Jak mnie nie dopisano, książkę ze mną wydano, na KULu mnie pochwalono a na imprezie – upito
Jeśli rację mają niektórzy badacze społeczni, którzy podkreślają, że celem socjalizacji jest wtłoczenie nas w rytm, który powodować będzie naszą szaleńczą aktywność i reprodukcję systemu społecznego, to ja jestem na maksa naprodukowana. By napisać tego blo, musiałam ominąć wykład na Wydziale Polonistyki. Powiem może tak: najbliższy zaplanowany czas wolny, gdy mogłabym go uzupełnić, jest bowiem 5 grudnia około 17.30. Więc, szybciutko, jedziemy.
12 listopada trochę się wkurzyłam. Miałam zaplanowane, że w związku z brakiem zajęć na UW (dni dziekańskie!) uda mi się iść do urzędu gminy na Ochocie, żeby załatwić sobie, że będę mogła głosować w wyborach samorządowych. Jak zapewne wiecie, w tych wyborach nie wystarczy mieć zaświadczenie o prawie do głosowania poza miejscem zamieszkania. Ustawodawca wymyślił to inaczej.
Dwa dni wcześniej umówiłam się na wizytę przez Internet. Taka nowoczesność, że aż się nie spodziewałam, że można. Pomyślałem sobie, że jak tak dalej pójdzie, to mnie kawą na miejscu poczęstują. Ale nie było aż tak szokująco. Wpadłam, na maszynce Q-matic wybieram najpierw, że chcę iść do odpowiedniej pani i… brak numerków. No to jeszcze raz i jeszcze raz próbuję – „Brak numerków”. A to dziwne, bo urząd czynny od 8, a ja jakoś koło 8.20 tam byłam na miejscu czy jakoś tak. Ale widzę, że jest opcja „wizyta umówiona wcześniej” – to wchodzę w opcję, wpisuję numer telefonu (to jest numer identyfikacyjny) i… błąd. Próbuję znów, i znów – błąd. No i pani przy informacji zdziwiona mnie pokierowała na czwarte piętro. Wchodzę tam, jakiś miły pan mi otwiera drzwi a ja trafiam do starszej kobiety. I mówię, że mam wniosek, że coś tam. Ona mnie pyta czy jestem zameldowana. Oczywiście, że nie. A czemu? Bo mieszkam tu krócej niż 3 miesiące (ściema, to podstawa). A co to jest za mieszkanie? Koleżanki. Wynajmowane? Nie, po prostu tu mieszkam. Więc z wnioskiem o dopisanie do spisu muszę pani przynieść oświadczenie od kiedy tam mieszkam plus potwierdzenie pisemne od właścicieli mieszkania, że tak rzeczywiście jest. Nie, no to już przesada. Wkurzam się. Nie załatwię tego, nie zagłosuję. Chuj, trudno. Człowiek chce być dobrym obywatelem, a mu utrudniają.
Poszłam do fryzjera. Po przebojach z fryzjerem Krystianem, który miał mnie przyjąć po tym jak na niego ponad tydzień czekałam i po tym jak nie reagował na moje telefony i smsy (dopiero jak mu Marcinek zwrócił uwagę, to się odezwał) i który ostatecznie odwołał wizytę w jej zaplanowanym dniu rano, trafiłam do Marcina. Jednak czasem dobrze nie eksperymentować z fryzjerami. Iść tam, gdzie się ma sprawdzone wszystko i gdzie się wie co i jak. I już.
Potem klasycznie, wpadłam na kilka godzin do firmy, z którą współpracuję. Jest dość hardcore’owo tam w tej chwili, ale nie będę się zagłębiać w szczegóły. Generalnie, jeden ze zleceniodawców postanowił o 180 stopni zmienić imprezy, które dla nich robimy. I jest totalny zapierdol. Tak w skrócie.
Wieczór zapowiadał się jako tako. Postanowiłam, że – w związku z tym, że nie ma się gdzie bawić w Warszawie i na imprezy trzeba chodzić wcześniej, bo o 2.00 połowa klubów jest już zamknięta – że pójdę do mojej przyjaciółki Gacek (złego słowa o niej nie powiem) wcześniej. Żebyśmy mieli czas wcześniej wyjść. B4 się jakiś u niej zrobił, bo wpadła do nas Pola ze swoją nową dziewczyną (która zresztą jest… byłą dziewczyną Gacka) i był szał przygotowań, szał robienia zdjęć, szał picia. Wkurwiłam się, bo chciałam wyjść wcześniej, a ostatecznie się nam to nie udało i dopiero jakoś przed 1.00 ruszyliśmy do Opery. Okej, pewną rekompensatą była obecność przystojnego młodego hetero Maksa, który opuścił imprezę, która działa się piętro nad nami i dołączył do nas… Niemniej jednak, nie do końca. Bo Maks jest z tych, co mówią „nie po to jeżdżę na koncerty po całym świecie, do Japonii, do USA i w ogóle, żeby teraz nie móc dać barmanowi napiwku”. Więc, jak sami rozumiecie, nie był do końca strawny dla mnie mimo wszystko. Choć, podkreślam, urodę ma nieprzeciętną.
