Tym razem przegiąłem. Wracając dzisiaj z konferencji w Lublinie (o tym potem), stwierdziłem, że nie pójdę spać, dopóki bloga nie napiszę. Bo to już skandal, że tak długo ani słowa nie dodałem. Jestem za to zły na siebie. Co śmieszne, ostatnimi czasy coraz częściej tak zaczynam blotki ;) To może oznaczać tylko jedno: zaczął się rok akademicki.

Zacząć powinienem dawno temu, bo 7 października. We wtorek. To pierwszy wtorek tego roku akademickiego. Mam jedne zajęcia z panią, dla której wszystko jest sympatyczne i fajne. I się uśmiecha jak głupia. I jest infantylna. I męczy mnie to trochę. Ale najgorsze, że kazała nam przynosić karimaty, ubierać się „luźno” (proponowała dresy) i najlepiej nosić obuwie zmienne. No, chyba ją pogięło. Jestem na IV roku, mam zwolnienie z w-fu, m.in. po to, żeby nie musieć takich rzeczy robić a ona mi wyskakuje. Ja wiem, że ważne jest oddychanie, ruszanie żuchwą i tak dalej. I cieszę się, tak całkiem szczerze, że mogę znów to poćwiczyć. Ale nie będę nosić na zajęcia w Instytucie Dziennikarstwa czegokolwiek poza kartkami papieru i długopisem. Rzekłam.
Po zajęciach miałem tradycyjnie dyżur w redakcji. Już nie pamiętam co tego dnia się działo takiego, ale wiem, że ostatnimi czasy był zapierdol, bo jedna z koleżanek zrezygnowała z pracy. I ja większość za nią musiałam robić. Taka praca papierkowo-biurowa. Nie mam na to czasu, ale jak trzeba to trzeba.

No i się cała sprawa z dziennikarstwem skomplikowała. Uczelniana Komisja Wyborcza Samorządu Studentów ogłosiła wybory zgodnie z ordynacją, jaką Walne Zebranie Studentów pod moim przewodnictwem ogłosiło w czerwcu. Czemu? Bo choć pani prorektor wydała decyzję uchylającą, to jej decyzja ma charakter administracyjny. 14 dni na uprawomocnienie. A ja w czasie tych dni złożyłem wniosek o ponowne rozpatrzenie do rektor UW, co oznacza, że zostaje wstrzymany bieg decyzji. Mówiąc krótko: do czasu wydania decyzji przez rektor, obowiązuje ordynacja mojego autorstwa.
Problem polega na tym, że… niedawno UKW popełniła błąd. Na obwieszczeniach wyborczych podała nieprawdziwe dane i przez to całość się opóźni. Jestem święcie przekonana, że do tego czasu pani rektor wyda decyzję po mojej myśli, ale… gdyby okazało się, że jest inaczej, to czeka mnie droga sądowa. Ona jednak nie wstrzymuje biegu decyzji. Więc wtedy jest już niekorzystniej dla mnie.
Co nie zmienia faktu, że potrzebuję więcej czasu, żeby lepiej przygotować zespół, który wraz ze mną będzie startować. Więc w sumie jakieś plusy są.

Wieczorem we wtorek była pizza. Niestety.

Środa minęła dość spokojnie. W redakcji, jak co tydzień, był naczelny. Sami przez większość czasu siedzieliśmy, ale praca szła nieźle. Dużo musiałem biegać, załatwiać. W związku z wakatem, oczywiście. Trochę mnie to wkurzać zaczęło, ale co robić, jak żyć… Tak w ogóle, to moja wydawczyni zgodziła się na moje warunki dotyczące współpracy dalszej i wynagrodzenia. Jestem zadowolona.
Więc od 1 listopada oficjalnie zostaję już sekretarzem redakcji. Z czegoś żyć trzeba.

