Trzebaby napisać coś, prawda? Brzmi to trochę jakbym nie chciała, a musiała tego bloga prowadzić. A tak przecież nie jest :) Śmieszne, że temat pisania na blo co jakiś czas powraca w dyskusjach off-line. O tyle to śmieszne, że przecież lada dzień blo będzie kończyć 8 (tak, osiem!) lat. I wydawałoby się, że wszystko, co o nim powiedzieć można, zostało już powiedziane. I tak mi się też wydaje.
Tym razem temat wrócił a propos tekstu o mnie na Onet.pl. Bo Onet zaproponował mi, żebym się do nich ze swoim blogiem przeniosła. Argument? Będę mieć dużo komentarzy pod blotkami. Nie, no fajnie, fajnie… Tylko po co mi to? Co mi dadzą te komentarze? W sensie, że po co mi one? Fakt, że kiedyś komentarze były dla mnie ważne. Jak początkowo pisałam blo, to ważne dla mnie było, żeby pod każdą blotką coś ktoś napisał. Nawet, powiem szczerze, miałam taką zasadę, że zanim się chociaż jeden komentarz nie pojawił, nie publikowałam nowej blotki. Ale potem mi przeszło. Nie, no jasne, że zawsze się cieszę, jak ktoś coś napisze pod moimi wypocinami, ale nie robię z tego fetyszu. Komentarze są w sumie pochodną popularności bloga, to pewne. Ale ja wiem ile osób mnie czyta. Wiem kto to jest mniej więcej. Wiem też sporo o czytelnikach z życia, bo przecież się odzywają do mnie na co dzień. Więc argument za przejściem do Onetu nie przeszedł.

Ale wracając do rzeczywistości niewirtualnej. Byłam w Holandii! Weekend w Rotterdamie i Amsterdamie spędzony zaliczam do bardzo udanych. W piątek koło 16.00 Adrian wpadł do mnie ze swoim podręcznym bagażem i razem ruszyliśmy na lotnisko. Trochę korki były, więc on dość późno się zjawił a i taxi na Okęcie nie pędziła… Ale ostatecznie daliśmy radę bez problemów.
Okazało się, że kontrole teraz są dużo mniej restrykcyjne niż dawniej. I że można spokojnie płyny przewozić, nie trzeba żadnych plastikowych woreczków ani nic takiego. Więc i podkład, i antyperspirant spokojnie przez kontrolę bezpieczeństwa przeszły. A ja razem z nimi.
Samolot WizzAir, więc było śmiesznie. Bo, jak zawsze, znaleźli się tacy, co im się nie mieściły bagaże w ten stelaż do pomiaru wielkości bagażu podręcznego. Zabawne sceny, jak zawsze. Albo żenujące, jeśli ktoś nie ma humoru akurat. Wciskanie na chama bagażu – bezcenny widok. Oczywiście ja miałam 1) bagaż malutki, 2) torbę, która nie ma sztywnych ścianek, więc się ją łatwo wciska we wszystko. Na szczęście też nie miałam potrzeby sprawdzania, bo na pierwszy rzut oka było widać, że jest okej.
Dla Adriana to był pierwszy lot samolotem, więc atmosfera wydarzenia musiała być ciekawa. A na lotnisku jeszcze spotkaliśmy mojego znajomego – Michała, który też do Eindhoven leciał w celach nieco innych niż nasze. Miło było, bośmy się nie widzieli kopę lat. I nie powiem, Michał pomógł nam też w szybszej organizacji. Bo się okazało, że bywał na tym lotnisku i ogarniał od razu gdzie jest autobus na dworzec i w ogóle. Super!

