Ostatnio kilka sytuacji sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać. Co powoduje, że tak się ludzie na mnie wkurwiają? Co jest przyczyną tego, że mnie nie lubią? Co sprawia, że choć mnie nie znają, najchętniej by mnie zabili?
Dokonałam kompletnej analizy mojego życia. Prześledziłam każdy krok od momentu, gdy pamiętam aż do dzisiaj. Myślałam nad tym 3 dni bez przerwy prawie, nie mogąc się skupić na niczym innym. Głodziłem się nawet, żeby lepiej mi się myślało. Nie myłem się przez wiele godzin, by troska o czystość nie zaprzątała mi głowy. Dzwoniłam do bardzo wielu osób i pytałam ich o pewne szczegóły z przeszłości. Odezwałam się nawet do osób, które przed laty były dla mnie ważne, a z którymi nie mam dzisiaj kontaktu. Postanowiłam dotrzeć do sedna, do prawdy, do dna.

A tak naprawdę, to wypunktowałam to sobie w 3 minuty.

Jak to jest, że jakiś obcy pan, którego w ogóle nie znam, nie kojarzę, chyba nawet nie widziałam go na oczy i nie mam zielonego pojęcia, grozi mi swoimi zawodowymi koneksjami? Co sprawia, że na blogu różni ludzie piszą brzydkie komentarze, które mają mnie zastraszyć i spowodować, że zmienię siebie i swoje życie? Dlaczego Gruby Grzegorz (ten, o którego Jurek prosił, żebym nie pisała, że jest „od niego”) i jemu podobni na mój widok zaczynają świrować i próbują podstawić mi nogę, gdy idę? Co jest przyczyną takich alergicznych reakcji na mnie osób, które mnie w ogóle nie znają?

Oczywiście, w dużej części chodzi o blogi. Gdyby nie to, że wszystko, co robię, robię w pełni jawnie, pewno byłoby trudniej dojść do tego, co robię i wkurwiać się przez to na mnie. Wiem, że te blogi sprawiają dużo problemu. Wiem to od czasu, gdy jeszcze nie mieszkałam w Warszawie i taki jeden znajomy z Gryfina zerwał ciotodramatycznie ze mną znajomość, bo coś tam przeczytał (już, prawdę mówiąc, nie pamiętam o co chodziło). Wiem, że nie mam stypendium JP2 przez to, że jestem ujawniona całkowicie na fotoblogu i na bloxie. Wiem to, wiem. Mam problemy z przebiciem się w wyborach samorządowych na UW, bo wszyscy znają moje zdjęcia, moje myśli, moje zdanie. Wiem.
Możnaby się zastanowić – zasadniczo, po co je więc piszę? Czy cena tej rozrywki nie jest za wysoka? Nie jest. Ich posiadanie daje mi dużo więcej plusów niż minusów. To ekonomia. Pewne rzeczy są wliczone w koszta, a i tak mam „dochód”. Przede wszystkim – lubię to robić. Poza tym – byłoby mi ciężko tego nie robić. A po trzecie – gdyby nie to, byłabym dzisiaj kimś zupełnie innym. A mi jest – zasadniczo – ze sobą dobrze. No, poza tym, że muszę schudnąć. I to jest ten dochód, który mam i którego mi koszta ponoszone nie odbierają.

Więc, przechodząc do sedna, co tak innych wkurwia?
Po pierwsze – to, że z całkiem anonimowej osoby w Warszawie, stałam się kimś rozpoznawalnym w pewnym środowisku. Jasne, niewielkim. Jasne, specyficznym. Jasne, ograniczonym. Ale jednak. Daleko mi do tego, żeby powiedzieć o mnie, że jestem znana. Ale są ludzie mi nieznani, którzy mnie ogarniają i rozpoznają.
Przyjechałam do Warszawy jak jedna z setek czy tysięcy abiturientek, które chcą zacząć w stolicy „nowe życie” albo „dalsze życie”. Szara, anonimowa, przeciętna, schowana. Ot, zwykły homoseksualista, jakich wielu (tak wtedy myślałam i tak było). Ale udało mi się jakoś tam pojawić i być. I to jest pierwsza rzecz, która wkurwia innych. Z zawiści, że tak można.
Nie chodzi o to, że się chwalę, że jestem kimś-tam ważnym czy znanym. Bo nie jestem. Ale nie jestem już szara, anonimowa, przeciętna i schowana. Jestem różowa, imienna, nieprzeciętna i pokazana.

