Rozgrywki polityczno-uniwersyteckie mnie, niestety, wciągają. Bo to nie chodzi czasem o to, że coś jest dla mnie istotne lub nie, ale o ludzi. Nie lubię na przykład ludzi niekulturalnych. I jak ktoś taki jest dla mnie, to mnie to denerwuje. Dzisiaj miałam starcie z panem, co prawie mnie na pasach przejechał. Zatrzymał się i czeka. Więc się odwracam, pochylam do niego i krzyczę: „Przepraszam, kurwa!”. Niech się uczy kultury :)
Albo mój wicemarszałek, który mnie zdenerwował, bo mi się w moje (uwaga, trudne słowo) prerogatywy wciska. No ja rozumiem, że on ma praktyczne doświadczenie większe niż ja. Szanuję to, naprawdę. Ale jednak to ja jestem Marszałką i ja decyduję o pewnych rzeczach. I sobie nie pozwolę wkraczać w pewne moje uprawnienia. On pewno tego bloga nie czyta, ale ciekaw jestem ile przychylnych mu osób już donosi o tym, co napisałem ;)

We wtorek, po posiedzeniu Parlamentu Studentów UW, odpuściłem sobie. Mogłem, bo mam usprawiedliwienie. Więc nie poszedłem na pierwsze i drugie zajęcia. I na trzecie też… A że trwają długo, bo aż 3 godziny, to ogólnie olałem ten dzień na UW. A co mi tam, studiuję dziennikarstwo, czasem mogę!
Za to potem w redakcji byłam, pracowałam dzielnie ;) Problem polega na tym, że wciąż nie mam kasy zaległej. Kaśka się zarzeka, że będzie, że lada moment… Ale ja już naprawdę wyczerpuję swoją zdolność kredytową. Jak tak dalej pójdzie, to mi się nawet moja Visa Radość Życia wyczerpie. A tego nie przeżyję. Plan jest taki, żeby do marca-kwietnia wyjść z długów. Realny, wydaje mi się.
Po redakcji, korepetycje. Zaczynam powoli poznawać te dzieciaki. Nawet je lubić trochę. Mam nadzieję, że i one nareszcie się na mnie całkiem otworzą. Ten czwartoklasista, co mam z nim w poniedziałki jest zabójczo szczery, ale nieśmiały jeszcze. Pytam go: „Chyba niezbyt się cieszysz, że mnie widzisz?” na dzień dobry – na co on odpowiada „No… Nie za bardzo…” Uwielbiam go :)
A ten wtorkowy, uzależniony od Internetu, ma jakieś ADHD lekkie czy coś takiego. Albo tak mi się wydaje. No bo ani chwili spokojnie nie wytrzymuje, cały czas ciało mu się rusza. Śmieszne to takie.

Po korkach – szybka podróż do kina. Do Arkadii. Zabrałam znajome cioty. Sporo ich się zebrało, bo jakoś tak było dużo zaproszeń wyjątkowo. Patryczek, Damian.be, Kuba 69, Grześ, Daniel i Kuba Po Prostu, Gacek no i Staś z jakimś dziwnym panem, co go chyba nie znał wcześnie, bo przed spotkaniem w kinie kilkadziesiąt minut wcześniej napisał mi, że rzeczywiście pan na zdjęciach ładniejszy niż na żywo. Daa! On ma z sześćset lat. W sensie, że jakieś 25 czy coś. Byliśmy w ogóle na „Lustrach”. No i co… niezły nawet, jak na horror. Okej, trochę naciągany i kiczowaty. Ale ogólnie spoko. Piękna scena kończąca, gdy wszystko wybucha. Szkoda tylko, że przerywali ją ujęciami matki i dziecka. To psuło, moim zdaniem, efekt. A mogła to być najbardziej efektowna scena w całym filmie.