Szybko dotarliśmy na dworzec kolejowy w Eindhoven. Chcieliśmy kupić bilety w automatach, ale okazało się, że Holendrzy naprawdę nie lubią Visy i nie chcą jej przyjmować w swoich maszynach. To bardzo dziwne dla mnie. Przywykłem, że w każdym automacie, tak jak w każdym lokalu, mogę płacić kartą Visa, Mastercard czy tam jaką chcę. A tutaj okazuje się, że nie. Że w Holandii mają na ten temat inne zdanie :)
Autobus jechał kilkanaście minut, pociąg zaś dobrą godzinkę. Niemniej, bez przestojów w zasadzie (od kupienia biletu na pociąg do jego odjazdu mieliśmy 3 minuty) dotarliśmy sobie do Rotterdamu. Kacperka jeszcze tam nie było, więc postanowiliśmy się chociaż kawałek przejść. Ok., pogoda nie sprzyjała, bo deszcz napierdalał trochę, ale co tam. Trzeba zwiedzać! :) Zaliczyliśmy też Burger Kinga, bośmy głodni byli.

Kacper nas zgarnął, pojechaliśmy metrem do niego. Okazuje się, że od niedawna razem ze swoim b.s.p.s. mieszkają nie w samym Rotterdamie, ale w jednej z otaczających miejscowości. Formalnie nie-Rotterdam, ale dojeżdża tam metro i w ogóle. Więc nie narzekamy :) Spokojnie tam, cicho. Mają ogródek i ładne mieszkanie z dopiero co wyremontowaną łazienką. Ale jeszcze bez pralki :)
Zostawiliśmy tylko rzeczy, przywitaliśmy się z Wojtkiem, chłopcy sobie po drynk walnęli i zbieraliśmy się z powrotem do Rotterdamu. Do centrum. Znów metrem (było już po północy).

Prawda jest taka, że Rotterdam gejowski bawi się w barach. To smutna dla mnie w sumie prawda, ale dałam radę jakoś. Odwiedziliśmy trzy bary. Jeden był pusty (i chyba bardziej dla „skórzaków”), drugi był nudny i lekko nadęty a trzeci był kolorowy i radosny. Nazywał się Tęcza (Regenboog) chyba. Byli tam też znajomi Kacperka z uczelni. Było wesoło. Strasznie dużo holenderskiej muzyki, co akurat do atutów nie należy. Na powierzchni nieco tylko większej niż mój pokój bawiło się sporo osób. Średnia wieku wysoka w sumie, ale chłopcy od Kacperka zaniżali zdecydowanie. No i jeden z nich – Arthur (z pochodzenia Francuz) – był absolutnie przesłodki. Naprawdę piękny chłopiec. Oczywiście, zadziała się emocja i sam nie wyszedł z baru, ale to nie do końca tak jak myślicie i jak wynikałoby stereotypowo z tego zdania. Niemniej, było dobrze.
Odwiedziliśmy też jakiś tam lokal, gdzie świętowano zakończenie jakiegoś artystycznego festiwalu. Czyli że dużo hetero i konkurs na Lady Gagę. W sensie, że kto przyjdzie w dziwniejszym stroju i będzie lepiej udawać, że tak się teraz chodzi na co dzień oraz że wcale nie jest to niewygodne i ledwo się trzyma kupy. Offowa impreza. Ale za to muzycznie bardzo ładnie. Dj nie ogarniał technicznie, ale repertuarowo był fajny. Piosenką nocy i całego wyjazdu było usłyszane tam Electric Six „Gay Bar”. Pasowało na maksa!!!

Bawiliśmy się do 3.20 czy jakoś tak, bo wtedy Regenboog zamykali (nadal nie rozumiem dlaczego gdzie nie pojadę, wyznaczają jakieś głupie godziny zamknięcia lokali?!). Powoli zmierzaliśmy ku domowi Kacperka. Okazało się, że komunikacja nocna jest czymś, czego jeszcze nie ogarniał, więc z nami się nauczył czegoś nowego o Rotterdamie. M.in. tego, że podróż Bob Busem (tak się nazywają tam nocne autobusy) kosztuje 4,50 euro i wcale nie podwozi go pod dom. Za to musiałby zapłacić 9 ojro. Generalnie o kasie miałam nie pisać, ale wydałam w Holandii W CHUJ pieniędzy. Za dużo. Najwięcej na komunikację w sumie. Głupia podróż z lotniska na dworzec w Eindhoven kosztowała blisko 10 zł… Szkoda gadać. Ale nie narzekam, bo wiedziałam, że tak będzie w sumie.