Do tego, wszystko przyszło mi z łatwością. To nie jest tak, że muszę opowiadać o latach wyrzeczeń, sportu, diet, ćwiczeń, pracy nad sobą, modlitwy, medytacji czy czegokolwiek tam innego. Po prostu wyznaczam sobie cele możliwe do osiągnięcia i je osiągam. Konsekwentnie, szybciej lub wolniej, ale je osiągam. Zdobywam. Niektóre rzeczy przychodzą mi fuksem, łutem szczęścia, o niektóre muszę się starać, ale generalnie – wszystko mi się udaje. Gdyby mnie ktoś spytał o największą porażkę mojego życia, to pewno powiedziałabym, że fakt, że przytyłem ostatnio. I tyle. Reszta to raczej sukcesy.

Tak jak fakt, że potrafię to wszystko robić o własnych siłach. Wiadomo, bez białego pana. I czasem Piotr albo Amy żartują, że ktoś mi na pewno coś dosypuje do picia, bo niemożliwe, żebym tak skakała bez odpoczynku do rana na parkiecie… A jednak, to możliwe. Nigdy nie wzięłam narkotyku. Wystarcza mi muzyka. No, i Red Bull. W zasadzie, to wolę mocniejsze rzeczy – XL albo Tigera, ale nie jestem wybredna.
Nie uważam, żeby branie narkotyków było czymś złym. Jest mi ono obojętne, dopóki nie dotyczy mnie. Moim zdaniem, dla mnie, dla mojego organizmu, dla mojej psychiki byłoby złe. Ale to tylko ja. Stara brzydka transetka na diecie. Nie będę generalizować na swoim przykładzie na innych.

Z tym wiąże się kolejna sprawa. Bo to nie jest tak, że wszystko mi się udaje, dzięki wsparciu jakiemuś. Mam na myśli finansowe przede wszystkim. Jestem co najwyżej przeciętnie majętna. Albo biedna, jak kto woli. Nie mam mieszkania, samochodu, bogatych rodziców, oszczędności, zajebistej pracy i czasem ledwo wiążę koniec z końcem a mój plan wyjścia z długów w mBanku na razie nie daje efektów. Niczego więc w życiu nie kupiłam, wszystko zdobywam z pewnym dodatkowym trudem. To też irytujące dla innych. Bo jak się komuś, kto ma kasę udaje, to zawsze można powiedzieć, że to dzięki forsie/znajomościom/rodzicom/lepszemu startowi. A u mnie nie można tego argumentu użyć. Jestem biedna, ale daję radę. Nie zapierdalam, bo nie widzę potrzeby. Jasne, byłoby miło mieć 10 razy tyle ile mam. Nie pogniewałabym się. Ale tak naprawdę, to średnio mi na tym zależy. Ważniejsza dla mnie jest dobra zabawa. I muzyka. Ona jest wręcz najważniejsza. Ale o tym zaraz.

Wszystko to wiadomo, bo moje życie jest od kilku już lat jawne, transparentne, odkryte. Nie mam potrzeby ukrywania czegokolwiek. Ani tego, że jestem biedna, ani że przytyłam, ani niczego innego. Że jestem trans (choć nie do końca jest to trafne określenie – dla uproszczenia jednak używam go), że jestem efebofilem (Tadeusz upomina mnie, że tak powinnam mówić), że nie mam penisa (są ludzie, którzy nadal w to nie wierzą) i tak dalej. Że po prostu jestem, jaka jestem i w sumie nie mam się czego wstydzić (no, poza wagą, ma się rozumieć). Moje słabości, tak jak i moje plusy – są jawne. W ten sposób utrącam argumenty wszystkim, którzy chcieliby kiedykolwiek przeciwko mnie użyć „asa z rękawa”. Nie ma takich asów, bo wszyscy wszystko mogą wiedzieć. To czyni moich przeciwników bezbronnymi i utrudnia upokorzenie mnie, poniżenie, wystawienie na pośmiewisko. Sama się wystawiam. Pisałam już o tym kilka razy.