W środę – dyżur w redakcji. Kaśka się dopomina, żebym jej powiedział kiedy w okolicy Świąt chcę jakieś wolne. No to pytam dziewczyny w redakcji, jak one sobie wzięły. No i każda z nich poprosiła o… jeden dzień! Więc się lekko podłamałam, bo myślałam, że na dłużej pojadę… Ale że zajęć na UW nie mam, to sobie zacząłem kombinować jakby tu poprzekładać godziny, żeby cokolwiek mieć więcej. Wiem, że Wigilię nam wolną robi, więc spoko. No i tam kombinuję, przekładam, wyjaśniam Kaśce… Na co ona stwierdza, że to nie jest PRL, ja nie jestem w fabryce i mam jej powiedzieć kiedy chcę mieć wolne :) No to jej powiedziałam, nie muszę nic odrabiać a ogólnie od 22 do 29 XII mnie nie ma w stolicy.
Przy okazji wszyscy zaczynają pytać: „a co robisz na sylwestra?”. A ja nic nie robię. Po pierwsze: nie mam jeszcze konkretnej jakiejkolwiek propozycji. Więc pewno podobnie jak rok temu – gdy jednak miałem kilka propozycji – spędzę sylwestra w domu, na czacie, przed komputerem. No i tak sobie pomyślałem ostatnio: dobra, spoko, ja jak ja… Ale jacy to muszą być biedni ludzie, co tak na czatach siedzą w sylwestra o północy. Tym bardziej, że zdecydowana większość z nich (jeśli nie wszyscy) są na tyle heteronormatywni, że ich wzorcem i ideałem jest „spędzić tę wyjątkową noc z wyjątkową osobą” czy jakoś tak. Więc musi to ich boleć jakoś, że siedzą i walą konia na czacie przed skype-kamerką.
Wracając jednak do rzeczywistości – udało mi się nareszcie do fryzjera iść. Ledwo zdążyłam i cały czas Arka pośpieszałam, żeby już kończył zaraz ;) No bo korki czekają. A wiadomo – fryzjer to wydawanie kasy, a korki t jej zarabianie. I co jest ważniejsze? ;)
A na korkach mama dziewczynek nie miała, wyjątkowo, swojego ciasta. Miała swoje ciasta. W sensie, że dwa. I „musi pan spróbować”. No to spróbowałam.

Czwartek to mój ulubiony dzień, bo mam na 10. I tak powinno być :) Co prawda, jeśli wszystko dobrze pójdzie, to się skończy niedługo, ale póki co, mam się czym cieszyć.
Skończyć się może o tyle, że… Dyrektor Instytutu Socjologii chce żebym, mimo wszystko, prowadziła zajęcia dla studentów już od II semestru teraz. Rozmawiałem z nim o tym i mówiłem, że wicedyrektor ds. studenckich mówiła, że formalnie to już niemożliwe. On mówi, że się spodziewał takiej odpowiedzi, ale mimo wszystko znajdzie sposób, żebym prowadziła te zajęcia. Dla mnie: super! I pewno, jeśli się uda wszystko, to będę je mieć właśnie w czwartek o 8, bo właściwie to jedyna wolna godzina w moim tygodniu.
Od razu mówię do wszystkich, którzy czytają bloga, chcieliby się zapisać ale nie są młodymi ładnymi studentami: nie zaliczycie ;)