Zmokliśmy niemiłosiernie, prawdę mówiąc. Jakoś jednak dotarliśmy do domu i mogliśmy się położyć spać. Ja z Adrianem w pokoju niezagospodarowanym jakoś specjalnie na podłodze na takim jakby legowisku. Było okej, bo w środku pokoju było na maksa gorąco i mogłam się wygrzać po zmoknięciu.
Wstaliśmy o jakiejś chorej godzinie 14.00 chyba. Wojtek wstawał wcześniej, bo miał pokaz w swojej szkole tanecznej. Nie my jednak. Wstaliśmy, coś tam się ogarnęliśmy i mogliśmy ruszać „na miasto”. Pozwiedzać, pooglądać Rotterdam.
Był to bardzo miły spacer po różnych miejscach, które w dzień wyglądają inaczej niż w nocy. Bo minęliśmy też miejsca naszej nocnej rozrywki i nie wyglądały tak fajnie jak po ciemku ;) Odkryłam też Coffee Company, czyli sieciówkę z dobrą kawą. Oraz „Gay & Night”, czyli holenderską bezpłatną gazetę gejowsko-imprezową. Przydała nam się potem w Amsterdamie.

No właśnie, bo wieczorkiem rozstaliśmy się z chłopcami i wsiedliśmy do pociągu, który nas do Amsterdamu zawiózł. Podróż trwała jakieś 1,5 godzinki. Było miło i dość imprezowo w drodze. Ja starałam się spać dużo, bo wiedziałam, co nas czeka. To był dobry pomysł.
W Amsterdamie na dworcu zostawiliśmy torby w szafeczce jakiejś i ruszyliśmy w noc. Było jeszcze dość wcześnie, więc po prostu spacerowaliśmy sobie, uczyliśmy się miasta. Odwiedziliśmy dzielnicę czerwonych latarni. A tam: w chuj ludzi! Masakryczne ilości turystów. Byli też ludzie z małymi dziećmi. I dobrze, niech się uczą, jak wygląda świat. Pozwiedzaliśmy a potem stwierdziliśmy, że czas powoli ruszyć na imprezę.

