Chyba jednak kartę do głosowania zabiorę do domu
Mam duży problem z dzisiejszym referendum. Z jednej strony czuję, że niewłaściwym jest niepójście. Z drugiej jednak – odczuwam oburzenie z powodu tego, jak potraktowano Obywatelki i Obywateli RP planując to głosowanie.
Nie chcę legitymizować tej hucpy swoim uczestnictwem. Jakoś tak czuję, że te pytania są tylko po to, żeby zrobić nas w bambuko. Mają charakter plebiscytowy – partie chcą sprawdzić kto, spośród osób, które rzeczywiście chodzą głosować w różnych wyborach, wybierze którą partię. Bo że pytania dotyczą podziału Polski między PO a PiS, to chyba nie ma wątpliwości?
A że w badaniach sondażowych uwzględnia się także te osoby, które deklarują, że pójdą głosować, a które głosować nigdy nie chodzą, to referendum wydaje się sprawniejszą metodą porównania potencjalnego elektoratu. I właśnie to mi się nie podoba.
Wiele już napisano o tym, jak głupie są pytania. Że Konstytucji RP nie można zmienić w referendum (a żeby wprowadzić jowy, trzeba zmienić jej zapisy). Że już uchwalono ustawę, która przyjmuje zasadę orzekania na korzyść podatnika i pytanie jest bez sensu. Że Polki i Polacy nie wiedzą, jak naprawdę finansowane są partie, więc pytanie o to, czy chcą, żeby utrzymać ten sposób jest co najmniej populistyczne.
Zastanawiam się więc, co zrobić. Sama zawsze zachęcam Was do tego, żeby chodzić na wybory – choćby po to, żeby oddać nieważny głos. Ale tutaj sytuacja jest inna, bo frekwencja w głosowaniu ma znaczenie dla ważności wyniku.
Naszła mnie więc myśl. Jak głosować, żeby nie zwiększać frekwencji. Oddanie nieważnego głosu nie załatwia sprawy, bowiem jak czytamy w komunikacie PKW (ZPOW-803-151/15) „Liczbę osób, które wzięły udział w referendum, ustala się na podstawie liczby kart ważnych wyjętych z urny„. Głos nieważny jest także głosem zwiększającym frekwencję.
A co jeśli nie wrzucę karty do głosowania? Co, jeśli wezmę ją do domu? I tu pojawiają się schody. W 2014 roku małżeństwo w Szczecinie wyniosło karty do głosowania z lokalu wyborczego. I zaczęła ich ścigać policja. Prokuratura zaczęła powoływać się na art. 248 kodeksu karnego, który mówi, że „kto w związku z (…) referendum: (…) 3) niszczy, uszkadza, ukrywa, przerabia lub podrabia protokoły lub inne dokumenty wyborcze albo referendalne – podlega karze pozbawienia wolności do lat 3„. Takim dokumentem wyborczym, zdaniem śledczych, jest karta do głosowania. Napisano wiele na temat tego czy małżeństwo „ukryło” kartę (prof. A. Zoll mówi, że karta do głosowania musiałaby utracić możliwość bycia wykorzystaną zgodnie z przeznaczeniem, a pozostając w rękach osoby do tej karty uprawnionej, do końca głosowania nie traci tej mocy, więc nie jest ukryta) oraz na temat tego czy ten przepis w ogóle ma rację bytu. Sprawa zakończyła się w sądzie, który uznał jednak, że małżeństwo niczego złego nie zrobiło. Po 1. kodeks karny nie przewiduje kary za wyniesienie kart do głosowania z lokalu wyborczego. Sądzono ich więc za spalenie kart w kominku. Prokurator twierdził, że to przestępstwo: niszczenie dokumentów wyborczych. Sędzia uznała jednak, że karty nie były dokumentem wyborczym. Karty niewypełnione i niewrzucone do urny nie są dokumentem wyborczym. (Gdyby wyrok był inny, trzebaby ukarać wszystkie osoby, które otrzymały karty do głosowania korespondencyjnego a nie odesłały potem swoich głosów.)
I wydaje mi się, że to jest opcja dla mnie. Pójdę, wezmę kartę ale nie wrzucę jej do urny. Wezmę do domu. Nie, nie spalę jej w kominku (nie tylko dlatego, że nie posiadam takowego ale także dlatego, że nie widzę takiej potrzeby). Zachowam ją. Po zakończeniu głosowania rozważę jej zniszczenie.
Wiem, że Komisja ma obowiązek zgłosić na policję każdy przypadek wyniesienia karty z lokalu wyborczego – choćby z tego powodu, by zapobiec ewentualnym próbom oddania karty komuś innemu lub próbom sfałszowania karty. Tak więc jest niewielka szansa, że policja zapuka do moich drzwi. Cóż, jeśli tak ma być, niech będzie. To jedyny sposób, w jaki mogę wyrazić swoje zaniepokojenie głupim referendum, jakie nam zgotowano.