Dziękuję za pomoc. To tak a propos tych, którzy zgłaszali się do mnie z wyjaśnieniem czy mogę czy nie mogę, kiedy i jak mogę składać jakieś wyjaśnienia do sądu administracyjnego. Dziękuję. Póki co, przygotowuje się. Obalę tezę o tym, że nie można regulaminu Samorządu Studentów jednostki wprowadzać w życie z dniem uchwalenia. Mniej więcej połowa jednostek posiadających Regulaminy zrobiła właśnie w ten sposób. I nigdy nie było to powodem unieważnienia. Bo nie może być, to proste.
Cieszę się też, że WSA uznał mnie za stronę postępowania. Rektor próbuje podważyć to, że jako Przewodniczący Walnego Zebrania Studentów ID 6 czerwca 2008 nie mogę już reprezentować interesów studenckich. A ja twierdzę, że mogę. Tamtego konkretnego WZS, mogę. Inaczej nie mógłbym nawet po zakończeniu posiedzenia zanieść wymaganych prawem dokumentów do Biura samorządu UW, bo już bym nie był Przewodniczącym. A wiadomo, to absurd. Więc sądzę, że ten argument da się obalić.
Sprawa jest interesująca dla znawców prawa administracyjnego, bo jeszcze nigdy sądy nie musiały zajmować się takimi sprawami w kwestii nadzoru, jaki Rektor uczelni sprawuje nad organami Samorządu Studentów. Jedna koleżanka nawet swoją pracę magisterską chce m.in. o tym pisać i ostatnio na seminarium na Wydziale Prawa i Administracji o tym opowiadała :) Śmiesznie się robi.

No, ale rzeczywistość też bywa zabawna. M.in. dzięki „Little Britain USA”, która już za mną. Obejrzałem całą serię i wziąłem się ostatnio za „Gotowe na wszystko”. Mam w domu dwie serie pożyczone. A w sumie to miałam, bo teraz już mi tylko druga została. Pierwszą przez weekend udało mi się obejrzeć. M.in. dlatego, że w piątek nie poszłam do redakcji. Nie czułam się najlepiej i chciałam uniknąć chorowania w weekend, więc dla bezpieczeństwa się z domu nie ruszyłam.
I to była dobra decyzja. Nie tylko pooglądałam, ale i pracę zleconą dokończyłam ostatecznie, zajęłam się trochę sprawami papierkowymi związanymi z działalnością Parlamentu Studentów UW, takie tam. Wydawałoby się, że to niczego ode mnie nie wymaga, ale jednak. Dużo, dużo maili. Tym bardziej, że się okazało, że na szczeblu centralnym samorządowym na UW doszło do poważnego błędu w listopadzie, który skutkować może unieważnieniem wielu decyzji dyscyplinarnych. Ale na razie – cicho-sza. Ustalamy co dalej.
W piątek udało mi się za to wybrać ostatecznie do fryzjera. Alleluja i do przodu. „Skąd ja ciebie znam?” – zastanawiał się fryzjer. Okazało się, że naprawdę Marcinek nie żartował i trafiłam do tego Marcina, co ludzie go kojarzą z jakiegoś programu telewizyjnego i z pornola gejowskiego. Wyrobił się idealnie w godzinkę. Nawet nieźle mnie obciął, przyznaję. Trochę może z grzywką przesadził, ale łorewa. Lepsze to, niż nic.
Jeszcze promocyjnie zapłaciłam tylko 58 zł zamiast 60 zł ;) Bo nie działał terminal, więc gotówką dałam 2 razy po 50, ale pani nie miała wydać. Wyskrobałem z drobnych jeszcze 8 zł i pani powiedziała, że jest okej ;) Więc spoko.
A włosy i tak jeszcze w domu sobie ze dwa razy przyciąłem sam.

