Możecie mi wierzyć lub nie, ale ja naprawdę nie lubię pisania bloga po tak długiej przerwie. Denerwuje mnie to, że nie mam czasu na pisanie (a taka blotka jednak z półtorej godziny zajmuje…), że nie pamiętam niektórych szczegółów oraz że muszę przy pisaniu mieć otwarty kalendarz Google, folder ze zdjęciami plus zapiski z bloxa i fotobloga. Wszystko po to, żebym lepiej zapamiętała swoje życie.

Zacząć trzebaby w piątek, ale ponad tydzień temu. Tak jakoś wyszło, że dwa weekendy się zebrały w jednej blotce. Od tego dalszego chronologicznie wypada zacząć. Wieczorem małe spotkanie u Pasywa się odbyło. Umówiłam się z Damianem.be pod kolumną Zygmunta i żwawym krokiem podążyliśmy ku ostoi pasywności w zawirowanym gejowskim świecie.
Trafiliśmy w sumie bez problemu, jeszcze po drodze zaliczając nocny jakiś. Ja nie chciałam, to Damian.be. Na miejscu mnie wszyscy namawiali, żebym wypiła coś. Nie chciałem, to jasne, bo jestem na diecie. A wiadomo, że każdy drink to zawsze „+Cola” lub „+sok”. A to kalorie, ach kalorie. Ostatecznie pojawił się pomysł, że mogę pić bez softów, czystą. Tak też się stało. Jeden czy dwa, ale że zmęczony byłem, to dość silnie zadziałało. U Pasywa w ogóle się kilka osób zebrało, co sprawiło, że dość sympatyczna atmosfera się zrobiła. Ostatecznie Pasyw musiał się rozebrać, bo go ktoś zalał, Jurek tańczył a Damian.be sikał… Muzyka grała, niektórzy tańczyli, głośne rozmowy… Czyli udany bifor mówiąc krótko :)
Oczywiście, Pasyw nadal kocha Piotra i będzie go zawsze kochał, i nigdy go nie zapomni, i nie chce żyć z nikim innym, i nie zostawi go w spokoju, i takie tam różne.

Od Pasywa jechałam taxi z Damianami. Pan nas wkurzył w taksówce, bo nie dosyć, że zwrócił uwagę bardzo niekulturalnym tonem Pasywowi, to jeszcze mówił do nas „per ty”, co w tej sytuacji mi nie odpowiadało. A dlaczego zwrócił uwagę Pasywowi? Bo przeklinał… Już chciał nas wysadzać po drodze, my chcieliśmy wyjść, potem numeru nie chciał podać swojego… No, ogólnie, skandal jakiś. To był Grosik Taxi, ku przestrodze mówię. I zawsze wszystkich informuję, że Glob jest lepszy.
Udało się nam jakoś dotrzeć do Toro w dość niemiłej atmosferze. A na miejscu… No, nuda. Nic się nie działo, nawet muzycznie było słabo jak na Toro. Więc długo tam nie zostałam, tylko zaraz się zebraliśmy z chłopcami i pojechaliśmy dalej. Bo nie ma co marnować czasu. The More That You Wait, The More Time That You Waste.
Zupełnie inaczej w Utopii. Piękna atmosfera, barwnie, kolorowo… Owszem, ludzi bywało więcej, muzycznie też lepiej bywało… Ale nie ma chamstwa, przepychania się i zachowywania niekulturalnego. Najgorsze było to, że Bartek ze swoim Maćkiem był… Mieli dobry humor i mi postawili ze dwa szampany. A potem jeszcze ktoś tam mi drinka kupił. Ale gdy zauważyłem, że już dalej pić nie powinienem, to przestałem.
Co nie zmienia faktu, że np. trzymałam Damianowi.be, gdy sikał. Dla mnie w sumie to o tyle dobre doświadczenie, że dowodzi mojej całkowitej deseksualizacji w oczach innych. Sam Damian.be powiedział potem „ej, ale mnie to nawet nie podnieciło”. No a jak miało podniecić?! Oczywiście, że nie podnieciło.
A potem popełniłem błąd. Wracając, zaszedłem „do Pani”, gdzie zawsze jedzenie rano kupowaliśmy wracając z imprez. Chciałem zjeść cheeseburgera nie-McD, więc prosto tam poszedłem. Ale ten chees to nie był dobry pomysł. Zatrułem się nim.

