Wróciłem. Tak normalnie i na całego – jestem już w Warszawie od kilku dni. Niemniej, dni te były tak intensywne, że aż chcę powiedzieć, że czuję, jakbym od ponad tygodnia już siedział na Ochocie. Niemniej jednak, zaglądam w kalendarz, a ten nie kłamie nigdy. Przynajmniej mój mnie nie okłamuje ;)
Powrót do Warszawy okazał się zresztą pełen niespodzianek. Ponieważ mój brat ma nogę w szynie, prowadzić samochodu nie może – miał mnie więc odwieźć jego „druga dziewczyna”, jak nazywa się oficjalnie w domu jego przyjaciela najlepszego. W ostatniej chwili, gdy pojechał po niego, okazało się, że nic z tego – on nie może z pracy wyjść. No i zaczęło się nerwowe poszukiwanie kogoś innego. Najgorsze, że pogoda beznadziejna i chciałam specjalnie wyjechać wcześniej, żeby spokojnie do Szczecina dotrzeć. Poszukiwania brata mego zakończyły się ostatecznie powodzeniem – jakiś dziwny kolega jego (który wyglądał na dobre 30 lat) zawiózł nas na stację. Zdążyłem i jeszcze się okazało, że z PKP, jak zawsze, są problemy. Bo inna godzina na bilecie nadrukowana, inna na stacji wyświetlana, a jeszcze inna w pociągu podawana… A żeby było już całkiem niespodziewanie – inna podawana przez drużynę konduktorską ze Szczecina, a inna przez poznańską. No i zamiast wagonu bezprzedziałowego, trafiłam do przedziału. Mogę chyba o to reklamację napisać, prawda? Zawsze to szansa na odzyskanie 25 zł. Mam rok, pomyślę, bo jeszcze w tym czasie muszę jedną reklamację zgłosić. Zresztą od kilkunastu tygodni leży przede mną na biurku gotowa.
A w przedziale – Karolina, czyli najlepsza szczecińska przyjaciółka Michała. Okazało się, że los nas rzucił wspólnie do jednego przedziału. Tylko nas, bo przez całą podróż nikt się nie dosiadł. Przedział miał jeszcze jeden plus, którego nie mają bezprzedziałowce – kontakt. Więc mogłam spokojnie na laptopie pracować, bez obaw, że nie wytrzyma pięciogodzinnej podróży. Karolina też zresztą laptopowała i czytała „Don Juana”. Ja planowałem F-SP na maj. I pisałem coś-tam. Na dworcu mała uroczystość – Michał nas odbierał. I dostał od Karoliny prezent na urodziny, bo po północy je miał obchodzić już. A Karolina miała właśnie w środę, więc też coś tam dostała.

Czwartek okazał się być normalnym dniem roboczym. No, prawie normalnym, bo rano nie miałam żadnych „z wczoraj” obowiązków zostawionych, więc – przyznaję się bez bicia – Ola wróciła do życia. Tym bardziej, że w domu rodzinnym trochę jej poużywałem. I zastanawiałam się, jak zwykle, nad tym prawnym paradoksem, jaki w związku z „byciem Olą” mnie spotyka. Bo jak np. udaje mi się namówić jakiegoś, dla przykładu, 17latka do tego, żeby na czacie czy innym Skype’ie masturbował się na moich oczach – to jest „inna czynność seksualna”. A jak ów 17latek wyśle mi pocztą takie nagranie zrobione np. aparatem fotograficznym czy właśnie kamerką komputerową, to jest już dziecięca pornografia.

Potem zajęcia – choć przyznać znów muszę, że pierwsze miałam odwołane, na kolejne nie chciało mi się iść, bo… no bo nie. Poszłam więc na wykład ogólnouniwersytecki, który zresztą jest dość średni a obecność na nim sprawdzana jest dwukrotnie w ciągu zajęć. Wytrzymałam bez problemu, a potem uczestniczyłam w wykładzie z socjologii religii na Karowej. Wszystko skończyło się koło 19:45, ale dla mnie to nie był koniec.
Od 20 trwało posiedzenie Parlamentu Studentów UW, na którym – oczywiście – musiałam być. Przyznać trzeba, że to posiedzenie dość formalne było, bo żadnych wielkich spraw nie planowano. Co nie znaczy, że nic wielkiego się nie stało. Widać, że zwyczaje w naszym PS biorą się „z góry”. Na sali – cyrk. Najpierw jednego (czy trzeźwego?) posła co chwilkę Prezydium upomina, żeby nie krzyczał z miejsca do przemawiającej osoby, potem tego samego posła wyproszono z posiedzenia (to ostateczny środek, zastosowany pierwszy raz chyba w tym roku akademickim). Inny student trzyma kartkę z napisem „Wolny Tybet” – chciałem podnieść „Szybki Tybet”, ale nie zrobiłam tego, bo po pierwsze – dla niektórych to problem bliski, a po drugie – dla wspomnianego studenta skończyło się to niezbyt dobrze, bo też dostał upomnienie za „poważne naruszenie porządku obrad”. No i oczywiście, dyskusja o wyborach rektorskich (już 7 kwietnia) zdominowała posiedzenie. A ja w zupełnie innych kwestiach zabierałam głos. Nie ukrywam, że dwa razy rozśmieszyłem specjalnie salę, ale to dlatego, że przedmówcy moi mnie rozbawili swoimi pierdami. No i, jak zawsze, czepiałem się niedopełnienia obowiązku przygotowania protokołów zaległych przez Prezydium i nieprawidłowości w funkcjonowaniu Uczelnianej Komisji Wyborczej Samorządu Studentów.
Ja wiem, że dla sporej części moich ciotoczytelników (i nie tylko), to co piszę jest dość nudne i nieważne, ale dla mnie działanie w Parlamencie jest powodem do swoistej dumy i chcę zapisać i zapamiętać to, co się działo. Poza tym, część z Was na UW studiuje. Zainteresujcie się przed jesienią kto i jak was reprezentował. Bo, dla przykładu, jeśli mnie pamięć nie myli, to reprezentanci Instytutu Dziennikarstwa się nie pojawili na posiedzeniu. Nie dam sobie ręki uciąć, bo nie wszystkich ich kojarzę, ale jestem na 90 proc. pewna.