Wieczór przyniósł nam „La Dolce Vita” w Utopii. Impreza przebierano-kiczowa zdarza się tam wybitnie rzadko, więc trzeba docenić. I doceniłam. To wielka premiera moich nowych butów. Plus spodnie od Poli pożyczone/dostane. I szał, ogólnie. Pan taxi, który mnie wiózł pyta mnie czy często jeżdżę taksówkami. Mówię, że zależy ile to często. „No, nie raz na pół roku”. No nie, to częściej. „Widać.” „Ale jak to?” Bo chodziło mu, że wsiadałam od strony pasażera z tyłu a nie za nim ani obok niego. W sensie, że wiem, że to jest miejsce najwygodniejsze i najbardziej „honorowe” według zasad savoir-vivere. No wiem. I fakt, że zazwyczaj staram się tam siadać.
W klubie okazało się, że ludzi jest w sumie mało. Nobis grał, moim zdaniem, całkiem nieźle. Chociaż nie wszystkim się podobało. Bo a to za mało Italo-Disco, a to w kółko te same włoskie hity… No nie wiem. Moim zdaniem nieźle wyważył kwestię disco vs. normalna impreza. Więc ja byłam na tak. Dobrze byli ludzie poprzebierani i to trzeba im oddać. Ponieważ zaś było ich nie za wiele, to cały czas fotoreporteży latali i robili zdjęcia tym samym osobom – w tym także mi.
Impreza może nie najdłuższa w historii, ale miła. Fajnie tak raz na jakiś czas inaczej się pobawić. To, co działo się później – czyli rozbieranie Marcinowego w VIPie czy też imprezowanie Amy do 13:00 w Luzztrach, to już zupełnie inne historie. Ja wróciłam do domu dość wcześnie, żeby grzecznie położyć się spać, jak na młodą damę przystało.

Sobota minęła mi na pracy nad pracą zleconą. Tym razem inną. Ale też już jedną część mam za sobą, mogłam ją wysłać i spoko. Dalej męczyłam „Gotowe na wszystko”. 25 odcinków po 43 minuty każdy. To naprawdę sporo, ale udało się. Całą serię przez weekend obejrzałam.
Co skłoniło mnie to Wielkiego Planu. Wkurwiłam się na kilka rzeczy. Po pierwsze – za bardzo marnuję czas, za mało rzeczy robię i się opierdalam generalnie, co mnie denerwuje. Jasne, czasem to jest potrzebne i przydatne, ale bez przesady. Za dużo opierdalania jest w moim życiu. Wkurwiła mnie też sytuacja w Utopii w sobotę, ale o tym zaraz. Niemniej, postanowiłam oszczędzać. Niewiele, ale jednak. Chcę odłożyć 100 zł tygodniowo z korków na spłatę karty. Dzięki temu i innym źródłom, powinno mi się udać wyjście z długu do końca maja ostatecznie. Bo zamiast go zmniejszać dotychczas szaleję i go zwiększam. To mnie denerwuje. No i dieta. Nadal się jej trzymam, ale MUSZĘ zacząć biegać. Krok pierwszy: zakup byle jakich dresowych spodni do biegania, bo mam tylko krótkie spodenki a na to długo jeszcze będzie za zimno. Co do oszczędzania – krok drugi: zakup torby nareszcie, żebym chociaż mogła home-made food sobie do redakcji przynosić. To ma też związek z dietą, bo wtedy sama decyduję co zjem i kiedy a nie co uda mi się znaleźć na mieście w czasie spaceru :) Więc to są ważne postanowienia.

Sobotnia impreza w Utopii była udana. Bardzo fajnie wyszła i nareszcie można się było nahouse’owić po megakiczowej imprezie piątkowej. DJ chyba z Poznania nie dawał rady. To znaczy nie był zły, ale chyba za elektroniczny, czy za deepowy. Potem jednak Nobis dawał radę. Co ciekawe, on coraz lepiej trafia w moje gusta. To mnie aż dziwi i zaskakuje. Ale pozytywnie, ma się rozumieć.
Sporo znajomych się zebrało. Poszaleli, powygłupiali się. No tak właśnie ma być! Wydaje mi się, że w pozbawionej sensu zabawie, bezmyślnej i dzikiej jest sens. Jest znaczenie. I tym znaczeniem i sensem może być właśnie ów brak sensu i znaczenia. Kiedyś chyba o tym napiszę więcej. Na razie rozważam to w cichości swego serca.
A! I miałam napisać co mnie wkurzyło w klubie. Duży rachunek. Za duży. I postanowiłam, że a) mniej będę wydawać, b) kończę z otwieraniem rachunku na barze – płacę za każdą rzecz osobno, najlepiej gotówką. Tak mi dopomóż Bóg.