Czwartek był ważniejszy. Wyskoczyłam na chwilę z redakcji, żeby spotkać się z niejakim Hubim. Chciałam zachęcić go do startu w wyborach na dziennikarstwie. Ale nie chciał. Opowiedziałam mu dokładnie jak wygląda sprawa z regulaminami, z zasadami wyborów i w ogóle jak to wygląda. Ale nie, on nie chce. Chce stać z boku i z tej perspektywy, bez odpowiedzialności, komentować to, co się dzieje. Ja wiem, że to wygodne. Sama tak w tym roku robiłam na dziennikarstwie, ale nie dlatego, że chciałam, tylko że tak wyszło. Trudno.
No i jeszcze miałam spotkanie w sprawie patronatu nad konkursem jakimś. Pierdy w sumie, ale trzeba było się spotkać, uścisnąć dłonie, coś tam… No, ale załatwione. Będzie konkurs fotograficzny na zdjęcia wykonane telefonem komórkowym. Znam się na tym akurat ;) Więc pewno będę w jury.

A wieczorem miałam spotkanie swojej redakcji. Dużo ich przyszło, muszę przyznać. Co mnie cieszy, zjawiły się też osoby, które chciały powiedzieć, że na razie rezygnują ze współpracy czy coś tam. To miłe. No i świadczy jednak o tym, że udało mi się w redakcji wypracować pewną odpowiedzialność za gazetę (skoro przyszli powiedzieć, że nie będą już w stanie współpracować wszystkim dokoła) no i chyba jakiś tam autorytet, skoro przyszli jak im napisałam, żeby mimo swojej decyzji się zjawili. To miłe.
Niewiele nowych osób, ale jest nadzieja. Wciąż mam nadzieję, że jeszcze jacyś dojdą.
Ale jak mało nowych ludzi, to się szybko prowadzi spotkania. No i tak było tym razem. W ciągu godziny uwinęliśmy się ze wszystkim. Więc git majonez ;) Łącznie z wypełnieniem deklaracji członkowskiej przez nowe osoby i przyjęciem odpowiedniej uchwały przez Zarząd Koła. Papierkowe duperele kiedyś mnie wykończą.

Wieczorem się spakowałam szybko i… psychicznie szykowałem się na wyjazd do Berlina.
W piątek rano na dworcu z odległości 500 metrów od peronu już słyszałem Paulinę wydzierającą się. Paulina to studentka z Instytutu Socjologii. Młodsza ode mnie, ale jedna z dwóch osób, z którymi się naprawdę dogaduję. Druga to Ewa, z ISNS. Śmiesznie, że tylko z socjologami umiem chyba tak szybko łapać kontakt.
Reszta grupy była dla mnie dość drętwa. A my cały czas ze wszystkiego sobie jaja robiliśmy. Podczas poprzedniej części w sierpniu – z MDM i Jacka, który naprawdę był Jarkiem Trybusiem, a tym razem – z rasistowskich żartów. Cały czas. Przez następne trzy dni wyzywaliśmy siebie, Niemców, Żydów i wszystkich Polaków od najgorszych, reprodukując najbardziej prymitywne żarty na ten temat. Cudowne wyzwolenie. Zresztą – co było do przewidzenia – jedną z najbardziej wyzwalających rzeczy w obcojęzycznym mieście jest jednak to, że można powiedzieć przekleństwo bez skrępowania, albo skomentować osobę siedzącą naprzeciwko po polsku w dowolny sposób, bo ona i tak nie rozumie.
Dojechaliśmy dość sprawnie na Berlin Hauptbahnhof. No dobra, przyznać trzeba, że Centralny się nie umywa. Ale to akurat było wiadomo przed przyjazdem. Pierwsza refleksja, która była zaskoczeniem – komunikacja publiczna w Berlinie jest droga. I to w sumie najważniejsza rzecz. Bo się potem okazało, że na nią wydałam najwięcej kasy w trakcie całego pobytu :) Był z nami jakiś dziennikarz z „Wyborczej” – szybko nazwany Dziennikarzyną. 
Byliśmy w bardzo uroczym hotelu. Niestety, położonym w pewnym oddaleniu od miejsca, gdzie odbywało się seminarium. Niemniej, hotel był mega śmieszny. Bo taki jakiś katolicki bardzo. Czy raczej – chrześcijański. Biblia w każdym pokoju, cytaty z psalmów w windzie. Bardzo to fajne :) No a na śniadaniu na stole leżała Mała karteczka z cytatem dnia z Biblii także. Ale to jedyne, co mogło być jakoś-tam misyjne w tym miejscu. Standard – no, jak na hotel to przeciętny raczej. Jak na wyjazd organizowany przez instytucję państwową – całkiem okej.
Już pierwszego dnia mieliśmy zajęcia. Zresztą dość ważna ich część. Spotkaliśmy się znów z tymi Niemcami, co zwykle. No i się zaczęło. Najśmieszniejsze, że moderatorzy – małżeństwo socjologów – przyjechali ze swoim synkiem, który miał jakieś kilka tygodni. Jeremi nie przeszkadzał nam jednak jakoś szczególnie. No i wielki plus ode mnie dla mamy, która karmiąc dziecko piersią, przykrywała je szalem. I prowadziła dalej dyskusję :)
To, co muszę przyznać, to że dobrze nas tam karmiono. Kolacja tutaj, obiadek tam, codziennie co innego, w innym miejscu. Bardzo to sympatyczne. No, ale właśnie po kolacji pierwszego wieczoru postanowiliśmy się przejść z miejsca posiłkowania do hotelu. Droga nie była krótka, ale to dla nas jedyna w sumie okazja, by Berlin zobaczyć, bo w programie nie było na to ani chwili. Więc podjęliśmy decyzję szybko. Spacer okazał się dłuższy, niż chcieliśmy, ale i tak byłam zadowolona.
Problem w tym, że tej nocy miałam się umówić z Pawłem od Różowego Kaktusa. Bo on na stypendium Erasmusa tam przebywa od dwu tygodni. No i się udało, choć później niż wstępnie zakładaliśmy.