W Amsterdamie są dwa duże skupiska miejsc gejowskich. Jedno – blisko dworca w sumie, niedaleko czerwonych latarni. Bary, kawiarnie, sklepy i takie tam. Wszystko tęczowe i… nudne. Ja już miałam dość barów. Adrian chyba też nie miał nic przeciwko zmianie klimatu. Więc uparliśmy się na klub. Najpierw trafiliśmy do Boysclub 21 czy jakoś tak. Wszystko fajnie, ale okazało się, że to seks-miejsce, więc ominęliśmy. Nie poszliśmy też do Church, czyli gejowskiej imprezowni zrobionej w kościele dawnym. Po prostu było nie po drodze. Spacerkiem udało się nam dojść do tej drugiej gejowskiej okolicy, gdzie poza barami (bo te, oczywiście, też były) można było znaleźć kluby. Najpierw poszliśmy do Air.
Wstęp: 17,50 ojro (nie wiem skąd tę końcówkę wzięli, ale policzcie sobie ile to na złotówki wychodzi…). Miejsce, w którym warto bywać. Klub dość ładny, duży bardzo. Nieco ascetyczny w ozdobach, ale ma kinky bar i muzykę electro. Ostro grają, bardzo dobry sound system. Okazało się też, że wcale nie taki gejowski jest to klub, jak myśleliśmy. Może i gdzieś tam cioty się przewijały, ale generalnie to po prostu ładne lanserskie miejsce. Podobało mi się. W ramach bycia fancy, wymyślili sobie, że barmanom się nie płaci na barze tylko trzeba wcześniej zasilić specjalną kartę pre-paidową klubu Air i nią się na barze płaci. Plusy? Raz, że fancy. Dwa, że otwiera się nią też szafki w szatni i w ogóle. Trzy, że barmani nie mają styczności z kasą i nie mogą niczego ukraść. Cztery, że bar jest tak zrobiony, że działa dopiero, jak barman wsadzi kartę do czytnika – inaczej nie naleje ani piwa ani niczego innego, więc nie ma mowy o oszukiwaniu właścicieli w ten sposób. Sprytnie.
Ludzi było sporo, muzyka była okej, zabawa trwała… Ale ja chciałam iść gdzieś dalej. Wyszliśmy więc i trafiliśmy do klubu Roque.
I to już typowy gejowski mały klub. Dobra muzyka house z wokalem jakiejś pani na żywo momentami. Niewielki lokal, trzeba przyznać, ale sprytnie zrobiony. Djka ładnie upchnięta, bar na całej długości… No i muzycznie fajnie, prawie sami faceci i chłopcy w środku… Było bardzo gejowsko, bardzo gorąco i bardzo dużo dymu papierosowego w powietrzu. I tam jakiś facet podszedł do Adriana i pytał o mnie, bo mnie zna/kojarzy… To mnie trochę zaskoczyło, prawdę mówiąc…

Wytrzymaliśmy tam ze 2 godzinki. Może więcej. I wyszliśmy. Czułam już zmęczenie. Jednak cały dzień chodzenia po Rotterdamie, potem cała noc wałęsania się po Amsterdamie i imprezowania mogła mnie zmęczyć, prawda? Ale najśmieszniejsze było przed nami.
Plan zakładał bowiem, że spędzimy teraz kilkanaście godzin w mieście, czekając niejako na pociąg EN Jan Kiepura, który nas zawiezie do Polski. Pociągiem jechaliśmy, bo w niedzielę nie ma lotów z Holandii do Polski. Jan Kiepura jedzie do Warszawy jakieś 15 godzin. W chuj czasu. Dlatego chcieliśmy się zmęczyć przed podróżą i paść na ryj w kuszetkach. Plan dobry, prawda? Wykonanie okazało się nie takie łatwe.
Bo choć w Amsterdamie było cieplej niż w Polsce (7 stopni na minusie w Warszawie i 15 kresek wyżej w Amsterdamie), to jednak temperatura dała znać o sobie. Zwłaszcza rano. Najtrudniejsze były chwile poranne. W sensie, że jakoś tak do 8-9 rano. Potem już poszło. Spędziliśmy te godziny na dworcu głównie i spacerując po bliższych i dalszych okolicach. Zaszliśmy, prawdę mówiąc, dość daleko. Ale to fajnie, bo – zawsze to mówię – tylko poprzez uczestnictwo w życiu ulicy można poczuć miasto, zrozumieć jakieś miejsce. Zobaczyć, czym jest to, gdzie się przyjechało. Więc dla mnie to był fajny czas. Jasne, męczący. Jedliśmy głównie w fast foodach, co nie jest dobre i godne pochwały, ale nie za bardzo mieliśmy możliwość inaczej zorganizować sobie czas. Przysypialiśmy trochę na ławeczce na dworcu, dużo się śmialiśmy. No i oczywiście obrażałam po polsku ludzi, gdy okazało się, że są Polakami… Ale nic to.

Udało się nam wytrwać do 19.01, kiedy odjeżdżał pociąg. Pan w WC dworcowym się na nas dziwnie trochę patrzył, gdy przychodziliśmy skorzystać znów z toalety (50 centów) jakiś czwarty czy piąty raz tego samego dnia… Było wesoło.

