W ostatniej blotce zapomniałam wspomnieć, jak ostatnio mnie przeszłość ścignęła. Na dwa sposoby i w dwu sytuacjach. Najpierw napisała do mnie SMSa Ewa. Ta Ewa, która kiedyś była mi najbliższą na świecie. Fakt, że było to dobre 6-8 lat temu, ale jednak.
SMS krótki. Ale to nie ma znaczenia. Chciałem od razu odpisać, z czegoś się wytłumaczyć, chyba też przeprosić. Odłożyłem to na później – na wieczór środowy. Wtedy nie dałam rady. W czwartek też nie. I ogólnie już nie dałam rady. SMS cały czas czeka. Raczej na bieżąco usuwam wiadomości ze skrzynki odbiorczej mojego Samsunga. Po wiadomości Ewy zachowałem tylko jedną, więc za każdym razem jak wchodzę do odebranych wiadomości – widzę go. Pewno, o czym wiem od czwartku, potrzymam go jakiś czas, pomęczę się patrzeniem na niego a potem i tak go usunę, bo stwierdzę, że już za dużo czasu minęło od momentu jego otrzymania. Ale prawda jest taka, że nie wiedziałam co odpisać. Kiedyś pisałam Ewie cokolwiek. Czy nawet pisałem a nie pisałam, bo to były inne czasy. Cokolwiek, w sensie, że napisanie wiadomości nie wymagało ode mnie jakiegoś większego zastanowienia. Wszystko między nami było wiadomo. Wiadomości tylko nas w tej pewności utwierdzały. Ale to było tyle lat temu. Od tamtej pory wszystko się zmieniło. I nie przesadzam, mówiąc, że wszystko. Mam takie mieszane uczucia co do tego SMSa a raczej tego, co się (nie) stało po tym, jak go dostałem. Trochę mi dziwnie tak, że nie potrafię już do Ewy napisać. A z drugiej strony, mam świadomość, że prędzej czy później – z racji choćby fizyczno-geograficznej odległości, to musiało się stać. Dodatkowo, trzy dni przed owym SMSem Ewa miała urodziny. I wiem o tym. I pamiętałam. Ale jakoś nie zebrałem się na napisanie. Pomyślałem: „nie, no po co… bez sensu, będzie tak grzecznościowo”. My z Ewą nigdy nie byliśmy wobec siebie grzecznościowi. Bo to byłoby bez sensu – my po prostu byliśmy przyjaciółmi.

Drugi raz mnie przeszłość ścignęła w piątek w Utopii. Pojawiła się tam Marta – koleżanka z podstawówki. Swoją drogą, jak to się dzieje, że z takiej – w sumie – niewielkiej miejscowości, jak moja rodzinna, wszyscy się spotykają w jednym warszawskim klubie, oddalonym ponad 550 km od domów, z których pochodzimy? To aż skandal trochę.
No, ale wracając… Spotkałem Martę. Zdziwienie, ale raczej pozytywne. Marta była dobrą koleżanką moją i Ewy. Zwłaszcza chyba Ewy bardziej, choć miewały lepsze i gorsze czasy. Podeszła do mnie w tej nieszczęsnej Utopii Marta i zaczyna pół-żartem, pół-serio oburzać się, że nawet nie zapytam co u niej słychać ani nic, tylko się przywitałem. No więc szczerze odpowiadam, że nie zwykłem udawać, że coś mnie interesuje i robić dla grzeczności takie rzeczy. To znaczy, że nie interesuje mnie co u niej się dzieje – zapytała. Staram się nie przejmować przeszłością – odpowiedziałem. Obraziła się i odeszła.
Wcale mi nie chodziło o to, żeby ją obrażać, czy cokolwiek. Po prostu szczerze odpowiedziałam, że to, co było, już mnie nie obchodzi. To było tak dawno temu… Od tamtej pory właściwie się nie widzieliśmy, w ogóle się nie kontaktowaliśmy. Ot, mamy swoje życia. Oczywiście, mogłam udawać, że jestem wielce ucieszona, że ją widzę i że strasznie mnie interesuje co się u niej dzieje. Ale nienawidzę koleżanek/sąsiadów/dawnych nauczycielek które jak mnie widzą raz na dwa lata pytają: „a co u ciebie?”, kiedy tak naprawdę mają to w dupie. Odpowiadam zawsze to samo „dobrze, dziękuję”. Wtedy pytają zazwyczaj „a jak studia?” Odpowiedź brzmi zawsze: „a dziękuję, lecą”. Co światlejsi dopytują „do przodu wszystko?”. „Tak, tak, oczywiście”.
Nie chcę przeprowadzać takiej rozmowy z Martą, która kiedyś była moją koleżanką. Czułabym się dziwnie tak ją oszukując.