U-bahny jeżdżą w weekendy w Berlinie całą noc. I dobrze.
Dzięki temu dość szybko dostaliśmy się na Warschauerstr., która była naszym miejscem docelowym. Ponieważ Paweł jest w Berlinie krótko, też słabo zna te okolice. Jednakże od jakiś-tam znajomych dostał pewne wskazówki i wedle tych wskazówek postępowaliśmy. Poszliśmy najpierw do jakiegoś klubu, co muzycznie miał być super. Ale nas nie wpuścili. Pan poinformował nas, że wyglądamy „zbyt klubowo”. Nie ma co dyskutować. Powiem wam tak szczerze, że mniej mi zależało na zabawie klubowej, co na chłonięciu takiej atmosfery nocnego Berlina. Tabuny ludzi, różnorodność, dzianie się. Wszystko się miesza, tętni, nie śpi. To fajne było. No i ładni chłopcy. Ja wiem, że niektórzy twierdzą, że w Berlinie jest ich od zatrzęsienia. Ja w sumie też tak myślałam stereotypowo. No i się pomyliłam trochę. Jasne, jest ich dużo – ale to dlatego, że w ogóle ludzi jest dużo. I w tym sensie liczebnie pewno więcej niż w naszej stolicy. Ale bez przesady.
Ostatecznie wylądowaliśmy w gejowskim klubie Haus B. Reklamują się „Berlins größter Club für Schwule und Lesben”. I rzeczywiście mały klub to nie jest. Ale i muzycznie musi być masowy. Więc w piątek grał napalony dziwnie dj. Dawał radę, ale tłumów nie było.
Po imprezie, tradycyjnie, wylądowaliśmy na kebaba. Paweł czuł się winny, że tak mało zaliczyliśmy i obiecał na kolejną noc się lepiej przygotować. A ja naprawdę byłem zadowolony.

Spałem mało. Jakieś 4 godziny. Potem pobudka, śniadanie w hotelu z cytatem z biblii na stoliku (okazało się, że jeszcze pamiętam jak się zamawia kawę i sok pomarańczowy po niemiecku!). No i spóźnieni z Pauliną i Ewą dotarliśmy na zajęcia.
To był ważny dzień. Pracowaliśmy w grupach nad naszymi referatami. To one mają się znaleźć w książce, więc są najważniejszym materialnym efektem naszego seminarium. Trochę chciałem zlekceważyć wagę tego spotkania całego, ale okazało się przydatne. To mnie ucieszyło.
Oczywiście, bardziej cieszyły mnie nasze głupie i megaprymitywne dowcipy, ale to inna sprawa.
Część grupy zaczęła nas wyraźnie omijać. Za to dwaj chłopcy (w tym jeden z IS) dość wyraźnie się nas trzymali. Czyli nie jesteśmy jeszcze tacy najgorsi i ostatni. Niemniej, nie wzbudzamy sympatii ogółu. Możemy sobie na to pozwolić o tyle, że mamy porządnie przygotowane referaty i jesteśmy jednymi z aktywniejszych uczestników całego seminarium.
Po zajęciach – zwiedzanie Muzeum Żydowskiego. Przebiegliśmy przez nie. Podobała mi się ta praca, w której chodzi się po podłodze wyłożonej hałasującymi twarzami ludzkimi z metalu. Bardzo mocne wrażenie. I nie dziwię się, że niektórzy nie chcą przejść po tym. A ja uważam, że powinniśmy. Jesteśmy wszyscy dziećmi modernizmu, który doprowadził do Zagłady. W pewnym sensie wina spoczywa także na nas. „Krew ich na nas i na nasze dzieci”.