Pobawiliśmy się w Operze jakiś czas. Ja odkryłam, o czym nie wiedziałam, że za barem pracuje tam piękny Kamilek! Czyli dawny, dawny barman z Utopii. Miło było go znów zobaczyć. Nic się nie zmienił, nadal jest absolutnie boski. I się chyba też ucieszył trochę na mój widok. Bo, co by nie mówić, łączy nas kilka wspomnień utopijnych i nie tylko. Miłe to było.
Potem grupa zachciała iść do Nine. A że ja nie za bardzo Nine, to namówiłam ich na wyskok do Ubu. Czyli tam, gdzie do niedawna była Tomba Tomba, tudzież Usta Mariana. Na miejscu okazało się jednak, że – w środku muzycznie może i ja bym się odnalazła, ale oni nie koniecznie, a poza tym – wstęp kosztował a Gacek zawsze marudzi, jak musi gdzieś płacić za wejście. Więc pojechali do Nine a ja zbierałam się do domu (sama nie będę w Ubu skakać), gdy jeszcze zaczepiła mnie mała grupka z Francji, prosząc o pomoc w ogarnięciu gdzie jest wejście do Ubu ;) Pomogłam, zniknęłam i nocnym sobie dzielnie pod dom dojechałam.
Sobota mnie wkurzyła. A w zasadzie po piątku miałam lekkiego wkurwa. Człowiek chce się pobawić i nie ma jak, nie ma gdzie, nie ma z kim. Więc postanowiłam, że sobie mini clubbing zrobię samodzielny w sobotę. Plan był dobry. Ogarnęłam co się gdzie na mieście dzieje i myślę sobie: idę! Najpierw Glam. Ponieważ było jeszcze dość wcześnie, to ludzi za wiele nie było. Niemniej, rozkręcało się. Ja żałuję, bo wpadłam w sumie na set Pitu, ale się na niego nie załapałam. Minęliśmy się z djem, gdy wychodziłam już z klubu. Zresztą jak zobaczyłam z jakim przyszedł towarzystwem, to nie wiem czy chciałam z nim mieć interakcję jakąś :)
Polazłam do Galerii, bo zapowiadali występ Nicka Sinklera. A że on jest naprawdę zdolnym chłopcem, to chciałam posłuchać jak wyje. No i kolejne rozczarowanie. Okazuje się, że dzień czy tam dwa dni wcześniej odwołali jego występ (czemu na stronie tego nie napisali?!) i że śpiewać będzie jakiś kandydat w eliminacjach na polskiego reprezentanta na Eurowizję. Występ słaby. Nie porwał tłumów. Nerwowy uśmiech, mało przebojowe piosenki, nic znanego, niewyraźna artykulacja… No, nie dał rady i nie ma co udawać, że było inaczej. Galeria też rady nie dała. W sensie, że nic się nie działo, więc się ogarnęłam i skorzystałam z mini podwózki Burgesa. On jechał do Glam, namówił mnie na nie-iście do Confashion (bo ponoć o tej porze tam już się nic a nic nie dzieje) i podrzucił mnie do Capitolu. Tam, jak zawsze, kolejka. No ale na szczęście mam tę kartę klubową i mogę wejść nie patrząc na tłumek oczekujących. Pani selekcjoner powiedziała mi dodatkowo, że karty będą wymieniane i że muszę wypełnić jakiś tam formularz, żeby mi nową wysłali. No dobrze, dobrze, wypełniłam przy wychodzeniu. W samym Capitolu tej nocy były urodziny dj Moondeck. Więc sporo znajomych twarzy się przewinęło. W tym sama Moondeckowa. Uśmiechnęła się, pomachała, całuski posłała. Miło, miło. A i sama impreza muzycznie bardzo fajna. Widać, że dawała radę – jej gościa też dawała radę. Razem grały, skakały, było energetycznie, tłumnie, ciasno, ciepło, miło. Capitol to miejsce z potencjałem. Nadal czasem mam jednak wrażenie, że brakuje im przekroczenia tego symbolicznego progu masy krytycznej, po którym już mogliby naprawdę poszaleć. Ale to może tylko moje wrażenie. I na pewno nie z tego wieczoru, bo akurat wtedy było bardzo miło.
Na sam koniec, trochę namawiana przez Burgesa a trochę z braku laku, wróciłam do Glam na imprezę. I, o dziwo, coś się tam jeszcze działo. Smutne było to, że się Cola Light skończyła. A ja naprawdę, jeśli już piję drynk, to chcę z Colą Light, bo – co by nie mówić – to jednak drastycznie zmniejsza ilość przyjmowanych przeze mnie węglowodanów. Poskakałam, poszalałam a potem mogłam wrócić – znów nocnym – do domku.
