobre były te chwile i dobrze, że choć tak mogę je zapamiętać.

W maju słynne moje pijaństwo z Łukaszem, po którym Filip jakoś odwiózł mnie do domu (a ludzie w tramwaju mi miejsca ustępowali, gdy widzieli, w jakim jestem stanie około 19:00…); wizyta wspólna w Sopocie (na najmniejszym łóżku na świecie!) z grupą moich znajomych… Dużo moich wyjazdów i zajęć ale zawsze czas na spotkanie się z Filipem. No i nadszedł czerwiec. Kumulacja wszystkiego, wiadomo. Filip po raz pierwszy na oficjalnych wydarzeniach ze mną jako osoba towarzysząca – m.in. na rozdaniu Tęczowej Pszczoły 2014. Choć, to muszę przyznać, zawsze martwiło mnie, że bardzo nie lubił publicznie w jakikolwiek sposób okazywać mi uczuć. Bez trzymania za rękę, przytulania czy nawet całusa na dzień dobry. No, chyba że byliśmy w jakiś miejscach „gejowskich”. Wówczas się to nieco zmieniało. A jak był wypity to, wiadomo, tym bardziej. Osobiście stoję na stanowisku, że w 2014 czy 2015 należy to robić. Należy próbować pokazywać się publicznie. Wiadomo, że czasem komuś się to nie spodoba, czy ktoś źle na nas spojrzy. Ale co z tego? Inaczej świata nie zmienimy. No ale nie pozostawało mi nic innego, jak szanować jego opinię i nie naciskać na to za mocno.

Śmieszne – dziś z perspektywy – jest to, że kilka miesięcy po poznaniu Filipa, postanowiłam kupić prezerwatywy i lubrykant. Pierwszy raz od… boże, nie wiem, 9 lat? Było mi tak dobrze z Filipem, że stwierdziłam, że na pewno chcę z nim przerwać trwający blisko dekadę celibat. Sami rozumiecie, że to jednak dla mnie ważne wydarzenie, prawda?
Dziś mogę powiedzieć: nie doszło do tego. Mimo tego, że temat poruszałam wiele razy. Ale do tego jeszcze wrócę.

Parada Równości 2014 była wspaniała. Wszystko się udało. Filipek się trochę najebał z Kamilem (przyjaciel wówczas jeszcze) ale w miarę się trzymał. Do czasu. Podczas Plaży Równości w La Playa przyłapałam go jak całował się z – nomen omen – moim znajomym Białorusinem. Oczywiście, nic wówczas nie zrobiłam. Ale od następnego dnia mieliśmy awanturę. Chociaż nie, czekajcie, nie awanturę. Ze mną nie da się awanturować. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której stoję i coś wykrzykuję na kogoś. Takie kłótnie nie są produktywne. A ja uważam, że z kłótni musi wyjść coś produktywnego, coś na plus. Nie interesują mnie pyskówki, nie mam 13 lat. To zresztą jakiś czas później, podczas jednej z rozmów – prowadzonych zresztą z nami przez Paulinę – był zarzut Filipa wobec mnie. Że brakuje mu właśnie takiego tłuczenia talerzy. A ja zawsze uważam, że nie ma to sensu. Że kłótnia wtedy jest dobra, kiedy prowadzona jest w pewien konkretny sposób: z zastosowaniem skutecznych metod komunikacji. Kiedy formułujemy komunikat: „Czuję <emocja A> kiedy ty robisz <czynność B>”. Klasyka, której nikt nas nie uczy – a szkoda. Ja wymuszałam na Filipie stosowanie tej konstrukcji. I dzięki temu nasze kłótnie nigdy nie były awanturami.
Po tej wpadce Filipa nie wydarzyło się nic złego. Rozmówiliśmy to, on przeprosił. Ot, rozumiem – któż z nas nie robił kiedyś głupich rzeczy po pijaku.