I rzeczywiście w pociągu padłam i usnęłam. Byliśmy w przedziale z jakąś hetero parą znajomych. Ale chuj z tym, poszedłem spać na górnym łóżku i obudziłem się tylko raz. Po przekroczeniu granicy z Niemcami, weszła niemiecka policja i robiła obchód po pociągu. Wtedy musiałam się obudzić, coby dowód pokazać. Ale tylko ten raz. Potem obudziłem się godzinę przed Warszawą. Cudnie!

Poniedziałek spędziłam w domu, pracując nad zaległościami, ma się rozumieć. Każdy weekend imprezowy oznacza dla mnie konieczność nadrabiania potem… Eh, szkoda gadać. No, ale udało mi się. Poszło do druku, co miało pójść. Nie jestem do końca zadowolona, ale to nie ze swojej pracy tylko z tego, co mi dostarczono. Ale trudno, czasem nie ma już czasu na to, by kontynuować dzieło zniszczenia :) Jestem w sumie perfekcjonistą i przez to czasem męczę innych, ale nic na to nie poradzę.

Wtorek okazał się dniem intensywnym. Rano dostałam się do lekarza. Do dermatologa. Bo mam miejscowo jakąś wysypkę dziwną. Choroby skórne zawsze kojarzą się z brudem, nieczystością i takimi tam. Dlatego się o nich trudno rozmawia. Poza tym – są widoczne w przeciwieństwie np. do krwawienia z odbytu. To powoduje, że jednak jest pewna blokada. No a już zupełnie poza tym – jak uczą psychoanalitycy – ciało, skóra jest tym, do czego sprowadzamy drugiego człowieka. Udajemy, że nie jest to góra mięśni i kości, tylko ta powłoka, którą widzimy. Więc każde otwarcie tej powłoki, każde jej uszkodzenie budzi w nas niemalże ontologiczny lęk.
Ale ja powiem, bo zawsze mówię :) Pani doktor oceniła, że to opryszczka. Bo, czego też nie wiedziałam, opryszczka może pojawiać się też w innych miejscach niż na ustach. I jej zdaniem, tak właśnie jest. A że wirusa opryszczki ma większość ludzi na świecie, to wiadomka, że nie zarażam za bardzo ;) Chociaż też, powiem szczerze, na chwilę obecną, po kilku dniach, mam wrażenie, że jej diagnoza nie była słuszna i że to jednak jest coś innego. Będę się do niej wybierać niedługo, to ustalimy :)
Z wizytą wiąże się oczywiście jakaś przygoda… Bo ja nie mam ubezpieczenia. Tak twierdzi pani w przychodni przy Mochnackiego 10. Oczywiście, że ubezpieczenie mam, jako „członek rodziny osoby ubezpieczonej uczący się do 26. roku życia”. Ale nie mam na to dowodu w postaci książeczki osoby ubezpieczonej. Mama ją ma jakieś 550 km stąd. Więc pani w okienku za wizytę kazała mi zapłacić, ale że dosłanie faksem w ciągu tygodnia zaświadczenia o ubezpieczeniu spowoduje, że mi kasę odda. Więc żeby mama załatwiła tę książeczkową sprawę (przecież nie chodzi co miesiąc podbijać książeczkę!), musi dostać ode mnie zaświadczenie o studiowaniu… Więc znów załatwianie papierów, wysyłanie listów… Eh, szkoda gadać. Życie czasem jednak jest męczące. Niemniej, kasy może i nie szkoda, bo nie było to dużo, ale skoro chcę się jeszcze wybrać do tej pani doktor, to jednak nie chcę więcej płacić :)
I muszę powiedzieć, że znów mnie pozytywnie zaskoczyła Akademicka Służba Zdrowia. Dostałam się bez kolejki, bez czekania, umówiłam się przez telefon… Było naprawdę wszystko w porządku.