Pod samym blokiem rozbawił mnie fakt, że na drzwiach do budynku ktoś powiesił nasz kotylion z Lechem Kaczyńskim w środku. Nie wiem skąd go wzięli (jeszcze jeden leżał pod drzwiami jakby zerwany lub upuszczony), ale jednak nasza akcja musiała się komuś spodobać, skoro zabrał kotyliony z naszego piętra i następnego dnia je tutaj przytaszczył. To słodkie i Paweł powinien być ze swojego dzieł dumny.
W niedzielę praca, praca, praca. Głównie skład gazety instytutowej. Trochę roboty z tym, bo jednak prawie od roku tego nie robiłam. Nie chodzi o samo składanie, bo to robię dość regularnie, ale o specyficzny styl i sposób łamania, jaki jest w tej właśnie gazecie.
Niemniej, po kilku godzinach intensywnej pracy, dzieło było prawie skończone. Brakowało tekstów dwóch, ale to zawsze się tak zdarza, że coś jest nie tak. Co mnie rozbawiło, to że gdy raz wysłałam zapytanie do drukarni o koszt wydruku gazet, to dostałam, że 2,08 zł za sztukę. A jak drugim razem wysłałam, to już 1,40 zł czy jakoś tak. W sensie, że cena spada w miarę pytania ;) Aż zawahałam się czy jeszcze raz nie wysłać pytania, bo może do 1 zł by zeszli ;) Ale 1,40 zł to tyle mniej więcej, ileśmy planowali we wniosku o dofinansowanie, więc poszło.
A sama gazeta w ogóle wyszła dość okej.
Poniedziałek zaczął się miło, bo pokazem prasowym „Dla niej wszystko”. Najpierw słyszymy tylko jak ktoś, wyraźnie tracący życie, prosi o zawiezienie do szpitala. Potem głos cichnie i zdajemy sobie sprawę, że właśnie ktoś umarł w samochodzie w szaleńczym wyścigu z czasem. Tak zaczyna się film. Ale ta opowieść to coś innego niż pościgi, strzelaniny i mordobicia. Choć też, i to trzeba przyznać, główny bohater John Brennan (Russell Crowe) dostaje po mordzie wiele razy. Wszystko przez to, że obracać się chce w niewłaściwym dla siebie towarzystwie. No bo co nauczyciel z lokalnego college’u robi w dzielnicy, o której wiadomo, że nie da się z niej wyjść bez szwanku? Czyżby wyraźnie szukał zaczepki dla swoich masochistycznych przyjemności?
Nie. Jest tam, by zapłacić. Obecność w takim miejscu to cena, jaką musi zapłacić, by wierzyć w niewinność swojej żony. W pewnym momencie wydaje się nawet, że jest jedyną osobą na świecie, która jest w stanie w to uwierzyć, gdy dowody wydają się tak niezbite. Ba! Nawet sama żona nie jest już chyba pewna czy jest winna czy nie dokonanej zbrodni. Reżyser filmu nie ułatwia nam sprawy, bo przedstawia w retrospekcyjnych ujęciach morderstwo dokładnie tak, jakby mogła dokonać go Lara Brennan (Elizabeth Banks), nie pozostawia wątpliwości – to ona jest winna.
Wątpliwości jednak nie ma też jej mąż. I choć od Laury odwrócili się wszyscy – rodzice, teściowie, przyjaciele, znajomi, a nawet jej własny syn, John trwa na straży swojej wizji świata.
„Dla niej wszystko” trwa ponad dwie godziny – długo. Ale przyznać trzeba, że nie czuć tego czasu. I choć scenarzysta i reżyser nie ustrzegł się kilku banalnych, typowo „amerykańskich” zabiegów, które mają widzowi mniej inteligentnemu zrozumieć przesłanie filmu, całość ogląda się dobrze. Jest emocja, jest dobra fabuła, jest niepewność, jest przemoc, jest małe dziecko, jest nawet pościg i wyścig z czasem. Jest i geniusz planu, który ma rozwiązać życiową zagadkę rodziny Brennanów. Nie ma jedynie seksu i to pozytywne zaskoczenie. Okazuje się bowiem, że można zrobić dobry, masowy film w Hollywood, w którym nie ma ani jednej (!) sceny rozbieranej.
To, co wciąga w opowieści to także dobra gra aktorska. Chłodny, momentami jakby wręcz autystyczny Russell Crowe staje się w filmie tym, kim miał się stać – bezgranicznie ufającym swojej żonie mężczyzną, który jest wstanie dla niej zrobić wszystko. Nie bez znaczenia jest także rola Tya Simpkinsa, czyli syna Brennanów. Świetnie zagrana, choć nie pierwszoplanowa rola potwierdza talent młodego aktora, który na ekranach gości już od 5 lat (choć ma lat dopiero 9).