Lipiec zleciał na zabawie i odreagowywaniu. Dużo podróży, jak zawsze. W sierpniu wyjechałam do Władysławowa do Marcinka. Filip, mimo obietnic, nie przyjechał – na szczęście Adaś zdecydował się pojechać i zająć miejsce w wynajętym przez nas pokoju. Te wakacje były dla nas trudne. Filip przechodził jakąś fazę depresyjną, jakiś dziwny moment załamania – nie miał ochoty na nic, na spotkania ze mną, na wychodzenie. Okazało się, że w jakiś sposób po kilku miesiącach dopadł do zły nastrój spowodowany… rozstaniem z byłym chłopakiem. Nie była to dla mnie, przyznaję, emocjonalnie łatwa chwila. Ale postanowiłam nie poddawać się i wspierać go w tych momentach. Rozumiem, że czasem żałoba dociera do nas późno. No i udało się. Jakoś z tego wyszedł.
Mniej więcej też w tym momencie zaproponowałam mu pewną zmianę w naszym życiu. Dotychczas bowiem „spotykaliśmy się ekskluzywnie”. To znaczy, że spotykamy się tylko ze sobą. Ale nie jesteśmy razem. Więc pomyślałam, że czas pchnąć – po ponad pół roku – sprawy do przodu. I zaproponowałam mu, żebyśmy zostali parą. Ale propozycji mojej nie przyjął. Tym niemniej nie oznaczało to, że nie chce nadal się ze mną spotykać. Chce. Ale nie chce iść dalej. Zaakceptowałam to, oczywiście, bo jakie miałam wyjście? Wszak jest mi z nim dobrze. Może i na kolejny krok przyjdzie czas.

Miesiące mijały. Nasze życie toczyło się dalej. Nie bez problemów, oczywiście. Jakieś pijackie kłótnie w klubach były chyba tym, co mi najbardziej nie odpowiadało a co wynika z mojej zazdrości. Mam z nią problem i wynika ona z niskiej samooceny jeśli idzie o moją atrakcyjność fizyczną. Wiem o tym, staram się nad tym pracować, mówiłam o tym Filipowi i miałam nadzieję, że chwilowe załamania mi wybaczy. Wybaczał. Nadal uważałam, że za mało rzeczy robimy razem – regularnie razem imprezujemy i wyjeżdżamy ale jakoś brakowało mi wyjść do kina, do muzeum czy coś takiego. Czasem zaprosiłam go na kolację do siebie czy gdzieś na miasto (Warsaw Restaurant Weekend!) ale nadal mi mało. Oczywiście, znacie mnie, ja nie mam problemu z komunikowaniem swoich potrzeb, emocji czy oczekiwań. Takie rozmowy czasem mieliśmy ale nie zawsze przynosiły one zadowalające efekty. No ale w związku – w każdej relacji – nigdy nie jest tak, że oczekiwania są spełnione w stu procentach. Przecież na tym polega relacja – żeby jednak iść na kompromisy, szukać miejsc wspólnych, punktów przecięcia. Zdaję sobie z tego sprawę i dlatego nie oczekiwałam wypełnienia ich całkowicie.

Pojechaliśmy też razem do Wrocławia, gdzie poznaliśmy braci S. Oboje zresztą jesteśmy nimi zauroczeni – w sensie, że są tak słodcy, że ciężko ich nie lubić. Były kolejne weekendy, wieczory, dni… Nie powiem, że sielskie życie, bo nigdy takie nie jest, prawda? :) W którymś momencie Filip przeprowadził się. Co prawda nie jakoś oszałamiająco blisko centrum ale dla mnie ważniejsze było, że nie mieszka już w rodzicami – że nie będzie w tak bliskiej relacji z nimi. W tym czasie jego matka chyba powoli zaczynała się do mnie przekonywać – tak mi się wydaje. W każdym razie do samego końca naszej relacji z Filipem to właśnie on stał na drodze naszego poznania. Zarówno ja jak i ona mówiliśmy mu wiele razy, że chcemy się poznać wreszcie. On nie chciał.

