Myślę. Powoli myślę o zakończeniu cyklu F-SP. Ja wiem, że to się dziwne może wydawać w perspektywie tego, że dopiero co go wznowiłem. Ale zmieniają się „warunki zewnętrzne”. Floor-Sitting Party jest imprezą, na której się nie siada na niczym, co normalnie służy do siadania. Siedzi się na podłodze, co jasne. Natomiast problem polega na tym, że F-SP zawsze wymagało zaangażowania całego mieszkania. W tym sensie było dość kłopotliwe, ale i wymagające. Nasze aktualne mieszkanie nadawało się od samego początku do F-SP wyśmienicie. Raz, że jest nie za wielkie, dwa, że są te pokoje drzwiami połączone – tak, że można chodzić w koło, a trzy, że zawsze dużo przestrzeni było w mieszkaniu. Samo bowiem, jako takie wynajmowane, nie ma za dużo mebli. Piotr W., z którym przyszło mi mieszkać pierwsze trzy miesiące, nie był pod tym względem wymagający – tym bardziej, że i mnie prawie cały czas nie było. I wręcz dążył do zmniejszenia ilości rzeczy w mieszkaniu, wywalając dwa fotele jakieś. I super. Tym więcej wolnej przestrzeni.
Ale Michał i Piotr, to inna historia. W miarę upływu czasu wzrasta ich zapotrzebowanie na meble. Najpierw była szafka-półka. Niedawno dostali od Sis biurko, które postawili obok poprzedniego. Teraz Michał myśli o zakupie łóżka. Jest dzisiaj w Ikei, więc nie wiem czy gdy wrócę do domu, to nie będzie już o jeden mebel więcej w naszych skromnych progach. I o ile całkowicie rozumiem jego dążenie do zwiększenia komfortu mieszkania i swojego przebywania na Szczęśliwicach, to jednak stwierdzić trzeba obiektywnie, że ilość miejsca wolnego się drastycznie zmniejsza. Piotrowi zasadniczo szkoda kasy na meble, które potem – w razie czego – trzeba będzie albo zostawić albo (co chyba gorsze) przeprowadzać się z nimi. Ale Michał chce. No i dlatego zaczynam dostrzegać potencjalne problemy z organizacją Floor-Sitting Party w przyszłości.

Piątkowa impreza w Utopii szalona. Występ Krystyny Prońko jednak zamieszał w planach bywalców. Przede wszystkim ze względu na scenę, jaka stanęła na środku parkietu dla pasywnych i zajęła jego sporą część. Zespół na żywo, wokal Krystyny… To robiło wrażenie. Tym bardziej, że ona – choć megaprofesjonalna i już rozśpiewana na maksa – to jednak dała z siebie dużo. Nie oszczędzała się mimo 2 w nocy. Dlatego jej występ był udany.
Okej, można się czepiać, że ona nie śpiewa klubowego repertuaru. Bo nie śpiewa. Ale piątki w Utopii nie są typowo klubowe nigdy. Zawsze coś tam się dzieje innego. „The Greatest Polish Divas” jest tylko kolejnym przykładem potwierdzającym tę zasadę. Więc występ udany. I, co zaskakujące, dość długi. Większość ludzi i tak czekała tylko na „Jesteś lekiem na całe zło”, ale to zawsze tak jest. Że niby znają, niby lubią daną piosenkarkę, ale jak przychodzi co do czego, to po alkoholu tylko największe hity ich cieszą.
No i ten alkohol… Ja rozumiem, że się ciasno zrobiło. Ja rozumiem, że chce się czasem przejść, wyjść czy iść wysikać. Ja rozumiem, że trzeba w dość trudnych warunkach się przemieszczać. Wszystko, naprawdę, rozumiem. Ale nie mogę zrozumieć i nie pojmę nigdy, jak to możliwe, żeby przepychać się nie mówiąc „przepraszam”. No żesz kurwa. Nic mnie nie denerwuje bardziej niż brak kultury. Wystarczy małe, drobne, nic nie znaczące „przepraszam”. I ja nawet z radością się takiej osobie usunę. Stałam w miejscu, gdzie akurat ten ruch był największy i najbardziej odczuwalny. Niestety, dla mnie. Każdego, kto się przepychał i nie mówił „przepraszam”, zatrzymywałam lub zaczepiałam i powtarzałam do znudzenia: „przepraszam się mówi”. Niektórzy ignorowali. Inni zatrzymywali się i przepraszali. Wtedy uśmiechałem się i tyle. Ja wiem, że nie wychowam ludzi, jeśli przez tyle lat życia im się to nie udało. Ale mam nadzieję chociaż, że uda mi się czasem zwrócić im uwagę na to, że zachowują się niewłaściwie.
No i gdzie, jak gdzie. Ale w Utopii nie przystoi.