Podsumowując: warto. Dynamiczny, kiedy trzeba film miesza ze sobą dramat, kryminał i film pościgowy. Wszystko okraszone zaś geniuszem głównego bohatera, który – mimo wszystko – przypomina jednak trochę znanego z „Pięknego umysłu” Johna Nasha granego także przez Crowe. To jednak nie zarzut, a ciekawe nawiązanie do roli sprzed 9 lat.
Potem szybko do firmy współpracującej, żeby znów spędzić tam kilka miłych godzin bardzo intensywnej pracy nad różnymi fajnymi rzeczami. W ogóle to się chyba trochę wkręciłem jednak w to wszystko. W sensie, że traktowałem tę przygodę raczej jak wakacyjne zapełnienie czasu (i kieszeni), że nie będę się tym zajmować za jakiś czas… a tu się okazuje, że to jednak jest nawet sympatyczne zadanie do zrobienia. Dużo się dzieje, dużo kreatywności trzeba w sobie wyzwalać, dużo fajnych emocji.
Są jakieś minusy? A i owszem. Głównie chodzi o to, że nie mam czasu. W sensie, że to jest kolejne zajęcie, które mnie ogranicza czasowo. Trochę zaczynam się tym martwić. Bo nie mam czasu na to, co naprawdę ważne. Czytanie i pisanie socjologii. Ale do tego wątku może jeszcze kiedyś na blo wrócę.
Wieczorem było specjalne, krótkie posiedzenie Parlamentu Studentów UW, na którym głosowano absolutorium dla Zarządu Samorządu Studentów UW. W zasadzie to absolutorium jest im do niczego nie potrzebne. Jego uchwalenie, jak i odrzucenie, niczego nie zmienia. To taki symbol podsumowania pracy zarządu. Niemniej, wraz z kolegą Pawłem, który także jest w Komisji Rewizyjnej Samorządu Studentów UW, postanowiliśmy wstrzymać się (i namawialiśmy do tego Komisję) od składania wniosku o absolutorium. W dość obszernym piśmie wyjaśniamy dlaczego – chodzi głównie o to, że nie mieliśmy okazji i możliwości rozliczyć pieniędzy samorządowych. A więc tego, co de facto jest najważniejsze. Więc skoro nie mieliśmy jak i kiedy, to może jednak nie ma sensu udawać, że to zrobiliśmy?
Podczas wystąpień w dyskusji nad tymi punktami, głos zabierały najwybitniejsze tuzy samorządności na UW. I nie obyło się bez nawiązań do mojego blo (którego przecież ponoć nikt nie czyta!). Okazuje się, że Nowa Koalicja, która panuje nam od roku, nie jest zadowolona z tego, że ich krytykuję, że wymagam od nich dostępu do dokumentów i informacji oraz że komentuję ich działania na blo. No, przepraszam bardzo, jeśli ktoś chce działać publicznie, to musi liczyć się z tym, że działania, jakie podejmuje, będą publicznie komentowane i rozliczane. I że wszyscy mają do tego prawo. Ja także. A że ponieważ uważam, że stan formalno-prawny działań władz samorządowych w mijającej kadencji jest gorzej niż fatalny, to będę o tym mówić. Proste. I jeśli słyszę z mównicy, że „powoływanie się na przepisy i artykuły w wielu wiadomościach e-mailowych” komentowane jest zdaniem: „Myślałam, że jesteśmy dorośli i że możemy to inaczej załatwiać”, to we mnie się krew burzy. Czyli że dzieci powołują się na przepisy? Że dzieci chcą działać zgodnie z prawem? A dorośli to, przepraszam bardzo, załatwiają wszystko kątem, z boku, wbrew przepisom? To ja na taką wizję bycia dorosłym się zgodzić nie mogę. I będę nadal wysyłać wiadomości e-mail z pytaniami. I – podkreślam to dzisiaj, bo chcę żeby trafiło to także do przyszłych działaczy samorządu studentów na UW – nawet gdy skończy się mój czas studiów, nie odpuszczę. Będę żądać pełnej jawności, pełnej przejrzystości finansowej samorządu. Bo każdy grosz wydany przez studentów jest groszem publicznym.
We wtorek dzień pełen biegania. Od samego rana. Zajęcia, potem drugie, potem szybkie spotkanie, bo ktoś chce mieć mój podpis na jakimś zaświadczeniu, potem znów podróż celem zwrócenia pieczątki, zlecenie druku plakatów, kserowanie książki do gramatyki historycznej języka polskiego, i znów powrót na uczelnię… Masa drobnicy. Setki spraw, które ograniczają swobodne poruszanie się i przez które kalendarz wygląda dość przerażająco. Do tego korepetycje, wieszanie plakatów w Instytucie Socjologii, umawianie, dzwonienie, sprawdzanie czy wszystko działa i jest na czas. To jest właśnie ta szaleńcza aktywność, produkowanie i reprodukowanie systemu, którego czasem się obawiają badacze społeczni. Szkoda, że nie mam czasu, by o tym więcej napisać.