Inna sprawa, że Filip w którymś momencie zauważył, że jestem jego matką. W sensie psychoanalitycznym, oczywiście. Że zachowuję się i wywołuję w nim takie same emocje, jak ona. Dla mnie nie było w tym nic szokującego. Przecież wszyscy spotykamy się i żyjemy z naszymi ojcami/matkami. Dziś, z perspektywy, mogę śmiało powiedzieć, że Filip był moim ojcem. Nieobecny, nieokazujący czułości w wystarczającym stopniu, ograniczający kontakt ze sobą… Był dokładnie jak mój ojciec. I chyba tylko dlatego, że widziałam relację mojego taty z moją mamą (bardzo niewzorcowa relacja!) to uważałam, że to, jak wygląda nasz związek jest okej i że da się z tego jeszcze coś z czasem mocniejszego wykrzesać.

W grudniu Filip wreszcie zaprosił mnie do swojego nowego mieszkania. Do swojego pokoju. Wynajmował go u znajomego (nie znałam wcześniej), do którego potem dołączył nasz wspólny kolega. Jako że Filip nie lubi sytuacji konfliktowych i trudnych rozmów, nie układało mu się mieszkanie z nimi. Miał do nich pewne zastrzeżenia, których nie potrafił im przekazać. I to na przyszłość uwaga do wszystkich: nigdy nie trzymajcie tego w sobie. Bo to po prostu Was zniszczy, Waszą relacje, Waszą znajomość. Tak było w tym przypadku. Niedługo wytrzymał z nimi (trzy miesiące?). Oczywiście, wyrazić to trzeba w odpowiedni sposób. Proponuję metodą, o której już pisałam: „Ja czuję <emocja X>, kiedy ty robisz <czynność Y>”.
No ale w każdym razie. Zaprosił mnie. Nawet nocowałam u niego. Dla mnie to duże wydarzenie, bo pierwszy raz w prawie już rocznej znajomości. Były też Mikołajki i Święta, więc że akurat 6 XII byłam u niego (z Gackiem), to dostał ode mnie prezent. W ogóle myślę, że sporo prezentów dostawał ode mnie. Z każdego w zasadzie mojego zagranicznego wyjazdu coś przywoziłam. Koszulkę, czapkę, jakieś inne ubranie. Na urodziny, na Święta, na Wielkanoc… Często, jak sądzę. Piszę też o tym dlatego, że Filip nigdy nie dał mi żadnego prezentu. W ciągu 19 miesięcy nigdy nic. Nawet rozmawialiśmy o tym kiedyś (jak mówiłam: nie mam problemu z wyrażaniem własnych potrzeb) ale nic się nie zmieniło.

Nadal byłam zazdrosna o niego. Nic na to nie poradzę. Gdy widzę, jak w klubie tańczy koło kogoś, o kim wiem, że może mu się podobać, to nie jest to dla mnie przyjemne. Tym bardziej, że po wypiciu Filip ma tendencję do celowego zachowywania się w sposób bardziej wyzywający. Popisowym jego numerem jest oczywiście zdejmowanie koszulki. Ale i poza tym inne rzeczy – czasem może niezauważalne dla osoby, która go nie zna – robi. Rozmawialiśmy o tym wiele razy i w którymś momencie udało mi się go namówić do tego, żeby koszulki jednak publicznie nie zdejmował.
Ja wiem, że to mój problem, że jestem zazdrosna. I walczę z tym. Nawet nie wiecie ile razy w klubie powstrzymywałam się, żeby zareagować… Ile razy powstrzymywałam się, żeby zapytać do kogo właśnie pisze wiadomości na facebooku, żeby zrobić mu wyrzut z tego, jak się zachowuje. Tym bardziej, że czułość między nami była rzadkością. Fluktuowała, oczywiście – czasem wzrostowo – ale jednak generalnie spadała jej ilość. Czasem śmiałam się z siebie, że jestem jak żona alkoholika, która czeka aż nadejdzie ten dzień i mąż będzie trzeźwy – i te chwile wystarczają na to, żeby relacja przetrwała. Tak ja czekałam na te dni, gdy Filip miał ochotę na czułości, na bliskość. (Tak, tutaj też spotykałam się z moim ojcem…)