Całą sobotę przeleżałem w łóżku. Miałam temperaturę dochodzącą do 38 stopni Celsjusza. Tyle cierpienia z powodu jednego cheeseburgera! Do łazienki latałem i nic nie jadłem. Tragedia.
A najgorsze, że miałam ważne posiedzenie Klubu Parlamentarnego i musiałam się z nimi spotkać. Więc na 17:00 tak czy owak pojechałem na UW. Wytrzymałem, choć łatwo nie było. Dlatego też potem się ogarnąłem szybko i wróciłem do domu… znów spać.
A nagle zadzwonił telefon – Tomeczek poinformował, że w ramach niespodzianki, wpada do mnie ze swoim Pawłem, któremu się bardzo w Utopii spodobało (jaka jestem zaskoczona…). Byli u mnie jakoś już po 22. Ja leżałam i umierałam. Oni chcieli się bawić.
Więc walnąłem sobie setkę wódki na zasadzie „zabije albo wyleczy”. No i trochę pomogło. Wykąpałem się, ogarnąłem i zaraz się zbierać zaczęliśmy. I ja wiem, że może się niektórym wydać dziwne, że z zatruciem, temperaturą i ogólnie w złym stanie ja myślę o imprezie… No, ale o czym mam myśleć? Położyć się i umierać? Co to, to nie.
Fakt, że nie było to najprzyjemniejsze wyjście w moim życiu. Bolał mnie brzuch a niejedzenie sprawiło, że nie miałam siły tańczyć. Ale nie było źle! Wręcz przeciwnie – muzycznie było bardzo bardzo fajnie. Ludzi się sporo zeszło, jakiś tłok się zrobił… Ogólnie dużo znajomych, radosna atmosfera i ja umierająca pośrodku tego ;) Już powiedziałam kiedyś: zobaczycie, że jak tak dalej pójdzie, to za kilka lat, gdy skończę już 25 lat, znajdziecie mnie martwą na środku parkietu Utopii. Taka śmierć w imprezowni byłaby dla mnie chyba idealnym końcem, prawda?

Nie obyło się bez ciotodramy. Tomek mówi, że widział Macieja Bieacz obejmującego w WC jego Pawła. Paweł zaprzecza. Jurek się dowiedział. Maciej się wkurzył i każe Tomkowi wypierdalać z Łodzi. A Tomek nadal nie ma pracy… No, ogólnie, kocioł. A dla mnie znaczenie ma tylko dobra muzyka.
Lekko skłóceni potem chłopcy poszli u mnie spać. Grzecznie, bo zabroniłam im współżyć.

Mój stan był nie do pozazdroszczenia. W niedzielę nadal nie czułam się najlepiej, ale nareszcie coś zjadłam i robiło mi się lepiej. Chłopcy się jakoś zebrali i pojechali do Łodzi swojej, a ja leżałam dalej. No i koncert Hercules and The Love Affair przeszedł mi koło nosa… Takie, kurwa, wydarzenie… Cała moja promocja… Wszystko na marne, bo zatruta leżałam. Szajse.

W poniedziałek wstałam normalnie i na zajęcia poszłam. Dałam radę, choć nie było łatwo. Było nudno, jak zwykle, więc ledwo… Potem dyżur w redakcji, norma. A potem się zaczęło. Powinnam być na Logosie Zaangażowanym w Centrum Myśli Jana Pawła II, ale było to niewykonalne. Po prostu ostatnie posiedzenie Parlamentu Studentów UW minionej kadencji było i musiałem iść. Tak dla zasady oraz po to, żeby dowiedzieć się kilku rzeczy a propos rozliczenia Zarządu Samorządu Studentów UW, Komisji Rewizyjnej i takich tam. Pojechałem więc na korki, z których szybko pognałem na UW. Życie.
Skończyło się całkiem szybko, ale i tak było gorąco. Rozliczyłem ZSS UW z ich programu wyborczego. Musieli wszystko wyjaśnić, przyznać się do błędów. To nie jest tak, że ja nie wiem pewnych rzeczy – wręcz przeciwnie, bo dużo wiem – ale wydaje mi się, że ważne jest publiczne przyznanie się do pewnych błędów, pomyłek i doceniam bardzo umiejętność powiedzenia „tak, nie umiem, nie dałem rady”.
Ostatnie posiedzenie się skończyło, a więc i kadencja poszła. To zawsze taki ważny moment, że wszyscy myślą, co dalej. A dalej może być tylko lepiej – z założenia ;)