Kiedyś Kaśka K (kurwa, o samych kobietach piszę!) mi wypominała, że nie mam dla niej czasu odkąd wyjechałam do Warszawy. Potem sama zaczęła studia i od 2,5 roku mam obiecanego od niej maila, którego nigdy nie dostanę. Jasne, widujemy się raz na jakiś czas, ale to dlatego, że tak jakoś nam wyszło za pierwszym razem i spodobało się. Poza tym z Kaśką nie udajemy, że nas interesuje co się u nas dzieje w ogóle, tylko rozmawiamy o partykularnych rzeczach. O tym, co teraz, bieżące. Fakt, Kaśka czyta bloga, więc jest w miarę na bieżąco – ja nie mam tego luksusu co do jej życia. Ale jak rozmawiamy, to i tak głównie o tym, co dzieje się aktualnie, albo o tym jakie w tym momencie mamy sprawy na głowie.

No a poza tym ja naprawdę jestem zajęta. Policzyłam, że miesięcznie poświęcam, będąc w budynkach uniwersyteckich, około 30 godzin na działalność różną samorządową. Nie wliczam w to kół naukowych, nieformalnych spotkań i rozmów oraz pracy w domu. Mam na myśli tylko oficjalnie spotkania, posiedzenia, narady, rady, komisje. Jasne, sam się w to wpakowałem – sam tego chcę. Ale z drugiej strony, jak tak sobie pomyślę, że 30 godzin to tygodniowo prawie 8 godzin – co oznacza, że w tym czasie ośmiu osobom mógłbym korki dawać za 40 zł/godzinę, to trochę ubolewam nad brakiem tego czasu :) 30 godzin * 40 zł…

I tak, dla przykładu, w poniedziałek zajęcia zaczynam o 12. Potem wybiegam z nich i lecę spóźniony na kolejne. Po nich mam ostatnie tego dnia (poniedziałek jest dość wypoczynkowym dniem) a potem mam chwilkę wolnego. Mogę popracować nad protokołami wtedy, popisać pisma, sprawdzić pocztę, zająć się napisaniem czegoś – wiadomo. Albo, o zgrozo, zjeść coś nawet. O 18:15 zaczyna się cotygodniowe posiedzenie Zarządu Samorządu Studentów na socjologii. Mordęga. Protokołuję je, więc muszę być na każdym, muszę cały czas uważać i cały czas spisywać to, co się dzieje. A potem, oczywiście, całość obrobić i przygotować formalny protokół z posiedzenia. Co zajmuje mi w weekend zazwyczaj conajmniej godzinę kolejną. Poniedziałkowe posiedzenie było wyjątkowo długie, bo trwało do 21:30. I, przyznajmy, skończyło się nie dlatego, że już wszystko zostało powiedziane, tylko dlatego, że już późno było. Na tym posiedzeniu prezentowałam swoją prezentację dotyczącą digitalizacji i elektronicznego udostępnienia wszelkich materiałów dydaktycznych Instytutu Socjologii w internecie. Przygotowanie prezentacji zajęło mi kilka dni wcześniej dobre półtorej godziny – i nie mówię o samym rzeczywistym zrobieniu jej w PowerPoint, ale także wymyśleniu jej i skonceptualizowaniu wszystkiego, co jest do powiedzenia.