Minęła nasza rocznica w styczniu, minęły walentynki w lutym, tłusty czwartek… Oczywiście, nie muszę dodawać, że aby mieć pewność, że Filip coś przygotuje np. na walentynki, muszę go o to prosić i przypominać kilka razy, że obiecał coś zrobić… To trochę jak z prezentami: nie za bardzo przejmował się dawaniem.
Niedługo potem załatwiłam mu zlecenie w tym samym miejscu, w którym ja realizuję swoje najważniejsze zlecenie. To miejsce ZDECYDOWANIE bliżej jego domu (znów wrócił do mamy – wyprowadził się z mieszkania byłego już znajomego pod jego nieobecność, żeby nie doszło do sytuacji niekomfortowo-konfliktowej), wymagająca od niego mniejszej liczby godzin za te same pieniądze i bardziej kreatywna niż poprzednia. Tak więc zadowolony. Ja też, bo mam możliwość widywania go codziennie. Co prawda oddzielam życie osobiste od zarobkowego ale jednak to miłe. Tym bardziej, że w biurze wszyscy wiedzą, że się spotykamy i cała firma jest z tym ok – to też daje pewne poczucie komfortu.

Żeby już nie kontynuować tego wyliczania kolejnych miesięcy, imprez i spotkań – generalnie było jako tako. Moim celem w którymś momencie było spotykanie się przynajmniej raz w tygodniu poza weekendem. A to spacer, a to kino, cokolwiek. Byleby spotykać się tak o, po prostu, poza weekendem, na trzeźwo.

* * *

Kluczowy wydaje się być chyba sierpień 2015. Czułam, że coś jest jakby nie tak. Niby w sumie nic wielkiego ale jednak znam się trochę na ludziach – że tak nieskromnie powiem. Oczywiście, próbowałam o tym rozmawiać – Filip twierdził, że jest okej. Choć ja miałem wrażenie, że nasze i tak rzadkie kontakty jakoś się osłabiły. Jasne, moje wyjazdy nie ułatwiają sprawy ale mimo wszystko. Wciąż nalegałam na nasze spotkania. Dlatego wyjazd do Pragi wspólny. Dlatego namówiłam go na wyjazd na urodziny Kasi.

18 sierpnia około 15:00 napisałam na facebooku: „This summer’s gonna hurt?” To był ten moment, kiedy byłam pewna, że to wszystko nie skończy się dobrze.

thissummer

Do Szczecina dotarliśmy w piątek wieczorem. Plan był taki, że idziemy na imprezę i zwiedzić szczecińskie kluby (zwane tutaj OD ZAWSZE „pedałowniami”) a potem rano jedziemy do Kasi. Zostawiliśmy rzeczy w przechowalni bagażu (co nie było takie proste, bo dworzec kolejowy w przebudowie a na autobusowym pan Stasiu otwierał dla nas specjalnie całą halę główną, zamkniętą już o tej porze na cztery spusty) i poszliśmy w noc. Bawiliśmy się w klubach (o tym to powinna być osobna blotka…) do rana. Bardzo, bardzo dużo wypiliśmy. Jakoś tak wyszło, że rozłączyliśmy się i z klubu wyszliśmy oddzielnie. Nie pierwszy raz. Gdy zorientowałam się, co się stało, poszłam na dworzec. Jako że ja miałam nasz kluczyk, zabrałam wszystkie rzeczy i kierowałam się na dworzec kolejowy. Dzwoniłam, oczywiście, do Filipa – ale poczułam, że jego plecak wibruje i przypomniałam sobie, że zostawił w nim telefon. Nie zostało mi nic innego, jak jakoś dotrzeć do Kasi. Filip dotarł (prawdę mówiąc: nie wiem jakim cudem, bo to był jego pierwszy raz w Szczecinie…) jakiś czas później.