Dość szybko udałam się do hotelu potem. Reszta grupy w zdecydowanej większości udała się razem na piwo jakieś gdzieś-tam. Mnie to nie bawi. W hotelu odpocząłem nawet chwilkę (po raz pierwszy od wielu dni!) i po pół godziny musiałem lecieć na spotkanie z Pawłem.
W metrze berlińskim jest bezpiecznie. Dresy, punki, geje, starzy ludzie, matki z dziećmi. Wszyscy mieszają się swobodnie. Nikt nikogo nie zaczepia. Choć, nam się przytrafiło. Pojechaliśmy z Pawłem do Sony Center. Żeby zobaczyć jak wygląda nocą. I tam nas zaczepił taki jeden Niemiec. Mnie w sumie zaczepił, ale tak po przyjacielsku raczej. No i mimo tego, że lekko był pijany, to pogadaliśmy nawet. Dawał radę.
Po szybkiej tam wizycie, pojechaliśmy do centrum do jakiegoś lokalu. Ale już w krótkiej kolejce widać było, że to nie miejsce dla nas. Panowie w garniturach z wyższą niż my średnią wieku. Więc odeszliśmy bez żalu. No i ostatecznie znów w Haus B wylądowaliśmy.
A tam – szał ciał. Zdecydowanie tłoczniej niż poprzedniej nocy. Zdecydowanie. Sporo ciotek przegiętych, ale ogólna średnia wieku nie pozostawiała wiele do życzenia. Lesbijki się mniej rzucały w oczy niż poprzedniej nocy, co w sumie też z mojej perspektywy jest plusem. Paweł poszalał. Ja też potańczyłam. Miło.

Niemniej, musiałem wrócić jakoś rozsądnie, żeby się choć chwilę przespać. No i po 3 godzinach pobudka. Śniadanie, podróż, spóźnienie. Tym razem nawet nam zwrócono uwagę na to, że się spóźniliśmy. Ale potem organizatorzy się z tej uwagi po południu wycofali. No, ja myślę ;)
Zajęcia podsumowujące. Z psychoanalitycznego punktu widzenia – łagodzące traumę odejścia. Dość spokojne.
Niedługo też trwały, bo lada moment musieliśmy się zbierać w sobie i ruszać dalej. W podróż powrotną.
Niemal całą drogę spałam. Przyznaję, że potrzebne mi to było bardzo. Nareszcie odrobiłem trochę straconych nocy ;)

W domu byłam po 23. A pobudka o 6. Szajse, znów zapierdol.
Zajęcia, niezbyt ciekawe, ale dałam radę. Jedne się, na szczęście, nie odbyły. Więc więcej czasu na załatwianie „spraw”. A na pierwsze nie poszłam, bo musiałam przygotować referat z filozofii matematyki. Brzmi kosmicznie, prawda? No i lekko kosmiczne było nawet. Ale to jedyne wymagające zajęcia jakie mam w tym semestrze, więc tak czy owak się cieszę, że na nie chodzę.
Referat przygotowany dobrze, poprawnie, bez zarzutów. Więc na plus. No a potem dyżur w redakcji. Nowa dziewczyna jest jako sekretarka/obsługa biurowa. Na szczęście! Niemniej, żeby wszystko ogarnąć – bo przez weekend nic a nic nie mogłam zrobić w Berlinie – siedziałem dłużej w redakcji. No i poznałem naszą panią sprzątającą. Która schudła już 37 kg i ma jeszcze w planach 25! Skandal, nie? A na temat zeszliśmy, bo Wedel mi wysłał jakieś 7 czekolad czy coś. Takie plusy bycia sekretarzem redakcji.