Niedziela była najbardziej leniwym dniem w ciągu ostatnich… wielu, wielu miesięcy. Nie zrobiłam nic, nothing, niente, nichts. Nic, nic, nic. Po prostu oglądałam serial. Na chwałę Pana, ma się rozumieć.
Tomeczek jedynie wpadł wieczorem zabrać swoje rzeczy. Prawie wszystkie, ma się rozumieć. Jeszcze część została i czeka cierpliwie. Dla mnie najważniejsze było, że na moją prośbę kupił mi loda-rożka po drodze do mnie. Boże, jaką ja miałam ochotę na niego! To było to! Waniliowy, w polewie czekoladowej… Po prostu zajebisty!
Ja wiem, teraz wszyscy mówią: „aha, taka to dieta…” Nie, nie, bez obaw. Liczę kalorię, wymierzam czas, uwzgldęniam wszystko a słodycze jem raz na tydzień góra. Wszystko pod kontrolą. No i jest szansa, że Tomek zamieszka u Kuby69 aka Whitney Houston.
No i Piotr sobie internet podłączył a ja mam oficjalnie w domu wyższy pakiet. Nie 756 kbps w ciągu dnia i 1,5 Mbps w nocy tylko 3 Mbps w ciągu dnia i 6 Mbps w nocy. Dziękuję ci, Aster.

Poniedziałek zaczął się od wpisu. Postanowiłam zakończyć miniony semestr akademicki nareszcie. Wpisy, uzupełnienia, duperele. Plan był ambitny na ten tydzień, ale już wiem, że się nie uda. Choć początkowo – w poniedziałek o 10:30, nie było źle. Wpis bez problemu uzyskałam. I mogłam iść na zajęcia. Nadal mam problem, bo we wtorek nie byłam ani razu jeszcze w tym semestrze na zajęciach. I zasadniczo ten tydzień jeszcze nie zmienił niczego w tej sytuacji. Ale to wtorek. A w poniedziałek jeszcze się dużo działo. Chciałem sobie ładnie usprawiedliwić nieobecność, więc zaniosłem panu zaświadczenie, że tydzień temu byłem na tej międzynarodowej konferencji (organizowałem ją nawet przecież, ale to już inna sprawa). No i pan mi zaproponował, żebym napisała o tym relację do „Studiów Medioznawczych”. Pomysł nawet niezły w sumie, nie? Zawsze to publikacja do CV… No i ogarnę to jakoś na dniach.
Potem, jak zwykle, dyżur w redakcji. Piątkowa nieobecność zaowocowała tym, że musiałam nadrobić setki rzeczy, drobnostek, dupereli. Jak zawsze jednak, byłam zajebista i dużo zrobiłam. Musiałam jednak zmierzyć się z tym, że nie dam rady wszystkiego załatwić jednego dnia. Poza tym, no żesz kurwa mać, czy ludzie muszą wszystkie możliwe imprezy robić właśnie w marcu? Nie mam dnia, żeby jakiś patronacki event się nie dział. Nie ogarnę tego.
Potem korki. Miło, choć momentami przysypiałem. Ostatnio stwierdziłam, że może trochę za dużo wymagam od tego czwartoklasisty i lekko spuściłem z tonu. Daję mu teraz łatwiejsze rzeczy, żeby go nie męczyć ponad siły. I to chyba odnosi skutek, bo ostatnio był nawet zainteresowany tym, co się działo. Dobra Ciocia, dobra.

Wieczorem ogarniałam sprawy okołoegzaminacyjne. Bo przecież czekał mnie jeszcze jeden dzień, w którym decydował się mój dalszy los na uczelni… Ale o tym za chwilkę :) Więc we wtorek już nawet wstałam rano, żeby iść na zajęcia, ale jednak nie. Musiałam odpoczywać przed ciężkim tygodniem. Tak, przed. Tak czasem też trzeba. No i poszłam dopiero do redakcji na 14:30. A tutaj czas zleciał szybciutko, bo cały czas coś do roboty jest. Nadrabiam zaległości z piątku plus jakieś nowe sprawy… Cały czas kociołek, cały czas coś.
Podkreślam, że jem megaregularnie, cały czas się pilnuję i ograniczam i ogólnie jest okej, jeśli chodzi wciąż o trzymanie się zasad diety. Jedyne z czym mam problemy, to za obfita kolacja. Ale i z tym sobie poradzę.
W zasadzie to niewiele więcej można o tym dniu napisać poza tym, że korki miałam. We wtorki nie jest tak źle, bo to język polski, gimnazjum. Robiliśmy zadanie domowe przez godzinę zasadniczo. Spóźniłam się jakoś chyba na te zajęcia, ale już nie pamiętam, co mnie zatrzymało.
We wtorek też minął termin, do którego można było dostarczyć usprawiedliwienia za nieobecność na posiedzeniu Parlamentu Studentów UW dla tych, co mieli być pierwszy raz po wyborach uzupełniających. Dwie osoby nie dostarczyły i straciły mandat. W tym jedna już drugi raz w tym roku akademickim… Słabych macie tych reprezentantów, studenci, słabych :)
Wieczorem przygotowywałam się na kolejny dzień, bo czekało mnie mnóstwo pracy i uczyłam się do egzaminu.