We wtorek było niełatwo, bo się okazało, że kolejny test w McD mnie czeka. Pojechałam a tam… wycieczka jakaś. A jak jest wycieczka, to ja nie mogę testować. Więc musiałem czekać na zewnątrz i rozmawiając z Pasywem przez telefon, marzłem. Nie ma to tamto… Ostatecznie udało mi się. Restauracja wypadła jako tako. To tak przy okazji ;)
A ponieważ w sumie to był mój jedyny posiłek tego dnia, Michał namówił mnie na pizzę. I wieczorem, oglądając Little Britain, zjedliśmy jeszcze takową. To tylko utrudniło mi życie w sumie, bo następnego dnia byłem ociężały po tym. No i zacząłem węgiel brać, bo nadal odczuwałem skutki zatrucia i stwierdziłem, że nie ma co czekać, tylko trzeba wspomóc organizm.

Środa była dniem posiedzenia Senatu UW. Jako Senatorka, musiałam się dzielnie zjawić. Było niełatwo. Posiedzenie bardzo długie, trwało prawie 5 godzin. Wybory do Komisji Senackich są o tyle trudne, że wiążą się z koniecznością uzyskania przez członków kwalifikowanej większości, a to nie takie łatwe, gdy wszystko tajne przez poufne… Prawie się udało. Kilka pojedynczych miejsc nieobsadzonych, co mi osobiście się nie podobało, ale tak widocznie być musiało. Pani Rektor pozamykała głosowania i poszliśmy dalej. W sumie, jak się okazało, jest to zgodne z przepisami, ale jakieś takie… nieładne.
Nie miałem jeszcze czasu pogadać z Panią Prorektor, ale doszło do mojego domu rodzinnego pismo od niej. Że dziękuje mi za zwrócenie uwagi na pewien problem prawny na UW, że dbałość o to, jest także jej troską no i że… dziękuje mi bardzo. Teraz będę ją męczył, żeby także zaczęła działać a nie tylko dziękować mi za to.

Po dyżurze w redakcji, a przed korkami, skoczyłam na socjologię. Okazuje się, że mój dyplom od 2 lipca NADAL nie jest wystawiony. Ale na tym mi mniej zależało. Chodziło mi o zaświadczenie o ukończeniu studiów do banku. To też było problemem. Pomijając fakt, że dwie drukarki się przy tym zepsuły, to okazało się, że USOSowi nie za bardzo podoba się, że ukończyłem studia rok wcześniej i nie za bardzo wie, co w tej sytuacji mi wystawić. Siedziałam tam ze 40 minut… No i udało się. Potem zaniosłem zaświadczenia do banku, gdzie pani sprawdzała co i jak i czy mogą być. Mogą. Teraz tylko mam przynieść dyplom ukończenia studiów w ciągu miesiąca od wystawienia… A to, jak widzę, może jeszcze potrwać :)
Korki korkami, poleciały jakoś, jak zawsze. Czasem naprawdę mam wrażenie, że te dzieciaki mnie nie potrzebują. No, ale jeśli chcą płacić za moje towarzystwo, to ja z chęcią wezmę tę kasę ;)

Do domu szybko wracałam, bo Sebastian-Arek miał wpaść. I Pasyw, co potem się dopiero okazało. Arek głównie po płyty z pornografią. No więc je dostał. Pasyw jedną też wziął, ale jemu głównie na muzyce zależało. No i Pasyw został na noc. A poza tym miał wódkę jakąś czy coś.
Potem chciałam, żeby Jarek z nami spał, ale Pasyw się nie zgodził, bo się boi Jarka. I czego tu się bać? Przecież to tylko kawał gumy…
Jednakowoż, chłopcy wyszli zadowoleni i bogatsi o kilka filmów porno.