W międzyczasie konsultacje dotyczące wniosku o refundację kosztów konferencji, która była jeszcze przede mną i zwrot książek Robertowi. A wieczorem zupełnie – spotkanie klubu parlamentarnego. Ustalaliśmy kto kiedy gdzie może być mężem zaufania. No i okazuje się, że na całym UW mniej więcej wiadomo kto gdzie wygra. Nie wiadomo tylko co z nieszczęsnym dziennikarstwem.
Oczywiste, że wystartuję. I dlatego do czytelników z ID apeluję: głosujcie! Nie ważne, czy na mnie, czy nie na mnie. Ale głosujcie, wyraźcie się! Wybory albo 4 albo 11 listopada. Nie wiem jeszcze, bo nie zdążyłam ogarnąć. Ale wiem, że będę was zachęcać do oddawania głosów.
Więc w domu znów jakoś po 22 byłam. Skandal.

We wtorek wstałam rano jak gdyby nigdy nic, zjadłam śniadanie, wykąpałam się, ubrałam, pomalowałam i już miałam wychodzić z domu, gdy postanowiłam… że ni chuja, nie idę. Rozebrałem się, zmyłem makijaż i poszedłem spać. No żesz kurwa, kiedyś trzeba się wyspać! Prawda?
I dopiero potem na zajęcia poszłam. Specjalizacja „redagowanie magazynów kolorowych”. Jestem ciekawa, czy pani nas zamierza odpytywać z definicji magazynu, które nam podaje. A jak grupa się siliła nad wymyślaniem jakie jeszcze są typy magazynów, to ja oczywiście musiałem zaznaczyć, że są też erotyczno-pornograficzne. No bo są przecież.
Z zajęć wyszedłem wcześniej – specjalnie. Żeby do redakcji wpaść wcześniej i móc w trakcie moich zajęć powychodzić trochę. Spotkania, rozmowy, ustalenia. Same ważne sprawy, dotyczące tego, co się na dziennikarstwie dzieje przede wszystkim. I jak zrobić, żeby studenci uwierzyli, że może być lepiej, niż jest i że to w ich interesie jest, żeby było lepiej, niż jest.
Powtarzam więc z uporem maniaka: to ostatnia szansa jaką dam studentom ID na to, żeby mnie wybrali.

A potem szybko bieg na spotkanie z Tymoteuszem, czyli e-znajomym z MySpace. Bo wpadł do Warszawy „ratować byłego”, czy jakkolwiek. Okazało się, że ratowanie nie było niezbędne, a były to mój znajomy. Więc świat jest mały. Kaweczka we W Biegu Cafe na Nowym Świecie, rozmowa, miło nawet. Choć przyznaję, że pewne rzeczy mnie zaskoczyły. Nie w sensie, że nie widziałam takich rzeczy wcześniej, ale że się tutaj nie spodziewałam. O, i bez szczegółów.
Potem szybko do domu, bo tej nocy miałem zostać Mystery Shopper w McDonald’s. Tak, tak. Jestem klientem, który przychodzi, mierzy czas, kontroluje czystość i jakość. I mi za to płacą. Właśnie dostałem maila z propozycją, żeby jutro też jechać, do innego tym razem. Chyba mój poprzedni raport się im spodobał. Bo jednak byłem dość szczegółowy.
Wróciłem do domu i się ogarniałem na wyjazd na konferencję. Postanowiłem na wszelki wypadek jechać na centralny i kupić bilety. I dobrze zrobiłam. Pasyw wpadł do mnie na noc. A wiadomo, jak Pasyw jest, to nie ma spokoju. Jest ogień. No i poszliśmy spać po 3, a o 6 musiałam być na nogach.
Ledwo, prawdę mówiąc, zdążyłam na pociąg. Po wyjściu z tramwaju miałem 2,5 minuty na dojście (dobiegnięcie) do pociągu. Dałam radę. I znów pospałam chwilę.