Potem kilka godzin dyżuru w zaprzyjaźnionej firmie. Było spoko, chociaż dzieje się bardzo, bardzo dużo i atmosfera jest lekko nerwowa momentami. Ja jednak zawsze zachowuję spokój i robię swoje. Systematycznie. Od A przez B i C aż do Z. Powoli, spokojnie :)
Potem UW. Jak zwykle. Udało mi się nareszcie dostarczyć podpisane przez wszystkich świętych sprawozdanie Uczelnianej Organizacji Studenckiej, której prezesuję. Okej, to upadający twór trochę, ale jednak trzeba formalności dopełnić. Muszę nad tym popracować też trochę. W sensie, że nad tą organizacją. To jednak temat nie na teraz. Teraz są inne sprawy. Ot, choćby Queer UW. We wtorek widzieliśmy się z przedstawicielami innego Koła i rozmawialiśmy na temat konferencji czerwcowej. Spotkanie… no, miałam nadzieję na więcej. Ale jednak coś tam pozytywnego z tego wyszło :)
A jak wróciłam wieczorem do domu, to mnie oczywiście jeszcze robota czekała. Jak zawsze.

W środę rano zaliczyłem drukarnię, z której zamówienie udało mi się odebrać i dostarczyć na UW na czas. Załatwiłam też inne duperele akademickie i mogłam jechać spokojnie znów do zaprzyjaźnionej firmy. Ponieważ sporo mnie w niej nie było w styczniu, teraz nadrabiam trochę i staram się być jak najczęściej. Ponieważ jednak roboty jest dużo, nie udało mi się dotrzeć na zajęcia… Eh, wiem, wiem, nie powinnam opuszczać i bla bla bla… Ale na UW dotarłam! Po serii spotkań u Krzyśka w jadłodajni miałam Walne Zgromadzenie Członków Queer UW. Wybrano mnie na nim na Prezesa organizacji na rok. To zaszczyt i zaskoczenie ;) Spotkanie owocne! Dużo udało się nam ustalić, to ważne. Teraz praca, praca, praca…
Spotkanie było też dość długie. Jacek się zwinął w trakcie, a ja dalej prowadziłam. Po wszystkim Ewa i Paulina uparły się, że na drynk idziemy. Bo ja ostatecznie w Holandii przerwałam Miesiąc Bez Alkoholu. W zasadzie nie wiem czemu. Bo chyba go tak naprawdę nie chciałam. Nieważne. Ważne, że wybraliśmy się na drynk do Nowego Wspaniałego Światu. I po dwa sobie jebnęliśmy. Dobre były, ale do tanich nie należą…

W czwartek rano udało mi się na poczcie odebrać polecone dwa. Jeden to odpowiedź z InterCity na moje reklamacje. Że generalnie nie uznają, bo prawo przewozowe jest takie-a-takie, ale że zależy im na moim komforcie, to wnioskowaną kwotę zwrócą mi na konto :) Czyli okej. Grosze to były, ale ja dla zasady.
Drugi list to wezwanie przez majestat Rzecznika Dyscyplinarnego ds. Studentów i Doktorantów UW na… miniony poniedziałek. To dość zabawne, że wysyłają wezwania, mając chyba świadomość, że polecony może nawet 2 tygodnie leżeć na poczcie zgodnie z prawem. Więc będę czekać na kolejne. A to poważna sprawa, bo jak się okaże, że się nie stawiam, to mogą zwrócić się do sądu, żeby zarządził doprowadzenie mnie pod policyjną eskortą ;) Oczywiście, nie chcę tego, bo chcę zeznać w tej sprawie, w której mnie się wzywa… Ale to musi być dobra wola chyba z obu stron. A sprawa to oczywiście wyrwanie drzwi w budynku samorządu podczas posiedzenia Komisji Wyborczej Doktorantów UW, w którym chciałem uczestniczyć. Jakoś z października chyba sprawa.