Wieczorem wpadła do mnie Paulina, bo mieliśmy omówić sprawy związane z naszymi propozycjami referatów na różne tam konferencje. Rozmowa, jak zawsze, twórcza, choć przebiegająca w dość luźnej atmosferze. Adaś do nas dołączył, bo miał wpaść do mnie na noc. I uwaga! We wtorek wieczorem po raz pierwszy od kilku dobrych miesięcy miałam wolny wieczór! W sensie, że oglądaliśmy film. To niesamowite uczucie, przyznać muszę. Bo przecież jak byłam na „Dla niej wszystko” w poniedziałek to nie dla siebie, tylko po to, by do gazety recenzję spłodzić. To chyba jasne?
A we wtorek oglądaliśmy „Świnki”. To polski film o dzieciach – głównie chłopcach – którzy się sprzedają przy granicy polsko-niemieckiej. Niezły w sumie ten film, choć momentami reżyser traci kontakt z realizmem. Niemniej, jest okej. Warto obejrzeć. Ci chłopcy czasem naprawdę na 8 lat wyglądają.
W środę rano szybka podróż do drukarni a potem – już z materiałami – na uczelnię. Tam szybkie załatwienie rozliczenia faktury w sekretariacie i jazda do zaprzyjaźnionej firmy. Zazwyczaj nie bywam tam w środy, ale że kolejnego dnia mam mieć wyjazd, to postanowiłam się zjawić dzień wcześniej.
I słusznie, bo – jak zwykle ostatnimi czasy – coś się działo. Było zamieszanie, bałagan spowodowany „czynnikiem ludzkim” i inne takie rzeczy. Jedna z naszych akcji kosztuje nas sporo wysiłku przez to, że co chwilkę ktoś zmienia zdanie. Ale spoko, damy radę.
Oczywiście, po wszystkim musiałam znów wrócić na uczelnię. Zajęcia na polonistyce a potem na socjologii. A po nich jeszcze wieczorne spotkanie z redakcją. Było miło, bo prawie wszyscy się zjawili. Muszę im następnym razem przygotować jakieś picie, jedzenie. Żeby nie było, że taka sztywna atmosfera jest. To znaczy w sumie nie była taka znów sztywna, ale jednak widać, że nadal się trochę krępują. No i to też pewno wynika z tego, że jest zawsze milion rzeczy do omówienia, a czas ograniczony. Daliśmy jednak radę i wszystko w zasadzie udało się nam ogarnąć w jakieś 75 minut. Czyli prawie tyle, co planowane było (miałam nadzieję na 70 minut). Nie jest źle. Do domu wróciłam jakoś koło 22.00. Tak właśnie wygląda mój dzień. Wychodzę o 8, wracam o 22. I nie mam ani minuty przerwy w ciągu dnia.
Wieczorem jeszcze dopieściłam swoją prezentację na czwartek. Bo przecież rano w czwartek wyjazd do Lublina. Okej, są plusy takiego wyjazdu – w drodze w obie strony mogłam spać. A dodatkowo: w stronę „do Lublina” jechałam w naprawdę ładnym, przyzwoitym pociągu. Więc było okej. Z powrotem nie był już taki zajebisty, ale przynajmniej miejsca było sporo i spać też się dało. A sen dla mnie jest rzeczą aktualnie bardzo potrzebną, bo jestem na maksa niewyspana od kilku tygodni. Cały czas mam nadzieję, że może w Strasburgu uda mi się pospać na maksa? Ale czuję, że nie. Że jak znam życie, to będzie tam miliard ciekawszych rzeczy do robienia, niestety.
Właśnie, czy ktoś może coś polecić w Strasburgu? Mam na myśli, oczywiście, przede wszystkim kluby. Bo jak szukałam w sieci ostatnio to cienko, cienko… I stąd liczę na Wasze rekomendacje?
A wracając do Polski i do czwartku. Pojechałam do Lublina na konferencję „Kontrowersje dyskursywne. Między wiedzą specjalistyczną a praktyką społeczną” na KUL. Tak, tak, na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim Jana Pawła II. To moja pierwsza konferencja w tym miejscu – chciałam zobaczyć jak to jest. Oczywiście, przyjechałam i postanowiłam się przejść na uczelnię. Od dworca to jakieś 2 km, więc niedaleko, a ja uwielbiam oglądać miasta. I nawet nie było tak źle z trafieniem na miejsce (niech żyje Google Locals!), ale już w samej uczelni… masakra! Nic nie oznaczone, nikt nic nie wie. Jedna wielka niewiadomka. Na szczęście jednak jakoś sobie poradziłam i trafiłam po dobrych jednak kilkunastu/kilkudziesięciu minutach.