A za tydzień mnie nie będzie :) Ani w piątek, ani w sobotę. Żałuję, bo Booty Luv mnie ominie. No, ale Berlin ach Berlin ;) Napisałam w ostatniej chwili tę pracę, którą musiałam oddać. Wiem już też dlaczego tak bardzo nie mogłem się za nią wziąć. Po prostu ograniczenie objętości, jakie nam narzucili organizatorzy całego zamieszania… to dla mnie za mało. Uważam, że dla niezbyt pogłębionej analizy problemu, o którym piszę, potrzebowałabym co najmniej jeszcze raz tyle miejsca.
Napisałem też wymagane jednostronnicowe streszczenie, ale ono było po polsku. A ma być po angielsku. Pomyliłem się i teraz na ostatnią chwilę będę je tłumaczyć. Dobrze, że to niedużo. Prawda jest jednak taka, że gdy piszę te słowa, oczy mnie już bolą od ponadosiemnastogodzinnej aktywności dzisiaj.

Sobota miała minąć potem dość spokojnie. Co prawda zaplanowałem wyjście na Uniwersytet Warszawski – miałem skanować dalej materiały dla studentów, ale to właściwie wszystko. I nawet nie miałem we wcześniejszych planach nic więcej. W sensie, że po prostu chciałem odpocząć w domu potem i iść do Utopii. No, ale Jurek zadzwonił. Że może do Tomba-Tomba. Nie mam nic przeciwko. Lubię to miejsce muzycznie, więc czemu nie. Jednakże podczas skanowania, jakie czyniłem na Uniwersytecie, zadzwonił Maciej Bieacz. Że jedziemy do Ikei. Na dwa samochody nawet. On, Jurek, ja, Pasyw, brat Pasywa, Gacek i Tomasz. Duża wyprawa się nam zrobiła. Nie odmówiłam, bo jeżdżenia do Ikei się nie odmawia ;)
Mieliśmy wyjechać o 19:30 ze Złotych Kutasów. Dotarłam na 19:40. Wyruszyliśmy po 20:00. I to był błąd. Te pół godziny było czasem, którego potem nam brakowało. Nie obyło się po drodze bez małych kłótni, ale to tak nieistotnych, że nie ma co się nad tym rozwodzić. Najważniejsze, żeby rozmawiać o emocjach.
Jaką masz teraz emocję? (Możesz napisać w komentarzu)
W samej Ikei – najpierw jedzenie, wiadomo. Dopiero potem zakupy. Kupiłam patelnię małą i dwie poduszki (tak, kolejne dwie). Zakupy jednak nadal nie dotarły do mnie do domu… Czemu? Bo stwierdziliśmy, że trzeba do Tomba Tomba od razu po Ikei jechać. Szkoda, bo chciałam na sekund kilka do domu wpaść jeszcze.

W TT było… średnio, prawdę mówiąc. Raz, że dość pusto. A dwa, że muzycznie bardzo bardzo średnio. Zobaczyłam się w lusterku i wiedziałam, że muszę jednak do domu na chwilę pojechać. Nie ma znaczenia jak i czym, ale muszę. Powiedziałam to Jurkowi, z którym w TT byłam. Nie był zachwycony. Ale ostatecznie wszystko się ułożyło.
On poszedł do Gacka. Akurat wychodził stamtąd Maciej Bieacz. Jurek chciał, żeby Maciej podrzucił mnie do domu. Ja nie byłam co do tego przekonana. Tym bardziej, że 1) z Maciejem Bieacz się oddalamy znacznie, 2) Maciej był zmęczony, 3) potrafię powiedzieć kiedy nie chce czegoś robić ale głupio mu odmówić. Ostatecznie podwiózł mnie, ale nie czułam się komfortowo z tym, że tak to wyszło.
I naprawdę nie trzeba się tłumaczyć. Przecież to nic złego, że ktoś nie ma ochoty mnie podwieźć gdzieś.