W czwartek miałam okazję po redakcji po raz pierwszy od razu do domu wrócić i posiedzieć chwilę. Super jest to uczucie, naprawdę. Potem się tylko zebrałam i pojechałam na Imielin do Multikina na koncert Shakiry z Oral Fixation Tour. Zaprosiłam Jureczka, Tomeczka i Jurka :) Wybuchowo dość. Jureczek pił piwo podczas koncertu. Jurkowi chyba się podobało. A Tomeczek specjalnie przełożył przyjazd z środy, żeby z mojego zaproszenia skorzystać ;) No a potem spał u mnie… W kinie same 13latki (czasem z rodzicami) i my. Megaśmiesznie.
W domu już nam do śmiechu nie było, bo wiadomo jak się skończyło.
Oczywiście, w piątek wstałam normalnie, przepisowo i prawidłowo. Wiem, że to wkurwia naszego współlokatora Piotra. On nie pije, nie chodzi, nie spotyka się. Siedzi, czyta, czasem gra. I nic poza tym. Chodzi spać wcześniej niż my, ma problemy z wstaniem później niż my. I to go boli chyba. Bo widzi, że ja daję radę ;) Mam czasem wrażenie, że to go naprawdę wkurwia. No, ale cóż… Ja po prostu mam ogień we krwi. I nie wyobrażam sobie siedzenia na dupie.
Piątek często się w redakcji ciągnie, ale tym razem było inaczej. Jakoś tak dużo spraw się zrobiło, że nudno nie było. A poza tym byłam na obiedzie w ramach takiej konferencji, co Samorząd na UW robił. Bo okazało się, że ogólnie mają kasy na mnóstwo ludzi, ale wcale tak mnóstwo nie było. Więc, żeby się nie marnowało… wiadomo. Bardzo smacznie, bardzo obficie. Szkoda, że mało stolików, ale dałam radę.

Po wyjściu z redakcji – spotkanie w sprawie zmian w Regulaminie Studiów na UW. Nic ciekawego dla osoby postronnej, sprzeczanie się o szczegóły… Dla jednych coś totalnie nieważnego, może zmieniać przebieg studiów innej osoby. To jest właśnie na UW piękne i trudne zarazem. Ta różnorodność. Różnorodność, jak mi się wydaje, w ogóle jest zawsze piękna i trudna jednocześnie.
Po wyjściu z UW (nareszcie!) udało mi się jeszcze Carrefour zaliczyć. Kiedyś trzeba. I w ten sposób zaczęłam weekend.
Tzn. z tym zaczęciem to nie do końca prawda, bo jeszcze siedziałam w domu i pisałam pracę zleconą (bo już nie mam kiedy, naprawdę!) a potem myślałam nad tekstem, o który mnie poproszono. Dzwonili do mnie z Muzeum Powstania Warszawskiego i chcą, żebym do dwujęzycznej publikacji napisała nie tylko standardowy tekst, który wszyscy uczestnicy seminarium naukowego piszą, ale jeszcze dodatkowo coś. Trudna decyzja, mimo że słodzili na maksa („twój referat był wybijający się na tle pozostałych”, „od razu pomyślałyśmy o tobie”), to jednak temat nie jest czymś, w czym czuję się swobodnie i co dawałoby mi duże pole do popisu. To będzie trochę pracy.

No, ale jak piątek, to piątek. Nie może być inaczej – wylądowałam w Utopii po północy. Ludzi średnio, bo to dzień przed dużą imprezą. Ale się zeszli ostatecznie koło 3. Mnie najbardziej cieszył widok Maciusia z Mercer’sa, którego dawno nie miałam okazji zobaczyć.
Grał Hugo, więc esencję piątkowości utopijnej wyciągnął. Bardzo dobrze zagrał. Zaskoczył mnie, co – powiedzmy sobie szczerze – jest już pewnym osiągnięciem. No, a jak skończył z muzyką overkitchową, to się zaczęła jazda… Zmiótł nas i tyle. Nie odpuszczał, aż żal było iść. Ale sytuacja zmuszała do opuszczenia lokalu rozkoszy wszelakich…
Swoją drogą, a propos rozkoszy, to w swoim prywatnym słowniku ułożyłem ostatnio słowo narkoznajomy. Wiadomo, skąd nazwa, prawda? Ale tak mnie dziwi, jak niektórym moim znajomym się nagle krąg znajomości w ewidentną stronę poszerza… Nie mówię, że to źle. Źle tylko, gdy się wypierają. A może i nie? W sumie: kto powiedział, że prawda jako wartość ma jakąkolwiek wartość?