Akurat miał się obiad zacząć. I jakoś podczas tego obiadu poznałam trójkę doktorantów. Zjedliśmy razem, śmiejąc się i intelektualnie klepiąc po cipkach. Takie tam miłe rozmówki intelektualistów. Potem jeszcze na kawę wyskoczyliśmy do pobliskiej kawiarni-herbaciarni. Miło, miło. A potem poważna praca naukowa. Miałam przyjemność posłuchać wystąpienia dr Lecha Nijakowskiego. Poszło mu sprawnie a jego przekaz był bardzo czytelny, co dodatkowo kontrastowało z kolejnym prelegentem i jego zamieszaniem i zagubieniem, mówieniem półsłówkami, których nikt nie rozumiał. Jeszcze potem się pokłócił z profesorem prowadzącym sesję… Szkoda gadać. Po kilku wystąpieniach i przerwie na kawę nadeszła moja chwila prawdy. Mówiłam o transseksualistach i o kampanii „Stop Trans Pathologization 2010” jako przykładzie działań w sferze socjologii nauki. Co mi się udało? Idealny timing. Prezentacja zadziałała. Nikt nie spał, bo używałam słów „penis” i „pochwa” (a za mną wisiał wielki drewniany krzyż). Było naprawdę dobrze. Nawet prowadzący zwrócił uwagę na to, jak idealnie udało mi się w czasie wyrobić. Co mi się nie udało? Chyba do końca powiedzieć, że to socjologia nauki. Potem bowiem prof. Czyżewski zapytał o to w trakcie części z pytaniami i odpowiedziami. Na szczęście w sumie, bo dzięki temu miałam okazję szybko, w dwóch zdaniach, wyjaśnić tę jedną rzecz. Poza tym, samo zjawisko jest ciekawe. Dyskurs naukowy tworzy pewną kategorię, przypisując ją pewnym ludziom. W ten sposób tworzy grupę, która staje się grupą społeczną. Na tyle jednak samoświadomą, że zaczyna walczyć o usunięcie swojej kategorii z dyskursu medycznego. Żeby kategoria pozostała, ale jedynie jako społeczna. Nie będę tutaj opowiadać co i jak, ale o to generalnie chodziło ;)
Dzień później pani ogarniająca zgłoszenia na konferencję i takie tam, napisała mi maila, w którym pogratulowała mi wystąpienia i stwierdziła, że było to jedno z najlepszych wystąpień całej konferencji. To miłe, nie?
Wróciłam do Warszawy z Lublina koło 22 czy tam 23. Co prawda konferencja miała trwać jeszcze w piątek, ale ja już nie dałam rady – obowiązki wzywają. I rano zajęcia z teorii literatury. Muszę powiedzieć, że tak jak chwaliłam ten wykład, tak i ćwiczenia muszę pochwalić. Jest nieźle, naprawdę. Potem znów do zaprzyjaźnionej firmy (ale już spokojniej było niż ostatnio) i kilka godzin robienia dziwnych rzeczy ;) A potem spotkanie z Jackiem Kochanowskim. Uwierzcie mi, że się umawialiśmy na to od kilku tygodni. Dość hardcore’owo, ale udało się. Oczywiście, w sprawie konferencji naukowej. Chcemy zrobić coś takiego w okolicach Parady Równości 2011. I pomysł jest, chęci są, ale trzeba teraz zacząć działać. Z półtorej godziny gadaliśmy o tym i są konkretne wnioski, terminy, ustalenia. Lubię takie działanie. No a poza tym, każde spotkanie z Jackiem to miłe spotkanie. Tym bardziej, że – jak zauważyłam w domu dopiero – zaczynamy się nawzajem cytować ;) Śmieszne to. Bo kupiłam książkę „Zakazane miłości” Konarzewskiej i Pacewicza. Tak, to ta, gdzie jest wywiad ze mną. I że Jacka cytuję, to jasne. Ale że on mnie z kolei w swoim wstępie, to zabawne nawet.
No właśnie… książka. Przeczytałam jeszcze raz wywiad ze mną. W sumie wszystko, co tam jest napisane, powiedziałam i nawet potem jeszcze autoryzowałam (choć przyznać muszę, że poprawek było niewiele). Ale tak sobie myślę – po przeczytaniu podsumowania-rozmowy na samym końcu książki (rozmawiają Konarzewska i Pacewicz), że może nie wszystko powinnam mówić? I nie chodzi nawet o to, że kiedyś ktoś mi wystawił fałszywe zaproszenie na konferencję do Warszawy (boże, to było z 8 lat temu!), ale też i zastanawiam się nad momentami, w których zdradzam swoje… hmm… fantazje? W sumie się ich nie wstydzę, ale nie przysporzą mi na pewno zwolenników :) Z jednej strony żyjemy w świecie i społeczeństwie, które oczekuje od nas, że tego typu rzeczy pozostaną w ukryciu, w sferze intymnej, a z drugiej strony – na co drugim plakacie widać gołe tyłki i prawie całkiem odsłonięte cycki. Tak, tak, ambiwalencja naszej kultury jest wielka. No i oczywiście od naukowca oczekuje się spójności, która objawia się m.in. w tym, że nie ma życia seksualnego. Tzn. oczywiście, że ma, ale że pozostaje ono całkowicie w ukryciu. A ja opowiadam tam o penisach, o tygodniach pełnych erotycznych uniesień z fryzjerami czy też nieudanych „one night stand”. O narkotykach moich byłych, o innych tego typu rzeczach. No, nie wiem. Sam się przeraziłem trochę, jak to przeczytałem znów. Ale może to i dobrze.