Wróciłam do domu po 22.
We wtorek zajęcia od 10. Ciekawe, przyznaję, bo z moją promotor. A będę to podkreślać – wybrałem ją nie tylko dlatego, że jest sympatyczną osobą, ale też dlatego, że jest dobrym naukowcem po prostu. Jedne zajęcia, drugie i porozmawiałem z nią kilka chwil. Powiedziałam jej, że strasznie mnie ucieszyła taka pozytywna opinia o mojej zmianie w stylu pisania, jaką wystawiła mi przeczytawszy nową wersję początku mojej pracy. Stwierdziła, że zastanawiała się czy nie być bardziej euforyczna w swojej wiadomości. „Moja euforia była chyba wystarczająco duża” – powiedziałam. No i teraz, gdy napiszę kolejne 15-20 stron, mam jej wydrukować te fragmenty i dostarczyć, żeby mnie sprawdziła.
Na kolejne zajęcia pójść nie mogłam, bo było posiedzenie Komisji Dydaktycznej. Omawianie przedmiotów, które chcą usunąć z oferty. Jak już ostatnio pisałam, jest w sumie tych wszystkich kursów ponad 200 a do tego ściera się mnóstwo interesów naraz: chęć posiadania ciekawych zajęć, konieczność wyrobienia pensum przez niektórych pracowników, potrzeba angażowania doktorantów w coś, obniżanie całościowych wydatków na dydaktykę, chęć organizacji zajęć w językach obcych, konieczność zwiększenia liczby warsztatów, potrzeba zakupu licencji na programy komputerowe, na których będą się odbywały zajęcia… No mnóstwo czynników. A do tego ja ze swoim sprawozdaniem nt. najsłabiej wypadających w ankietach studenckich pracowników dydaktycznych. Jednego udało mi się całkiem usunąć z listy zajęć. Drugiego nie można było usunąć, ale zmniejszono mu drastycznie liczbę zajęć. Nad dwoma kolejnymi, ponieważ są profesorami, będziemy inaczej pracować. Ja naprawdę jestem zdania, że część pracowników mogłaby być zatrudniona nie jako dydaktyczno-naukowi, ale po prostu jako naukowi. Niech pracują, bo są świetnymi naukowcami, ale nie potrafią po prostu uczyć.

Po Komisji pojechałam na korki. Rano wydrukowałem z Internetu (sciaga.pl) pewne wypracowanie – zaznaczyłem w nim fragmenty, które są identyczne, jak fragmenty wypracowania mojego ucznia. Jakieś 85-90 proc. się zgadzało. Pokazałam mu to na zajęciach. Nie odrobił zadania domowego nawet w połowie, był nieprzygotowany. Nie podoba mi się to. Dostał poważny ochrzan. Powiedziałam, że jak tak dalej będzie, to będzie wypracowania pisał przy mnie, na zajęciach – co jest marnowaniem czasu i kasy dla niego, a odpoczynkiem i łatwym zarobkiem dla mnie. Mam nadzieję, że zrozumiał. Oczywiście, wszystko zależy od niego. On jest klientem, on płaci, on wymaga. Jak chce, będziemy pracować. Zresztą on to wie.
I, boże mój, jak on dobrze wygląda! Mam wrażenie, że mięśnie zaraz przebiją mu cieniutką warstwę skóry i wyskoczą z tego jego młodego ciała, które do nauki nie jest stworzone…
Wyjątkowo wcześnie wróciłam do domu, bo już o 18:30 mogłam odpoczywać. I całe szczęście.

Bo w środę rano – posiedzenie Senatu UW. Fakt, że najkrótsze w tym roku akademickim, ale tak czy owak. Pojawić się trzeba, pogadać, zabrać głos, zagłosować. Potem otwarcie wystawy dotyczącej studenckiego ruchu naukowego i artystycznego. Pojawić się wypada, to raz. A poza tym – naprawdę mnie zainteresowało to. Myślałam, że wystawa będzie inna, lepsza. Ale tak czy owak – wszystko obejrzałem.
Chwilka przerwy u Krzyśka na kaweczce.