I tu zrobiłam coś, z czego nie jestem dumna. Zajrzałam do telefonu Filipa. Po pierwsze: wiedziałam, że to się źle skończy – bo ZAWSZE tak się kończy zaglądanie do czyjegoś telefonu (zapamiętajcie! ZAWSZE!). Ale też i znów odezwała się we mnie moja odwieczna potrzeba posiadania racji za wszelką cenę. Chciałam mieć pewność, że mam rację. Po drugie: byłam zbyt pijana, żeby cokolwiek ogarniać i wyciągać wnioski z przeczytanych wiadomości. Zrobiłam więc printscreeny, które wysłałam sobie na telefon a które potem, na trzeźwo, potwierdziły moje przeczucia. Filip ma romans.

Impreza u Kasi – wspaniała! Filip już nie pił tego dnia. A ja, owszem, a ja tak. Bawiliśmy się do rana. Wspaniały poczęstunek, mnóstwo wódki, nieskrępowana zabawa – z tańcem na trawie, grillem, głośną muzyką, śpiewaniem polskich szlagierów… Było bardzo, bardzo zabawnie. Filip poszedł spać wcześnie. Ja położyłam się później.

W niedzielę mieliśmy wracać z Maciejem – samochodem. Filip powiedział jednak, że z racji tego, że poniedziałek ma też wolny w pracy, umówił się z koleżanką z Poznania (rodzinne strony), że jeszcze do niej wpadnie. I dlatego nie będzie jechać z nami. Poszedł na autobus. Nie wiedziałam czy mówi prawdę. Był jakiś nie w sosie, więc pomyślałam, że może naprawdę potrzebuje odpocząć od nas. A może i nie. Nie miałam czasu się tym zajmować – wszak impreza u Kasi trwała dalej!
Wróciliśmy samochodem szczęśliwie – rozmawiając o różnych, krępujących tematach, o których zwykle nie mamy odwagi rozmawiać. Warto było stworzyć takie bezpieczne miejsce.

W poniedziałek rano napisałam do Filipa po przebudzeniu „Żyjesz?” – tak zaczepnie, żeby wiedzieć, co się dzieje. Napisał, że tak. Że może się przeziębił. I że wcale nie był u koleżanki, tylko nie chciał z nami pijanymi wracać samochodem (kierowca był trzeźwy!), więc wrócił pociągiem do Warszawy. I tutaj wszystkie klocki ułożyły się w całość. Puzzle stały się gotowym obrazkiem. Wszystko się wyjaśniło. Zrozumiałam pewne ich rozmowy. Zapytałam więc: „A Bartek wpadł do ciebie?” – wymieniając imię tego, z którym ma romans. „Jaki Bartek?”. Odpowiedziałam, podając nazwisko. Napisał, że owszem, wracał do Warszawy z Bartkiem, bo on akurat z rodzinnego Szczecina jechał do chłopaka do Warszawy. Na co odpisałam: „Filip, ja wiem o Bartku”.
Ach, żeby nie było – potem potwierdziłam, że w czasie, gdy pisałam te SMSy, Bartek był z nim.

* * *

To, że uprawiał z nim seks aż tak bardzo nie bolało. Zabolało bardziej to, że zaczynało się coś między nimi tlić. To widać w SMSach, w wiadomościach. To nie są wiadomości osób, które umawiają się na numerek. To nie są SMSy ludzi, którzy po prostu chcą dokonać skoku w bok ze swoich relacji. Nie, tam było więcej. Gwoździem do trumny była jedna z rozmów Filipa na Grindr. Rozmowa z – UWAGA! – 18 sierpnia (Dokładnie wtedy zamieściłam ten wpis na facebooku!) Ktoś tam go zaczepia i wypytuje. Na co on pisze, że tak w zasadzie, to się z kimś spotyka trochę. I opisuje Bartka. Nie, nie mnie. Bartka.