W czwartek umówiłam się do fryzjera, ale tylko dlatego, że zapomniałem o spotkaniu z Ewą i Pauliną. Na szczęście udało mi się na czas zorientować i odwołać fryzjera. A do Pauliny z Ewą pojechaliśmy zaraz po wyjściu z UW. Gościnnie więc przygotowano nam obiad i słodkości. Niech żyje wolność!
Dodatkowo, po drodze kupiliśmy coś tam w nocnym… Och, nie ma co gadać. Zdarza się. Ewa wyszła, znów, wcześniej. A ja posiedziałem tak, że już nocnym wracałem. Ale było śmiesznie. Jak zawsze, mnóstwo niewybrednych żartów, chamskiego zachowania, naśmiewania się z ludzi bez „socjologicznego bakgrałndu”. No i z nas samych, ma się rozumieć. Przecież my jesteśmy w tym wszystkim najbardziej śmieszni.
Piątek był, mimo bardzo późnego powrotu do domu, strasznie chodliwy. Najpierw redakcja, trochę latania… a potem spotkanie z Asią Gąską, która nie daje rady z ogarnięciem studiów i potrzebowała rady i pomocy fachowca (tak, to ja). Potem znów spotkanie z inną redakcją. Nie ma łatwo. Miałem się wyrobić w ciągu 40 minut i dałem radę. Ochrzan, pochwała, zlecenie, lecimy. Dziś już wiem, że na nic się to zdało, bo i tak się nie udało.
Na deser – kolejne spotkanie, tym razem nieoficjalne i tajne. Chodzi oczywiście o polityczne gry na UW. W sumie nie do końca chcę się w to mieszać, ale wiadomo, że z pewnych powodów muszę. No więc posiedzieliśmy, pogadaliśmy, ale koło 21 się zbierać musiałem (od 9:00 rano na UW!). Zaliczyłem Carrefoura rzutem na taśmę („prosimy o podchodzenie do kas i kończenie zakupów”). I do domu jakoś po 22 dotarłam.

Nie ma zmiłuj. Piątek, to piątek. Przespałem się dosłownie godzinkę i zaraz się zbierać zacząłem do U. Ogarnięcie błyskawiczne jak na mnie. Potem niełatwa podróż do centrum i zaraz się znalazłam w Utopii. Tam też niełatwo. Czemu? Bo Yoora grał, a ja nie przepadam. Więc wybawieniem okazali się tancerze na barze. Zwłaszcza jeden hetero-ruchacz. Boże, jaki on był megaerotyczny w tym całym swoim nierytmicznym tańcu… Jestem bardzo, bardzo na tak :) O ile zawsze narzekałam na tancerzy w Utopii, bo byli nie w moim typie, tak ten jest wybitnie w moim typie. I nie jest to wychudzony niebieskooki blondyn, czego by się wszyscy spodziewali.
Zabawa jakoś się toczyła.
Niektórzy trochę wypili, inni się lekko przyćpali. Ot, norma. A ja wrócić musiałam o rozsądnej porze. Bo w sobotę o 13:00… spotkanie na UW. W sprawie, ma się rozumieć, służbowej. Tworzymy małą grupę roboczą, która przygotowuje propozycje zmian w Regulaminie Studiów na UW. Pracy mnóstwo, czasu mało. Po 15 wyszedłem, bo chciałem jakiś obiad zjeść. W domu zresztą. Nie wiem w sumie czy dobrze zrobiłam jadąc do domu, bo zaraz trzeba było na UW wracać na spotkanie klubu parlamentarnego. Spotkanie długie, ale potrzebne bardzo. Ostatecznie ustalono, że będę kandydatem na Marszałka Parlamentu Studentów UW.