W domu się przebrałam. Ze trzy razy w sumie. Najważniejsze – odświeżyłam się i makijaż. I dopiero mogłam ruszyć dalej. Dotarłem do Utopii koło 2. Występować miała All-K (dawniej: All-ca). Pięknie gra, pięknie. Choć przyznam, że grała krócej niż za pierwszym razem. No i smak nowości i świeżości już opadł. Nie mówiąc o tym, że nie grała już z Hugo tylko z Lickym. Było więc inaczej. Dobrze, ale nie tak zajebiście dobrze jak za pierwszym razem.
Co mnie ucieszyło? Że pytała o mnie, zanim przyszłam. To miłe, że zapamiętała mnie i że – z grzeczności, ma się rozumieć – zapytała. A impreza trwała dalej. Był Jerzy ze swoim byłym Bartkiem, który – będę się przy tym upierać – jest chłopcem nieprzeciętnej urody.
Znajomych trochę było, choć np. Damian.be wyszedł dość szybko. No i – powiedzmy to sobie wyraźnie – była bardzo udana zabawa. Wyszłam z Utopii koło 6:30. Nie dlatego, że już chciałam, tylko dlatego, że nie dawałam już fizycznie rady. To był jednak ciężki wieczór i noc. Więc poszliśmy do McD.
Zjedliśmy z Jurkiem i Tomkiem bardzo obfite McŚniadanie. Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa. A zanim wróciłam do domu i na czata jeszcze weszłam… To spać położyłem się jakoś po 8. Czy koło 9? Już nie pamiętam.
Dwie awantury. Najpierw jedna – Michalis wylewający szota na głowę Pawła młodego a potem Tomek wrzeszczący na niego, bo on nazwał mnie wydmuszką. Albo muszlą, bo Tomek już nie pamięta. Mi tam łorewa jak mnie nazywają obcy ludzie. Ale Tomek zaczął się wydzierać: „Ty wiesz kto to jest?! To jest Jej Perfekcyjność!” i już myślałam, że go zaraz pobije. A ten, biedny, pijany, ledwo żywy… No cóż, takie życie ;)

W niedzielę niewiele odpoczęłam. Wstałem dość późno, to fakt. Ale zaraz trzeba było się zbierać i wychodzić. O 17:00 miałam ważne spotkanie klubu parlamentarnego na UW. Podsumowanie minionego roku, kilka informacji na temat przyszłego, kilka zdradzonych tajemnic z „kulis samorządowych” no i masa wylanego żalu. Ale chyba dobrze, bo on musiał się wylać. Musiałam jednak wyjść po godzinie spotkania, bo… szłam na wręczenie Nike. Jako Senatorka UW dostałam zaproszenie. Oczywiście, musiałam kogoś wziąć. Zaproszenie było jednoosobowe, ale załatwiłam, że jakby co – jestem na liście z osobą towarzyszącą. W praktyce okazało się, że nikt nie sprawdzał zaproszenia ani listy, tylko po prostu weszliśmy.
Sama uroczystość ciekawa. Ładna, sprawna. Widać, że pod telewizję robiona, bo trwała 50 minut, miała odpowiednie „wstawki” i w ogóle – była „ą ę” dograna. Tak sobie uświadomiłem, że spośród wszystkich przyznanych dotychczas 11 Nike przeczytałem tylko 2. Tylko albo aż. Bo przeciętny Polak czy Polka pewno ani jednej. Jakby jednak ktoś nie zauważył, ja nie jestem przeciętny Polak czy Polka ;)
Strasznie dużo znanych i szanowanych osób. Lubię chyba takie oficjalne ceremonie. Bawią mnie. Tym bardziej, że po wszystkim – czas bankietu. Jedzenia, picia, rozmawiania. Ale najważniejsze chyba to, że widzi się tych wszystkich szanowanych ludzi podczas jedzenia… Co nie zawsze jest zbyt estetyczne :) Tak było i tym razem. Niemniej, ja z Jureczkiem też sobie pojedliśmy. I to tak naprawdę naprawdę. Było bowiem czym się częstować. Przystawki, obiady, desery, napoje, alkohole. Kasy musiało na to pójść co niemiara, bo raz, że gości było dużo a dwa, że jedzenia nie brakowało. Bardzo bardzo wystawnie.

Maciej z Pasywem odebrali nas z BUWu jakoś przed 22. Podjechali pod dom Pasywa i chcieli mnie ciągnąć na górę, ale oczywiście odmówiłam. Wpadnę kiedy indziej. Jak będę zaproszona a nie tak „z doskoku”, „od niechcenia”. To przecież nowe miejsce Pasywa, więc chcę też trochę celebrować swoje przybycie. Nie mogli pojąć jak mogę woleć spacer i jazdę autobusem po 22 zamiast odwiedzin i powrotu samochodem. Ano wolę.