W sobotę, przyznaję się bez bicia, opierdalałam się. Nic a nic właściwie nie zrobiłem. No, poza poprawieniem jakiś tam dwóch swoich tekstów, które zresztą wcale nie były przez to takie, jak bym chciał. Trudno jednak. Jak mawia mój naczelny – nie mam do tego feelingu i przez to teksty wychodzą tylko poprawne zamiast zajebiste.
Za to na wieczór szykowałem się do Piotrka. W sumie nie było nic ciekawszego do roboty, pogoda marna, ogólnie jakoś tak na nie, więc przed Utopią trzeba było się nastawić. Jedni przeżywali andrzejki (kiedy to było, gdy mnie to święto jeszcze obchodziło…) a my – urodziny Moondeckowej.
Jakiś czas temu na Play wypatrzyłam chłopca. Ładny, 1989, szczupły, wysoki, Warszawa. No to widzę zdjęcia i widzę, że ciota. Przez przypadek zupełnie w polu „najnowsze wpisy w blogach” zauważyłam, że ma coś o Danim-Vi, który ma w Utopii wystąpić. Zajrzałam, a on pisze, że pewno będzie świetna impreza, ale on nie ma z kim iść itd. No to mu piszę, że nie ma znaczenia z kim, tylko jak bardzo chce. A on chciał bardzo, bardzo. Od słowa do słowa, od wiadomości do wiadomości, zaprosiłam go do Piotra.
Przyszedł. Szybko wszedł w towarzystwo. Specjalnie tak go ustawiłam czasowo, że wiedziałam, że będę w momencie jego przyjścia w łazience się szykować. Niech se radzi, a co. I poradził sobie doskonale ;) A ja w tym czasie się przebrałem, pomalowałem, przygotowałem i wystylizowałem. Bądź gotowy dziś do drogi :)
W mieszkaniu połączonym z Piotra mieszkaniem, piętro wyżej, trwała heteroseksualna impreza – policja była, pijany sąsiad się dobijał i krzyczał. Ogólnie, jakieś megazamieszanie, tylko u nas spokój. Jednak hetero nie potrafią się grzecznie bawić.
A Michałem 19letni się sprawdził. Młody, miły, otwarty, przystojny, ładny, student, dziewiczy w środowisku. Więc w sam raz na to, by trafić do mnie. A ode mnie „w świat” ;) No i razem w utopijny świat ruszyliśmy.

Wiadomo, że mnóstwo ludzi. Super było jeśli idzie o muzykę. Naprawdę, naprawdę super. Moondeckowa, Hugo, Dani-Vi… Wszyscy dali radę. A ja się bawiłam też na całego. Tym bardziej, że dobrze wyglądałem (mocny makijaż…). Niestety, nic co dobre, nie trwa wiecznie. Była wpadka i to mega. Poszło mi ramiączko w sukience i musiała się zabawa skończyć. Niestety, bo było bardzo miło. Na początku próbowali mnie ratować – Pola, dziewczyny od Gacka, ogólnie jakoś tak miło. Ale się nie dało i musiałam z jednym ramiączkiem popierdalać. A że tak się długo nie da, wiadomo. Dlatego musiałam się dość szybko zebrać.
Oczywiście, noc obfitowała w ciotodramy. Maciej Bieacz Biurwa Jebany cały wieczór spędził z Wojtkiem Lacoste. Nie byłoby to może dziwne, gdyby nie to, że Jureczek też był w klubie. I ogólnie Maciej Bieacz spędził czas z nim tylko o tyle, o ile zwróciłem mu uwagę oraz przed wyjściem Jureczka, który z powodów rodzinnych ma zmartwienie na głowie. Nie mnie oceniać, ale ja w sumie rozumiem. Z Wojtkiem mogłabym spędzić wieczór chętnie ;)
Patryczek za to miał chyba jakieś parcie na Piotra. A Piotr na Piotra barmana (tak, nadal – tak, znowu). No i jak tylko Patryczek z Piotrem się bawił, to barman Piotr ciotodramował. Ogólnie, jakieś zamieszanie. W klubie zresztą Sis się zjawiła ze swoim mężczyzną życia (daaaaawno jej nie było) zaś Bartek i Maciej szaleli w VIPie. Nie wiem ile wydali tej nocy… ale sporo, to pewne.
I choć muzyka mnie nosiła, to trzeba było się zebrać i iść. Bo to ramiączko nie dawało mi żyć… Michałek też wyszedł, bo nie wiedział z kim ma siedzieć dalej.