Wróciłam do domu na chwilę i zaraz się zbierałam dalej, na imprezę. Posiadówa niedługa, ale może i dobrze, bo jakoś tak drętwo lekko było. Mimo tego, że nowością było pojawienie się Michała, który w związku z ciotodramą postanowił wyjść z domu. No, ale poza tym jakoś tak nie działo się zbyt wiele i dość spokojnie było. Zaczęło się imprezowanie sobotnie.
W Utopii grał rumuński DJ w ramach cyklu „Utopia and places to be”. Zaskakujący pozytywnie był, dobry bardzo. Intensywny, energetyczny, mocny, momentami komercyjny… więc ładnie grał. Zabawa więc miła, w gronie znajomych, więc na pewno dlatego też. Ale ogólnie: megamiło. Maciusia nie ma w Utopii, bo egzaminy ma w ten weekend, więc wyrozumiałość mu się należy. Niemniej, to zauważalna zmiana. A jak wracaliśmy z Michałem do domu, to widzieliśmy napis Utopia na jakimś samochodzie i panią w białych buffalo w tramwaju. To zapowiadało dobry dzień, prawda? Przecież niedziela się zaczęła.

I rzeczywiście, taka była. Wspólna kolacja (czy też obiad?) z Marcinkiem i Kacprem. Miło, że pamiętają o starej ciotce czasem i zapraszają. Jeszcze jakaś koleżanka Marcina była, co mnie nie zna, ale się okazało, że tak jak wy wszyscy, nie czyta mojego bloga, ale wie co na nim jest.
Jedzenie bardzo smaczne, bo Marcinek robił. Atmosfera miła… także z powodu wina i drinka potem. No i jak koleżanka poszła, to się jeszcze jakoś tak rozluźniło całkiem już i rozmowy, muzyka, śpiew ;) Czyli miły, naprawdę miły wieczór. Potem musiałem wyjść, bo chłopcy mieli zaplanowane współżycie około 22.

Poniedziałek miał być i był ciężkim dniem. Najpierw meganudne zajęcia, na których z Anką jedliśmy słodycze, rysowaliśmy gołe panie z cyferek i robiliśmy wszystko, żeby przetrwać. To niełatwe.
Dyżur w redakcji, nerwowy z powodu tego, co potem się dziać miało. Czyli posiedzenia Parlamentu Studentów UW. Bieganie, latanie, załatwianie, umawianie. Zakulisowe gierki, uczenie nowych, przygotowanie ulotek, awaria ksero… Zamieszanie straszne, oczywiście tylko w gronie „góry”. Statystyczny parlamentarzysta czy parlamentarzystka nie ma o tym pojęcia, nie przejmuje się tym i w sumie nie musi. Od tego ma innych ;)
Ja się tylko trochę stresowałam. Wiedziałam, że nie ma w sumie lepszych ode mnie kandydatów i kandydatek, ale jak w każdym politycznym ciele, także i tutaj nie zawsze merytoryczność wygrywa. Okazało się, że niepotrzebnie się martwiłam. Wszyscy pytający o cokolwiek podczas debaty nad moją kandydaturą (jedyną) podkreślali, że jestem idealnym kandydatem, że nie widzą lepszego i takie tam miłe rzeczy. Więc nie jest źle. No i, wiadomo, ostatecznie wygrałam. Jestem Marszałkiem Parlamentu Studentów UW, najważniejszego ciała Samorządu Studentów UW. No i automatycznie jestem Senatorą UW. Jeśli ktoś chce mi gratulować, feel free to do it ;)
Posiedzenie było długie i dość wyczerpujące. Okazuje się zresztą, że już mieliśmy pierwszą wpadkę ;) Ale to nie jest najważniejsze. Najważniejsze, że jakoś poszło. Błędy naprawimy, przyznamy się do nich. Wszystko będzie dobrze.
Po posiedzeniu, mój klub namówił mnie na dwa głębsze. A potem zaczęło się planowanie, co w związku z praktycznym zerwaniem koalicji rządzącej… Nie ma decyzji, jest niepokój.
A do domu wróciłam po 2.

Wypowiedz się! Skomentuj!