Wieczorem trafiłam do mojej przyjaciółki Gacek (złego słowa o niej nie powiem) – swoją drogą, mamy już coraz mniej czasu, żeby się w tygodniu zobaczyć – na b4. Ludzi się kilkoro zebrało, bo wszyscy się do Nine wybierali. Czy tylko ja mam wrażenie, czy jednak jakieś G Party i Candy Andy się odbywają już niemal co tydzień? Ale to na marginesie. Ja się oczywiście do Nine nie wybierałam. Chciałam pójść do Glam na chwilkę. Tak o, po prostu, bo nic innego się nie działo. Posiedzieliśmy więc chwilę u mojej przyjaciółki, pośmialiśmy się, pożartowaliśmy no i popiliśmy. A Gacek lał mi dużo, bo liczył na to, że jednak przekona mnie do pójścia do Nine. Ale nie przekonał i nie przekona.
A ta wódka to się mi potem czkawką odbiła. Nie dosłownie, oczywiście ;) W Glam jednak jest dość tanio, więc jeden drynk, drugi… I tak kilka poszło. Kilka miłych niespodzianek na miejscu. Najpierw spotkanie Jurka i jego Marka. Już myślałam, że oni w ogóle się z domu nie ruszają ;) Ale nie jest tak źle. Wychodzą, bawią się (chociaż chyba jednak Jurek bardziej) i dają radę. Potem jeszcze zjawiły się dzieciaczki – raczej z tego ćpającego młodocianego środowiska, więc rozrywka dla mnie żadna. Pojawił się potem też Marcinek z takim przystojnym Patrykiem. Więc bawić się miałam z kim i na to narzekać nie mogę.
A potem poznałam Filipa jakiegoś. Młodo wyglądający 20latek z prawa na UW. Miło, sympatycznie. Oboje już dość mocno wstawieni byliśmy, nie ma co ukrywać. I tak od słowa, do słowa, pojechał ze mną do mnie do domu. W zasadzie nie wiem po co i czemu. Widocznie taka była emocja. Ani nie piliśmy dalej u mnie, ani nic z tych rzeczy. Byliśmy już zbyt najebani, prawdę mówiąc, więc spać poszliśmy.
A sobota była trudna. Oj, trudna. Wstaliśmy dopiero koło 15.00. Tragedia. Głowa mnie trochę bolała. Filip musiał wyjść szybko (na szczęście), więc mogłam zjeść jakiś jogurt. Ale nie mogłam jednak. W połowie stwierdziłam, że wystarczy, że idę spać jeszcze chwilkę. I rzeczywiście, dopiero po godzinie i 500 mg Paracetamolu mi się polepszyło. To był bardzo trudny dzień. A przede wszystkim, co gorsze, zmarnowany. Bo nic a nic nie zrobiłam. Nic, dosłownie. No, może jakieś 15 maili wysłałam. I nic poza tym. Zła byłam na siebie, nie będę udawać. No, ale jedna noc szaleństwa może się chyba nawet i mi zdarzyć, co?
Poza tym ostatecznie nie odbył się w sobotę b4 u mnie. Dlaczego? Bo nikt nie wychodził z domu. W sensie, że znajomi postanowili gremialnie (każdy z innym wytłumaczeniem), że tej nocy siedzą w domu. To dla mnie ostateczny sygnał i znak, że trzeba szukać nowych znajomości. Problemem oczywiście jest brak czasu. No, ale to jakby na marginesie jest zawsze przy wszystkim. Więc nie wiem… ogłoszę casting ;) A tak poważnie, to naprawdę źle się dzieje. Ja wiem, że ich nie wychodzenie wynika też z tego, że nie ma niczego, co mogłoby wyciągnąć ich z domu i przyciągnąć „na miasto”, ale to tylko jeden z kilku czynników. Źle, źle.
Ja nie wiedziałam za bardzo co robić tej nocy, ale okazało się, że Monky gra na mieście, więc jakaś myśl była. Grał zaś, niestety, w Glamie. W sensie, że znów musiałam tam pójść. Czego się nie robi w akcie desperackiej potrzeby posłuchania dobrej muzyki?
Znajomy samorządowy miał tego dnia urodziny. Zapraszał mnie, ale tak trochę „na odczep się” – jak zresztą wszyscy, którzy zapraszają ludzi przez Facebook (a mnie muszą inaczej). Niemniej, zapowiadałam, że może się zjawię, ale nie sądzę. Bo miał być ten b4 u mnie. Wydzwaniali jednak, namawiali i ostatecznie wpadłam tam na chwilkę. Dosłownie na chwilkę (godzina?) i dosłownie wpadłam, bo od momentu mojego wejścia do mieszkania, nie udało mi się wyjść z korytarza. Cały czas ludzie stali, otaczali mnie, żartowali, polewali. Okej, wypiłem ze 2 czy 3 szoty i tyle. Czas było lecieć.
