Impreza, jak zapewne wiecie, jest moim życiem. Nie potrafię żyć bez niej, bez klubów, bez zabawy. Czasem pytacie mnie dlaczego. I ostatnio nad tym trochę myślałam.

Tańczę z Michauke
Tańczę z Michauke

Wszystko przez rozmowę z Piotrkiem Rosołem dla pridemag.pl. Co prawda ta część o imprezach została skrócona znacząco, ale podczas samej – dość intymniej – rozmowy temat pojawił się mocno. I zmusił mnie do rozmyślań.

Myślę sobie, że ja z imprez czerpię energię do życia. Nie ma dla mnie nic lepszego niż zobaczyć i poczuć rozbawiony tłum. Pulsujący jednostajnie w rytm dudniącej muzyki, buchający ciepłem w twarz. Mieszanka zapachu perfum, potu, feromonów i różnych innych dzikich zapachów. Chaos na parkiecie, który jednak – po dłuższej analizie – przedstawia swoją chronologię i geografię.

Impreza jest dla mnie jednoznaczna z klubem. Nie znoszę pubów, nie przepadam za klubokawiarniami. Jest tam dla mnie za cicho, za spokojnie, za mało muzycznie. Potrzebuję mocnych bitów, głośnego wokalu i – najlepiej do tego – saksofonu lub skrzypiec na żywo. Dopiero wówczas czuję, że to jest to.
I nie ma znaczenia, czy klub jest „gejowski” czy nie. Jeśli jest dobra muzyka, dobra atmosfera, to bawię się zawsze dobrze. Obecność alkoholu nie jest kluczowa – ba! jest odwrotnie proporcjonalnie potrzebna do tego, jak dobra jest impreza sama w sobie.

Oczywiście, dziś mało imprez mnie już zaskakuje. Ponieważ zaliczyłam ich w życiu spokojnie ponad tysiąc, to widziałam chyba wszystko. Bijące się lesbijki, bijący się hetero-faceci, bijący się przegięci geje, seks na żywo na barze, seks na żywo w toalecie, połykacze ognia, huśtawka nad tłumem, drag queen, drag king, tancerze, tancerki, żywe zwierzęta, wybuchy fajerwerków i confetti, imprezy tematyczne, imprezy dla młodych, imprezy dla starych, imprezy house’owe, hip-hopowe, popowe, old-schoolowe, panowie biorący prysznic w kabinie na oczach wszystkich, grająca bez stanika djka, ludzie huśtający się na żyrandolu i na kuli dyskotekowej, ankieterzy w klubie, rozdawane za darmo papierosy, płyty, alkohole, tańczące na barze tłumy, spadający z baru na szklanki za nimi ludzie… Co tylko chcecie sobie wymyślić, widziałam to.

Stare, dobre czasy
Stare, dobre czasy

Dlatego impreza nie wzbudza we mnie już takiej ekscytacji, jak dawniej. To nieco inna emocja. Potrzeba podobna do uzależnienia – wiem, że bez tej energii, którą niejako wysysam z ludzi, na których patrzę i z którym się bawię, mogłabym nie przeżyć do następnego weekendu. Ba! Nie bez powodu „weekend zaczyna się we wtorek” w moim życiu. Dawniej, gdy klubowa Warszawa miała swoje najlepsze lata, właśnie od wtorku zaczynało się imprezowanie. Najpierw BarbieBar, w środę Utopia, w czwartek jeszcze-nie-karaoke w Galerii, potem tradycyjnie rozumiany weekend i na koniec w niedzielę, dla wytrwałych, Gastro Party w Underground. I choć wszystkie kluby różnią się od siebie – Utopia, Milch, De Lite, Kokon, Cocon, Narraganset, Kamienica, Bedroom, to2, Heavem, Androgine, Alter Ego, Queen, BarbieBar, Schwutz, Air i setki innych, które odwiedziłam – to jednak są takie same. I chyba za tę przewidywalność też je lubię. Ot, choćby fakt, że zawsze w gejowskim klubie zobaczyć można młodego, pijanego chłopca, klejącego się do jednak-zbyt-brzydkiego-faceta-którego-rano-będzie-żałować. Albo że w dowolnie wybranym klubie podczas piosenki „We found love in this hopeless place” tłum lekko wstawionych ludzi będzie szalał ze szczęścia, śpiewając wraz z wokalistką w przekonaniu, że to właśnie o nich tu dzisiaj jest ta piosenka! I że spotkać tam można zbyt pijanego aktora/piosenkarza/wykładowcę/księdza proboszcza, który powinien był pójść do domu ze dwa drinki temu…

Myślę więc, że – choć nie wierzę w „kradzież energii” to jednak – jestem wampirem energetycznym na imprezach. Nawet, gdy stoję czasem z boku i popijam tylko Colę Zero, to jednak pasja tłumu, jego energia, radość, witalność sprawiają, że czerpię całymi garściami. Tłum na parkiecie jest dla mnie jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie można zobaczyć na świecie. I interesuje mnie dużo bardziej niż zobaczenie wieży Eiffela (nawet na nią nie wjechałyśmy z Pauliną podczas 5 dni w Paryżu), zwiedzenie kolejki w Budapeszcie (chociaż byłam pod nią już podczas 3 czy 4 różnych wyjazdów), czy też zobaczenie najważniejszego pomnika w Montrealu (choć wiem, że pewno już nigdy mnie tam nie będzie). Podróżuję po świecie, szukając nowych miejsc, podziwiając ich odmienność i utwierdzając się w tożsamości klubowej świata zachodniego.

Bywałam na imprezach dobrych, słabych jak i na tych przecudnie fenomenalnych. Dziś, jak często powtarzam, kultura klubowa w rozumieniu dobrego, hose’owego grania jest w odwrocie. I cierpię, nie ukrywam, bo dominujące są imprezy słabe lub supersłabe. Ale nie ginie we mnie nadzieja, że kiedyś jeszcze się odrodzi. Choć, nie ukrywam, symboliczny własnoręcznie na zamknięcie Utopii baner, który miałam zdjąć z okna, gdy tylko powróci Utopia (a więc symbolicznie: lepsze imprezowanie) dziś jest już w wielkiej antyramie, bo zaczął się niszczyć na świeżym powietrzu… Więc czuję, że to potrwa.

Tym niemniej, moja miłość nie umiera. Nadal kocham imprezy i nie mogę bez ich energii przetrwać. I nawet jeśli chodzę na nie z mniejszym niż dawniej entuzjazmem, to nie chcę przestawać.

I choć, jak może wiecie, piosenką mojego życia (przynajmniej na razie) jest „Hung up” Madonny, to jednak chciałbym, aby ostatnim utworem, jaki usłyszę w swoim życiu było „Your Disco Needs You” Kylie. I spróbujcie tylko nie zrobić imprezy po moim pogrzebie! Zza grobu będę was ścigać!

Happiness will never last
Darkness comes to kick your ass
So let’s dance through all our fears
War is over for a bit
The whole world should be moving, do your part
Cure a lonely heart
Your disco needs you!

Wypowiedz się! Skomentuj!