Potem poszedłem do PANu na wykład Jacka Kochanowskiego. „Dusza więzieniem ciała? Perspektywa queer studies” – zapowiadało się ciekawie. I tak było. Na sali może 12 osób (a przygotowana była na zmieszczenie nawet i 70 osób pewno). Seminarium ciekawe. Zwłaszcza, że o ile początek był mi znany, to jak doszedł do omawiania koncepcji Bateille’a i jego uwalniającego „ekscesu erotycznego”, to było naprawdę coś nowego. Ja mam problem z Bateillem, bo słabo go znam, niewiele chyba go jest po polsku, a on się transgresją zajmuje właśnie. Tak więc skorzystałam, bez dwóch zdań.
Po wykładzie Jacek z niejakim DJem Fairy i ze mną poszedł do Conquistador (tak to się nazywa?) na Nowym Świecie. On jadł, ja piłam wodę. Miło było poznać tego DJa. Rozmawiali głównie o seksie, nie ukrywajmy. I to takim, który przeciętnego Polaka, czy w ogóle człowieka, raczej przeraża. Mnie już chyba nie. Widziałam już chyba wszystko. No, tak czy owak, Fairy zaprosił mnie na przyszły czwartek do Jadłodajni Filozoficznej, bo tam robi imprezę, na której spodziewa się sporo młodych emochłopców. On za nimi nie koniecznie przepada – a ja… wiadomo :) Zobaczymy, może pójdę. Chyba chciałabym. Ktoś chce mi towarzyszyć?

Wróciłam do domu i Maciej się odzywa, czy do Ikei jedziemy. No, spoko, jedziemy!
Podjechali z Jurkiem po mnie po chwili i w drogę. Bez Damiana, bo ponoć Maćkowi cały dzień na SMSy nie odpowiadał. Inna sprawa, że potem się okazało, że on nie ma jego numeru nawet. Swoją drogą – niechaj to będzie dowodem na to, jak słabną te relacje między nimi. Maciej Bieacz nie ma numeru do Damiana (który zmienił numer ponad miesiąc temu) i żaden z nich tego nie zauważył.
W Ikei, oczywiście, najpierw zaliczyliśmy restaurację. Smacznie (choć Jurek trochę narzekał), niedrogo, śmiesznie. Pani przy kasie, jak zobaczyła, że ja biorę darmową kawę jako posiadacz karty Ikea Family, to stwierdziła, że dla Maćka Bieacz i Jurka Bieacz też mogę wziąć, bo „nie przeżyją tego, że pan ma o oni nie”. No to dwie kawy gratis ponad normę.
Zjedliśmy i chodziliśmy zwiedzać Ikeę. Bo my tam mało kupujemy w sumie. Ja wzięłam krem do rąk, dwie poduszki kolejne do kolekcji i świeczki na F-SP, jak zwykle. Ot, tyle. Oczywiście, nie obyło się bez ciotodramy, bo Jurek nie wiedział, że Maciej jedzie na długi weekend do Paryża. A dodatkowo na sam koniec ciotodrama, bo Jurek zażartował odjeżdżając jakieś 30 cm Maćkowi sprzed nosa, ten się obraził. No megadrama. Potem rozmowa w samochodzie. Nie powiem, że wzorcowa według poleceń amerykańskich podręczników dla pokłóconych par, ale blisko tego. „Nie sądzisz, że to nie było śmieszne?” „Przepraszam, nie chciałem, żebyś się zdenerwował” i takie tam. Zabawnie, bo ja z tyłu o pogodzie, jak zwykle, gadałam.
A, i miałam odnotować, że Jurek się wypina w Ikei i nie lubi słuchać jak z Maćkiem o sraniu gadamy.

Podczas, gdy problem defekacji jest dla wielu osób dość kluczowy. Dla mnie na przykład, ostatnimi czasy, bardzo. Bo jakieś problemy miałam – w sensie, że niedobór takowej. Ale spoko, zjadłam sobie pasztet francuski w ostatni dzień przydatności do spożycia i pomogło. Wiadomo ;)

Zaraz czas na zajęcia iść. Wieczorem – dla odmiany – posiedzenie Klubu Parlamentarnego. Damy radę.
„I’m a fucking star” śpiewa właśnie w tle Jeffree Star. Chciałbym, żeby kiedyś na mój widok, na dźwięk słów Jej Perfekcyjność wszyscy (d)rżeli. To taka moja narcystyczna fantazja.
A moim problemem aktualnym jest brak kandydatur na promotora doktoratu. Mówię poważnie. W moim Instytucie nie ma nikogo, kto mógłby się tym zająć, bo nikt się tym nie zajmuje, nie zna na tym. Kurcze, niedobrze.

Wypowiedz się! Skomentuj!