Poniedziałek zaczął się baaaardzo wcześnie. Zapowiadałam co prawda, że nie będę już na 8 chodzić na zajęcia, bo nie wypada, ale zmieniłam zdanie. Ponieważ mam dyżury w redakcji, to ułożyłam sobie plan tak, że by to nie kolidowało. I udało się.
Więc w poniedziałki mam na 8. Pani na zajęciach pierwszych nie wiedziała co robić, więc opowiadała o… sztuce przemawiania. Szczegół, że miałam retorykę na ten temat cały miniony rok. I szczegół, że wiem jak to się robi. Pani pyta, kto chciałby cokolwiek tutaj powiedzieć teraz, przemówić – kto by potrafił. No to mówię, że ja. Na dowolny temat? No, w sumie mogę na dowolny. O fizyce też? Tak, też. Ale to pana hobby czy jak? Nie, w ogóle się na tym nie znam. Aha, no to może zamiast tego, czy byłby pan w stanie powiedzieć coś o normie ortoepicznej? A ile ma to trwać? Hm, 15 minut. 15 mogę nie dać rady, ale 7 – jasne. No to zapraszam pana.
Zacząłem mówić. Po 4 minutach mi przerwała i stwierdziła, że mi wierzy i że mam talent do mówienia o czymś, o czym nie mam zielonego pojęcia. No brawo, też mi odkrycie.
Zajęcia minęły mi więc spokojnie. Okazało się, że zapisałam się na filozofię matematyki. Nieźle, nie? Ale to miłe wyzwanie w perspektywie braku jakiegokolwiek zajęcia na dziennikarstwie.

Potem męczący dyżur w redakcji. Wydawczyni wzięła mnie na kawę i rozmawia. Jak mi się podoba, czy staż udany. Więc mówię, że spoko, że fajnie. Pyta mnie jak dalej widzę współpracę. Pozytywnie, ma się rozumieć. Ile chciałbym zarabiać? Długo myślałam. Na rękę: 1,5 tys. Zważywszy na to, że jestem w redakcji 27,5 h tygodniowo, to wydaje mi się okej. Ona przemyśli.
Z redakcji wybiegłam szybko do Centrum Myśli JP2. Tam – spotkanie organizacyjne Fundacji Dzieło Nowego Tysiąclecia. Będę brała udział w ich kweście niedługo. Zbieramy kasę na stypendia dla biednych dzieciaków. Nie, nie dla mnie. To inna organizacja, inne stypendia niż te moje.
Potem wpadłam do Gacka na chwilę, żeby pogadać i… się wysikać :) W domu wieczorem siedziałem nad poprawą pracy zleconej za którą 4+ dostałem. I padłem potem wieczorem. Z różnych notatek skleiłem dzisiaj rano tego bloga.

***

Stało się. Musiało się w końcu stać. Megaciotodrama. Pasyw zdobył maila do Miłosza i napisał do niego wiadomość. Miłosz to chłopak Piotra. Z Piotrem zaś, za plecami Miłosza, od jakiegoś już czasu spotyka się Gacek. I o tym właśnie była wiadomość Pasywa do Miłosza. O tym, że jego chłopak spotyka się z Gackiem.
Po co do niego napisał? To proste. Jest zazdrosny, bo Gacek to jego były chłopak, którego on „wciąż kocha”. Nie wiem czy koniecznie robi się takie rzeczy komuś kogo się kocha… Niemniej, sytuacja jest dość krytyczna. Pasyw cały dzień przepłakał. Gacek wkurwiony. Piotr jeszcze bardziej. Co prawda wyjeżdża na tygodniowe wakacje w Egipcie ze swoim Miłoszem, ale to nie będzie raczej sielankowy wyjazd. Wiem też, że wobec Pasywa Piotr chce podjąć pewne działania.
Sytuacja jest ciekawa. Z jednej strony Pasyw mówi, że nie chce być uważany za ofiarę i – wbrew temu co pisałam – nie ustawia się w pozycji ofiary. O tyle jest to zagadkowe, że napisał do Gacka m.in. że chciał żeby on „też cierpiał”. Słowo „też” oznacza, że Pasyw sam też cierpiał. Co oznacza, że jest ofiarą, skrzywdzonym, nieszczęśliwie zakochanym, pozostawionym, porzuconym. Ustawia się w pozycji cierpiącej ofiary. W tym sensie jego zachowanie było prawie do przewidzenia. Ofiara cierpiąca jest bowiem zdolna do różnych szaleństwa i nietypowych zachowań. Bardzo ładnie jest to wszystko rozegrane.
Oczywiście, Gacek jest nie bez winy. I nie chodzi o to, że sypia z zamężnym od wielu lat facetem. To akurat ich sprawa (ich trzech, ma się rozumieć). Chodzi o to, że po rozstaniu się z Pasywem, powinien raczej zachowywać się jak były chłopak. Nie spotykać się, nie umawiać, zdecydowanie osłabić kontakt. Może po prostu dać czas na zmianę podejścia drugiej osobie. On tymczasem korzystał z tego, że Pasyw nadal chciał być z nim i sypiał z nim od czasu do czasu. Jasne, to miłe – być adorowanym i mieć niezobowiązujący już seks z kimś, z kim dotychczas spało się z pewnym zobowiązaniem. Rozumiem, że to wygodne. Ale seks rodzi zobowiązania. Jest zobowiązujący. A co chyba najgorsze – seks daje nadzieję.

Wypowiedz się! Skomentuj!