Potem dyżur w zaprzyjaźnionej firmie i zakupy w Carrefourze. Nareszcie! Bo lodówka była dosłownie pusta. Znajdowało się w niej mleko jedynie i chyba jedno jajko. Aż smutno to wyglądało…
Tego dnia dotarł do mnie także kurier z moim nowym telefonem! Samsung Galaxy i5700. Mi też nazwa nic nie mówi, ale są tacy, co ogarniają. Więc mam taki teraz telefon. Dotykowy, ma się rozumieć. Działa ładnie, ogarniam go nadal, bo to Android, więc się uczę. Miałam tylko raz przez tydzień taki system, więc wiele odkryć przede mną jeszcze. Ale jestem zadowolona w sumie na razie. Oby tak pozostało.

Wieczorem wizyta właściciela mieszkania. Po haracz, wiadomka.
No i tutaj zapowiadam zmiany. Tomeczek się wyprowadzi ode mnie. Musiałam podjąć taką decyzję, jako że na czas kasy nie dostarcza i w ogóle… Ja wiem, że gdy wprowadzali się z Pawłem, podejmowałam pewne ryzyko. Chłopcy mieli wówczas duże problemy i w sumie chciałam im pomóc tym mieszkaniem. Chyba jakoś się udało, bo Paweł się ogarnął, ma dwie prace, zarabia, nadrabia i wychodzi. Z Tomeczkiem trochę gorzej, ale po prostu po pół roku nie jestem w stanie już pomagać dalej. Po prostu mnie na to nie stać. Tak więc z końcem miesiąca Tomeczek się wyprowadzi. A 1 marca zamieszka tutaj… Michał. Tak, ten sam, który już tu był. I który wrócił z Hiszpanii z Erasmusa. Więc się będzie dziać znów.
Wpadł do mnie też Filip tego wieczoru. Pooglądać filmy. „A Girl Like Me” znałam i lubię, ale „Blue Valentine” to dla nas obojga nowość. Obejrzeliśmy i spać poszliśmy. Jak zwykle, Filip wpadł do mnie z szampanem, więc wypiliśmy go na pół.

W piątek długi dyżur w zaprzyjaźnionej firmie. A potem robota w domu.
Do Gacka wpadłam po 22.30. Po drodze odebrałam z Planety FM zaproszenia do klubu Bank, które wygrałam SMSem. Czasem mam taki impuls, że wysyłam te głupie SMSy za 1,23 zł z VAT ;) No i z czterema zaproszeniami dotarłam na B4dynakcką. Posiedzieliśmy trochę, pogadaliśmy o głupotach, pośmialiśmy się… Dla mnie to była pierwsza od 3 tygodni impreza w Warszawie! Bo przecież wcześniej Holandia a jeszcze wcześniej grypa. Więc ważna noc ;)
Pojechaliśmy do Banku. Grał tam Juan Kidd, więc zapowiadało się dobrze. To nasza pierwsza wizyta w tym miejscu. I co? I było fenomenalnie! Pięknie grał Juan, pięknie!!! To była chyba pierwsza tak dobra muzycznie impreza od zamknięcia Utopii. Naprawdę! Było fenomenalnie.
Źle zrobiliśmy, że tak szybko pojechaliśmy. Ja wiem, że hetero brzydcy ludzie dokoła… I że czekały nas inne imprezy, ale nigdzie potem – to było do przewidzenia – nie grali tak dobrze. Moja przyjaciółka Gacek i Pola pojechali do Butiku na Żi Party. A ja… do Glam. Miałam nawet moment, żeby się z nimi na to Żi Party wybrać, ale nie, nie. Co to, to nie.
Więc do Glam. Jeszcze mnie pan Sawa Taxi wkurwił, ale to już pominę.