W niedzielę miałem tylko jeden cel: spotkanie klubu parlamentarnego. Tak, znowu. Taki jest rok akademicki, że zawsze pierwsze dwa miesiące to czas intensywnych spotkań. Akceptuję to. Tym bardziej, że jestem Marszałkiem i w sumie powinienem „świecić przykładem” ;)
Potem było gorzej… Wróciłam do domu, a się okazało, że do nas wprowadza się Karolina od Michała na kilka dni, bo coś tam z mieszkaniem problem mają. No i mieszkać ma u nas do środy. No to żeśmy świętowali (tym bardziej, że nowy rok liturgiczny się zaczął!) – wódeczka, malibu, sok, pizza i film „Get Smart”. Karolina dość szybko usnęła, ale my z Michałem dzielnie dotrwaliśmy do końca (filmu). Sen był wybawieniem po tak intensywnym tygodniu.

Poniedziałkowe zajęcia zaczęły się dla mnie ciekawie. Miałam przygotować tekst na zajęcia (przygotowanie go oznacza… zaliczenie zajęć) na dowolny temat, w dowolnej formie, niekoniecznie prawdziwy… Dałam stary swój artykuł jeden. Po przeczytaniu go nagłos, pani stwierdziła, że był bardzo sarkastyczny. No więc mówię, że taki miał nie być, że może po prostu moje odczytanie tak wyszło (tekst dotyczył portalu randkowego dla katolików przeznaczeni.pl) i że może ja już jestem ironiczny do szpiku kości po prostu. Pani stwierdziła, że chyba tak, że ona ma podobne zdanie na mój temat i się z nim zgadza…
No cóż, jak żyć ;) Przez pozostałą część zajęć nie zrobiłam niczego produktywnego. Czyli norma na dziennikarstwie. Potem biegałem, załatwiałem sprawy związane z digitalizacją skryptów dla Instytutu Socjologii, no i spotkałem się z dyrektorem na chwilkę. Powiedział, że bardzo chce mieć zajęcia, które ja będę prowadził i że zrobi wszystko, nawet wbrew swoim zastępcom, bo chce. To bardzo miłe, że tak powiedział. Więc jak dobrze pójdzie, to będzie naprawdę fajnie.
Po dyżurze w redakcji udałem się na korki. Megaśmieszne, bo z tym młodym :)
Wieczór też był udany, bo po zakupie podkładu i różu (nareszcie 5 minut wolnego na to!) poszedłem do kina na „Rockera” ze znajomymi. Udało mi się kilka ciot wyciągnąć, więc mam nadzieję, że mile spędzili ten czas. A film – nawet śmieszny. Ładny aktor grający rolę frontmana grupy. Szkoda, że nie zdjął koszulki… No i nie wspominając o tym, że także publiczność ładna, bo Michałka tego młodego wyciągnęłam z domu ;) Więc ogólnie miło.

Bloga pisałam w sumie nie wiem ile… Ale mam już dość ;) Siedzę w redakcji i w wolnych chwilach kończę pisać to, co w domu mi się nie udało. Ale na szczęście jestem już w miarę na bieżąco. Kto przeczytał całość? O czym zapomniałem?

Wypowiedz się! Skomentuj!