A egzamin był w środę. Z Zagranicznych Systemów Medialnych. Zdawałam go po raz piąty. Jeśli teraz nie zdam, wypierdolą mnie ze studiów. Ja wiem, to nie jest trudny egzamin. Ale ponieważ nie ma jednego dobrego skryptu do niego pełnego i ponieważ to są same daty, nazwiska, nazwy i skróty, to nauczenie się tego w tradycyjne 15 minut jest trudne. Wręcz – dla mnie – niemożliwe. I dlatego pouczyłam się też wieczorem dzień wcześniej. I ogólnie poczytałam to nawet.
Zanim poszłam na egzamin, miałam spotkanie z Polą. Drugie śniadanie. Sałatka owocowa, herbatka, full wypas. Potem tę sałatkę wzięłam i z jogurtem zjadłam jako obiad. Egzamin… no cóż, jakoś tam poszedł. Liczę na to, że zdam. Mam nadzieję, że to realne. Nie wiem kiedy będą wyniki, ale powinien szybko dość sprawdzić i ogarnąć raz-dwa.
A potem się wkurzyłam. Miałam mieć korki o 16:00. Zawsze tak mam – na UW. Napisałam rano do uczennicy, że chcę wcześniej. Nie odpisała. No ok, niech będzie. Więc zawsze jak się pod bramą UW zjawiała, to pisała mi wiadomość albo dzwoniła, że już jest. Wychodziłam po nią i szliśmy razem do sali. No a tym razem nic – nie dzwoni, nie pisze, ja czekam. Ostatecznie spisałam to na straty. I zaraz potem poszłam z czystym sumieniem na posiedzenie Prezydium Parlamentu Studentów UW. Głosowaliśmy, dyskutowaliśmy, wszystko w przewidzianym przeze mnie czasie max. 35 minut. Potem jeszcze chwilkę pogadałem z Moniką na temat sprawy w sądzie i… zapomniałem, że miałem się z Damianem.be zobaczyć pod palmą. Kurwa mać. Miałam mu kasę pilnie pożyczyć czy coś, więc to ważne w sumie.
Skapnęłam się w tramwaju przy pl. Starynkiewicza. Szybko do centrum wróciłam, on tam też się zjawił i się dokonała transakcja. Ale na korki łącznie się 20 minut spóźniłam. Tragedia.
Jeszcze dodatkowo te korki czasem trwają dłużej niż godzinę. Po tej godzinie się zgarnęłam i szybko do Carrefour pojechałam, gdzie Michał już na mnie czekał.

Najśmieszniejsze jest to, że kupiłam sobie spodnie dresowe do biegania. Stwierdziłem, że i tak będę je nosić tylko o 6:30 rano, tylko przez jakieś 2-3 tygodnie i tylko za jakiś czas. Więc nie ma sensu szukać ładnych. Wymyśliłam to w ostatniej chwili i wydało mi się śmieszne. Zakupy w ogóle jakieś nam i duże, i śmieszne wyszły. Potem się do domu z tym tłukliśmy. A to niewygodne, oj niewygodne. Jak życie.
Byłam zmęczona wieczorem, więc niewiele już dałam radę zrobić. Ale jakieś pisemka się jebnęło, coś tam się napisało, maile wysłane, dokumenty przygotowane… Nie opierdalałam się. Pornole się ładnie ściągnęły (to też warte podkreślenia), jeden odcinek „Gotowych” przed snem obejrzany… Ogólnie: udany dzień.

Wypowiedz się! Skomentuj!