* * *

Zdrada nie oznacza od razu końca związku. Jestem za stara i za gruba, żeby tak myśleć. Dlatego spotkaliśmy się tego dnia wieczorem. Rozmowa była dość treściwa. Znów: spokojna. Ostatecznie rozchodziliśmy się z wnioskiem, że Filip ma dzień-dwa na przemyślenie, jak chce odzyskać moje zaufanie. A jak wymyśli, to ja pomyślę nad jego propozycją i podejmę decyzję czy mi to odpowiada. Chodziło też o to, żeby pomyślał, czego chce. Powiedział jednak, że nie chce być z nim, a chce być ze mną. To uspokajające. Przeprosił też.
Na sam koniec powiedziałam, że podstawowym, absolutnie niepodważalnym, koniecznym i nienegocjowalnym warunkiem jest, oczywiście, że zerwie kontakt z nim.

Spotkanie zaproponował dopiero w piątek (czyli cztery dni później). A pamiętajcie, że codziennie mijamy się w biurze. Poszliśmy na kawę. Długo, długo opowiadał o tym, o czym myślał ostatnio. O naszej relacji, o tym, co się stało. O tym, że jestem jego matką. O tym, że nie powinnam czytać jego korespondencji. O tym, że nie powinien był. O tym, że nie wie czemu. O tym, że w ostatnich tygodniach nie wie, co się z nim dzieje. O tym, że trudno mu zawsze przychodzi podejmowanie decyzji. O wielu rzeczach. Ja milczałam, chciałam, żeby wszystko wysłowił.
Potem odniosłam się do kilku jego słów. M.in. do tego, że czuł przy mnie jakąś presję związaną ze swoim wyglądem – bo często podkreślam, jak bardzo lubię młodych chłopców a on już taki młody nie jest. Więc, jak już mówiłam mu wiele razy, tak powiem po raz ostatni: Filip mi się bardzo podoba cały, niczego bym w nim nie zmieniła jeśli idzie o wygląd. Więc do kilku takich uwag się odniosłam. A potem zapytałam: „czy zerwałeś kontakt z Bartkiem?” Zaczął zdanie: „Napisałem do niego wiadomość, że…” „Nie, nie, nie. Jeszcze raz. Zadałem inne pytanie: czy zerwałeś kontakt z Bartkiem?” „No nie…”
I to była odpowiedź. Nie wybrał naszej relacji. Wybrał tamtą relację. Podziękowałam mu za te 19 miesięcy. Powiedziałam – szczerze – że było to dla mnie wyjątkowe i ważne doświadczenie. Oraz że mam taką słabość, że bliskie relacje traktuję zerojedynkowo. Albo są albo ich w ogóle nie ma. I dlatego nasz kontakt się urwie, skończy. I dlatego on musi zacząć szukać nowej pracy. Potem jeszcze przyznał mi się, że raz kiedyś – dawno w sumie – zajrzał do mojego telefonu. Ja do czegoś-tam też się przyznałam. Posiedziałam chwilę, kontemplując krytycznie dla niego niezręczną sytuację (nic nie poradzę, że lubię takie chwile!) i podałam mu rękę na pożegnanie.

* * *

Generalnie, nie ukrywam, emocjonalnie raczej ślizgam się po życiu. Nie wchodzę w głębokie uczucia – świadomie. To mój wybór sprzed wielu już lat i co do zasady: odpowiada mi on. Ale tego wieczoru miałam okazję poczuć to mocniej, zintensyfikować tę emocję. Tak rzadko mam okazję płakać (ostatni raz – nie licząc wzruszenia powodowanego dobrą muzyką w klubie – zdarzyło mi się to w Auschwitz dobre 5 chyba lat temu), więc stwierdziłam, że chcę tym razem. Odpowiednia muzyka i kilka innych rzeczy pozwoliły mi wreszcie na to. Popłakałem się.

Miałam rację. This summer’s gonna hurt like a motherfucker.

Wypowiedz się! Skomentuj!