W Glamie… no, było okej. Monky dał radę muzycznie, a to ważne, jeśli nie najważniejsze. Znajomi może nie dopisali, ale Arek z Krakowa i Karol z Galerii (a obaj są tak naprawdę z H&Mu) byli, więc jakieś dzianie było. Po jakimś czasie Paweł dołączył, bo się urodziny samorządowej skończyły. Więc coś się działo. Może bez rewelacji – zwłaszcza jak Monky zszedł – ale coś tam, coś tam było.
Wyszedłem koło 5, czyli nie najgorzej, prawda?
Cała niedziela to poważny zapierdol. Mnóstwo maili, pisania pracy, ogarniania tekstów, załatwiania spraw, umawiania się. Aktywnie bardzo, choć – co już się staje tradycją – ani na chwilkę mieszkania nie udało mi się opuścić. Tak w ogóle, to miał być turniej sushi przekładany już od dwóch tygodni przez Marcinka, ale… tym razem Paulina przełożyła. A to oznacza, że dopiero za jakieś 3 kolejne tygodnie uda się nam spotkać. Bo w najbliższą niedzielę wylatuję do Strasburga. Wracam w niedzielę kolejną. Więc czasu malutko, malutko. A sushi się oddala w perspektywie.
Co do diety zaś, bo o to wszyscy pytają, jak o sushi mówię, to nadal na niej jestem. Nie chudnę w zasadzie już jakoś znacząco, mam prawie docelową wagę (o 1 kg więcej niż planowałem) i… nawet mu już nie przeszkadza jedzenie gotowanego kurczaka, gotowanego łososia i warzyw od czasu do czasu. Jogurty lubię, jem ich bardzo dużo… no nie wiem, jakoś mi to wszystko zaczęło grać. Nie tęsknię za pieczywem, makaronami, ryżem itp. Poza tym przecież jak Adam był ostatnio u mnie z Pauliną, tośmy pizzę zamówili. Więc element szaleństwa był. I chyba tak mi wystarczy. Na razie nie planuję diety zmieniać. Co mnie zaskoczyło tak naprawdę, to że nie brakuje mi żółtego sera. Obawiałam się, że z tym będzie najgorzej, a okazuje się, że da się bez tego żyć, o dziwo.
W poniedziałek wstałam wcześniej, żeby on-line popracować i załatwić rzeczy, za które ktoś mi chce płacić. Tak to jest, niby umawiam się na 10 i mogłabym pospać, ale wstać muszę o 6.00, bo 1,5 godziny zmarnuję i tak na ogarnięcie tego, co mi ktoś zleca. Eh, szkoda gadać.
Potem kilka godzin w zaprzyjaźnionej firmie zaplanowałam, ale… nie było Internetu. Jakaś awaria i się okazało, że na miejscu niewiele da się zrobić. Jasne, trochę pracy koncepcyjnej zrobiliśmy i to też jest ważne – tym bardziej, że wydaje mi się, że całkiem niezłe pomysły się narodziły – ale jednak to nie do końca to, na czym się zazwyczaj skupiamy.
Prosto stamtąd pojechałam do Centrum Myśli Jana Pawła II. Bo przecież nadal mam tam zajęcia raz na dwa tygodnie. Było ciekawie. Zawsze w tego typu sytuacjach zabawne jest, gdy ludzie zaczynają się kłócić i emocjonować podczas – wydawałoby się – naukowej dyskusji. Bo się okazuje, że jakoś ich jednak te tematy dotyczą i dotykają. I wtedy zaczynają się unosić. A potem trzeba te emocje rozpracować jakoś – zaczyna się psychoanalityczny niemalże proces grupowy. Strasznie to zabawne. Tym bardziej, że zajęcia są dość późno – zaczynają się o 17 i trwają do 20. Nie jest więc łatwo też w sensie czysto fizjologiczno-fizycznym. Ale dajemy radę.
Wróciłam do domu koło 20.30, potem wizyta ściągaczy haraczu (właścicieli mieszkania) i przygotowanie startu nowej uczelnianej organizacji studenckiej Queer UW. W piątek mamy spotkanie o 17.00. Zapraszam – także tutaj – wszystkich studentów i doktorantów oraz wszystkie studentki i doktorantki do udziału. A jak ktoś potrzebuje więcej informacji, co jak i gdzie (Karowa 18, sala 204A), to piszcie mailowo – z chęcią odpowiem, wyjaśnię.
No, czas iść na pokaz prasowy. Pisanie tego blo zajęło mi ponad 2,5 godziny!
Dodaj komentarz