W Glam… no, jak to w Glam. Sporo ludzi, dużo lesbijek. Co prawda najbliżsi znajomi nie dotarli, ale znalazło się sporo osób, które jakoś-tam znam i się w dyskusję chciały wdawać. Więc było co robić. Był też Filip, który potem miał jakąś dziwną negatywną emocję. W drodze do domu (wracaliśmy tramwajem!) dołował się trochę, ale wydaje mi się, że skutecznie wybiłam mu z głowy głupie myślenie. Przynajmniej na tę noc.

W sobotę wstaliśmy dość późno. Ale nie na tyle późno, żeby nie udało mi się dotrzeć na Uniwersytet Warszawski. Tam bowiem spotkanie w sprawie Raportu Studenckiego na posiedzenie Senatu UW. Osoby odpowiedzialne prezentowały konspekty swoich części raportu. Przyszło też na mnie i na Paulinę. I okazało się, że jako jedyni mamy zrobione już badania (czego się spodziewałam i na czym mi zależało!) oraz że pozostałe grupy z dużą dezynwolturą podchodzą do metodologii („Słyszałam, że…”, „Dochodzą mnie słuchy, iż…”, „Wiele osób mówiło, że…”). To dobrze. Chcę, żeby nasza część wypadła wzorowo. Zawsze podkreślam, że jako osobie trans wypada mi się starać bardziej niż innym, żeby być na równi z innymi ocenianym. I tak samo jest z tą częścią raportu. Musi być lepsza od innych, żeby w ogóle ją zauważono. I wiem to.
Nasze wystąpienie prezentacyjne przyjęto dość chłodno. Nikt nie komentował, pojawiło się jedno pytanie. Tyle. Więc zapowiada się, że uda się nam umieścić tę część w Raporcie. A w ramach świętowania i szykowania się do nocy zarazem, poszliśmy na kebeba. I zjadłam na grubym cieście i z sosem! O!

Sobotnia noc zaczęła się „Jakąś Czwórką” czyli b4em u mnie. Pola, Gacek, Mocar, Maciej Bieacz, Łukasz i Filip. Marcinek wpadł też na początku, ale od razu zapowiedział, że z racji meganiewyspania, nie będzie się z nami dalej wybierać. Szkoda, ma się rozumieć… ale jednak mam nadzieję, że niedługo razem gdzieś w dens sobie wykurwimy.
B4 jednakże okazał się bardzo miły i udany. I już na Czwórce Łukasz i Mocar coś tam, coś tam do siebie. Potem to się przerodziło w ogromną emocję ;) Na chwałę Pana! No i na tę samą chwałę się przenieśliśmy do… Glam! A to zaskoczenie, bo Gacek optował za tym miejscem. I, co więcej, dobrze się tam bawił! Ha! Jednak! Ale to przez młodych chłopców, z którymi tam trochę świrował sobie. Ja się cieszę, że Sebastiana i Patryka spotkałam, ale ubolewam nad tym, że nadal nie wiem za co się na mnie ten drugi obraził. To takie ciotodramatyczne, nie? Obrażam się, ale nie powiem dlaczego! No, ale nic. Młody jest, muszę mu wybaczać takie rzeczy. Przejdzie mu na pewno za jakiś czas. Chłopiec Anatola za to wykazał się zrozumieniem jeśli idzie o mój powód obrażenia się na Anatola. Czyli jest na plus.
Generalnie było miło. Dużo młodych ładnych chłopców właśnie. Więc nie ma co narzekać, prawda? Wypiłam z drynk czy dwa i szalałam sobie momentami na parkiecie. Było całkiem okej.
A potem – trzeci w sumie dzień z rzędu – spał u mnie Filip. Tym razem bez złego humoru ;)

Długo strasznie spaliśmy w niedzielę. Przez to nie chciało mi się już ogarniać w pośpiechu na spotkanie Klubu Parlamentarnego. Raz mogę sobie odpuścić. A resztę niedzieli spędziłam na… tak, tak, na pracy. Ogarniawka jednak jakaś musi być.

Wypowiedz się! Skomentuj!