Do Lublina dotarłem łatwo i przyjemnie dość, mimo że to pośpieszny. Taksówką szybko na UMCS się dostałam i konferencja już trwała. No więc włączyłam się w nurt tego, co było mówione. Muszę przyznać, że pierwszy dzień był dość ciekawy. Mimo tego, że nie poruszano zasadniczo najważniejszych dla mnie tematów – nazywanych „alternatywnymi praktykami męskości” (na samo pojęcie już się we mnie krew burzy), ale było ciekawie. 
Dość młody skład prelegentów, ale jednak byłam chyba jedną z najmłodszych. No i poznałam jakiegoś magistra geja z UJ. Podszedł i powiedział, że kojarzy mnie z mojego tekstu o Utopii. Bo ja go kiedyś wysyłałam do jednego czasopisma (prawdę mówiąc, to było tak dawno, że już o tym zapomniałem zupełnie) i że on jest tam redaktorem i że kojarzy. I że tekst ma dobre recenzje. To miłe. I że będzie opublikowany. To miłe. Ale nie wiadomo kiedy :)
Niemniej, ów gej był osobą, z którą mogłem pogadać podczas konferencji. Jeszcze dołączyła do nas taka Asia, co to jest jego znajomą z liceum. W takim gronie się trzymaliśmy. Na tyle, na ile się dało. Bo to jednak konferencja i całe dnie zajęte wystąpieniami. Wieczorem uroczysta kolacja w Sielsko-Anielsko. W ogóle cały ten Lublin niebrzydki, muszę przyznać. Dość malowniczy, przynajmniej te miejsca, które widziałam. Czyli zgadzałoby się z tym, co mi mówiono wcześniej.
Wieczorem miałem nadzieję, że coś napiszę, ale… nie dałem rady. Musiałem spać. Wcześniej jeszcze Królowa zadzwoniła. Nazwała mnie Młodą. I pytała kiedy odbiorę zaproszenie na urodziny klubu. To bardzo zaszczytne, że tak się kłopotała. Poczułem się bardzo miło i chcę to podkreślić.

Najśmieszniej, że ubzdurałem sobie, że dzisiaj o 9:30 się zaczyna a nie o 8:30. O 8:32 się zorientowałem, że jestem w błędzie no i się szybko ogarnąłem. Koło 9:15 byłem na miejscu.
Nawet się jakoś specjalnie nie stresowałem przed swoim wystąpieniem. Gdy miałem jeden taki moment „boże, czy oni mnie czymś nie zaskoczą?!” to sobie pomyślałem od razu „no żesz kurwa, kto się zna lepiej na Utopii niż ty!?” No i miałem rację. Nagranie audio lub audiovideo z tego ma być za jakiś czas na wiedzaiedukacja.pl czy jakoś tak. No i jedna pani doktor z UMCS powiedziała mi, że dla niej to było tego dnia najlepsze wystąpienie i poprosiła mnie o przesłanie tekstu, bo będzie kazała go czytać studentom. To bardzo miłe. I niech się lubelscy przyszli socjologowie i socjolożki uczą o Utopii. Bo czemuż by nie?
Po zakończeniu konferencji był jeszcze mały spacerek, ale ja się w trakcie niego zerwałam i na pociąg pognałam. Znów taxi z UMCS na dworzec i do domku. Przespałem całą podróż. Jednak takie konferencje są naprawdę męczące. Ja wiem, że to nie to samo co dźwiganie węgla czy sprzątanie ulic… ale jednak słuchanie cały dzień wystąpień naprawdę powoduje zmęczenie. I potem jeszcze 1,5 godziny spaceru.

Z innych rzeczy. Pasyw spał z Piotrkiem w sobotę i to miała być chyba tajemnica. Bo jak mi powiedział, to była ciotodrama. A potem powiedział, że się zabije. Czyli re-ciotodrama. Takie tam małe śmiesznostki.
Do soboty mają mi teksty wysyłać, żebym w niedzielę gazetę złożyła. Muszę się bardzo bardzo poważnie wziąć za F-SP. Ale dopiero w poniedziałek mogę, niestety. No i nie napisałem wciąż tekstów do magazynu, które powinnam była napisać do środy. Szajse.
Napisał do mnie pan z TVP Info. Że chce zrobić materiał o moich problemach ze stypendium JP2. Powiedziałem, że do czasu zakończenia procedury przyznawania stypendiów – odmawiam komentarza. Potem, zobaczymy.

A to jest pięćsetna blotka od czasu powstania duzyformat.blog.pl. Jakieś kwiaty dostanę?

Wypowiedz się! Skomentuj!