Przy tym, mówię prawdę. Ja wiem, że zaraz można się oburzyć, że to nieprawda, że mówię prawdę :) Ale ja mówię prawdę, jaką znam. Każdy ma swoją prawdę i każdy ma, moim zdaniem, prawo do własnej narracji na ten temat. Swoją prawdę mam, walę nią prosto z mostu. A zarazem robię to tak, że nikt nie może wykorzystać tego przeciw mnie. Na moim blogu nie pojawiło się ani jedno niepubliczne nazwisko. Są imiona, czasem pseudonimy. Nie jest moim celem obrażanie czy obnażanie nikogo. W sumie – po co? Pomyślcie logicznie – dlaczego miałoby mi na tym zależeć? Po kiego chuja?
W moim życiu ważna jest tylko dobra zabawa i jeszcze lepsza muzyka. Resztę traktuję jako dodatki do tychże. Bo muszę iść na uczelnię. Bo muszę iść do redakcji. Bo muszę iść do sklepu. Bo muszę. Oczywiście, rozumiem zabawę szerzej niż tylko imprezowanie w klubach. Bardzo miłą dla mnie rozrywką jest pełnienie obowiązków Marszałki Parlamentu Studentów UW. Jasne, to zaszczyt. Ale przede wszystkim – świetnie się przy tym bawię.
To może wkurwiać.

Najgorsze jest to, że fakt, że wkurwiam innych w ogóle mi nie przeszkadza. To, że ktoś się na mnie obrazi z powodu tego, co napiszę – w ogóle mi nie przeszkadza. To, że stracę jakiś znajomych przez to, co mówię – w ogóle mi nie przeszkadza. Obawiam się, że to jest chyba tak, że nie zależy mi na nikim. Let’s face it. Dzisiaj tacy znajomi, jutro inni. Jak powiedziała kiedyś Edyta Górniak: „Więc, gdy któregoś ranka znowu obudziłam się sama, zrozumiałam, że z różnych powodów wszyscy w końcu odejdą, a muzyka zostanie. Do końca życia.” I dlatego nie przejmuję się innymi. Zaraz mi ktoś napisze w komentarzu „jesteś tak przeraźliwie samotny, szkoda mi ciebie”. Albo „mówisz tak, dopóki nie spotkasz prawdziwej miłości – wtedy wszystko się zmieni”. Wczoraj byłam prawie-przyjaciółką Macieja i Tomasza. Dzisiaj moje kontakty z pierwszym ograniczają się do przypadkowego widzenia się na imprezie raz w miesiącu, a z drugim słyszę się raz w tygodniu, jeśli zadzwonię. Dawniej był Daszek, Olivier, Ewa, Kaśka, Iwona, Anka, Piotr… Dziesiątki, jeśli nie setki ludzi… Dzisiaj są inni. Oni też lada moment odejdą i przyjdą kolejni.
To nie jest łatwe. W sensie filozoficznym. Próbuję cały czas zestawić to z kilkoma koncepcjami postmodernistycznymi i nie wiem, czy mi się to uda. A, no i chyba psychoanalitycy uznaliby to za osobowość border-line. Niech uznają, proszę bardzo. Czy to coś zmienia?

I na sam koniec.
Problem chyba największy w tym wszystkim jest taki, że ja nie traktuję tego wszystkiego serio. „Żyzń eto smiesznaja i głupaja sztuka” to cytat z Michaiła Lermontowa. I on ma rację. Wszyscy dokoła starają się być poważni, ważni i czasem nadęci. A mi to niepotrzebne.
Wszystko, co napisałam powyżej mam tak naprawdę gdzieś. I to nieprawda.
Albo piszę to po to, żebyście tak myśleli.
Albo po to, żeby cię wkurwić jeszcze bardziej.

No i na sam koniec – czemu w ogóle przejmujesz się tym, co pisze jakaś-tam zaburzona psychicznie transetka pochodząca z zachodniopomorskiego? Ale tak szczerze!

[E]

Wypowiedz się! Skomentuj!