Wróciłem do domu wyjątkowo wcześnie, bo jakoś po 22 już byłam na miejscu. Michał z Karoliną siedzieli, trzymając wino, świętowali swoje urodziny. Skończyło się na tym, że obejrzeliśmy znów kilka odcinków „Little Britain”. A potem spać, spać, spać.

W piątek – kolejne fotki w tramwaju robiłam. Coś mam dużo szczęścia do spotykania ładnych chłopców po powrocie. I muszę przyznać, że chyba widziałam najładniejszego chłopca w moim życiu (nie ujmując nic innym ślicznym). Jak go zobaczyłam, nie wiedziałam co zrobić. Dopiero po kilku przystankach gapienia się (głównie na jego plecy, bo stał tyłem przez większość czasu), zorientowałem się, że wypadłoby fotkę pstryknąć. Szok po prostu. Idealny. Dziękuję mamie, tacie i Bogu. I jego mamcie i tacie, i jego Bogu także.
Nie poszedłem też na pierwsze zajęcia piątkowe. Po nich mam godzinną przerwę przed następnymi i mi się nie chciało za bardzo, przyznaję. Niemniej, pokarało mnie, bo się okazało, że te, na które przyjechałem są też odwołane. No cóż… zjadłem coś dobrego u Krzysia, którego zresztą nie była, bo Justyna obsługiwała. Potem poszedłem do redakcji – a tam zmiany. Samorząd UW dotrzymał słowa i zabrał jedno pomieszczenie. Teraz musimy się zmieścić w jednym, a dodatkowo naczelna powiedziała o zmianach w funkcjonowaniu samej gazety. Sekretarz redakcji chyba będzie zdalnie pracowała. Gazetę chyba przejmują pracownicy od dotychczasowego właściciela, co oznacza początkowo zmniejszenie ilości stron (dotyczy chyba numeru majowego im czerwcowego) a dodatkowo chyba będziemy mniej za teksty dostawać przez te dwa miesiące. Straszne zawirowania.

Po zajęciach – szybko Carrefour z Michałem zaliczyłam. Nie było łatwo, bo chcieliśmy kupić suszarkę do ubrań. Co też zresztą się udało, ale kupiliśmy ostatnią sztukę (z tych, co nas interesowały), więc nie było łatwo. No a potem z nią się do domu przedostać trzeba było. Daliśmy radę jakoś.
W domu byłam może z godzinkę i się zbierać musiałam do Szymona. Zaprosił na urodziny – z ponadtygodniowym wyprzedzeniem, o co go zawsze prosiłam. Bo nie raz już mnie Szymon zapraszał na bifory jakieś, ale zazwyczaj dzień przed nimi, co uniemożliwiało mi zjawienie się. Jak wpadłam do niego taksówką, to jeszcze niewiele osób było. Jacek, Borys, Asia Gąska, Bober, Denis… Takie znajome towarzystwo. Szymon dostał ode mnie koronę i płytę porno DVD. Posiedziałam tam… bo ja wiem… ze 30 minut? I musiałam spadać zaraz. Tym niemniej, doceniam zaproszenie i pamięć Szymona. No i to, jak przygotował samo przyjęcie. Dużo różnego jedzenia i picia. Nie jadłam, przyznaję, bo to już dość późno a poza tym najedzony byłem. Ale docenić trzeba :)
Po co się zrywałem? Lecieć miałam do Milch, z tym że ponieważ miałam obsuwę, to najpierw jednak na Dworzec Centralny wpadłem. Po co w środku nocy? Po Damiana Be.
Bo oto nadszedł dzień, gdy Damian Be wrócił do Warszawy! Czekałam chwilkę na Maćka z Mercersa i Dominikę, z którą też się tam umówiłem i razem poszliśmy go odebrać. Chwilkę czekaliśmy (na złym peronie, jak się potem okazało) i zaraz się zjawił. Cały i zdrowy. Leciutko przytyty, co dla niego nie oznacza nic złego tak prawdę mówiąc. Dostał ode mnie buziaka i… konserwę o ślicznej nazwie „Cwaniak Wojskowy”. Musiałem mu ją kupić, jak zobaczyłem w sklepie. Musiałem.
Chwilkę pogadaliśmy, nacieszyliśmy się jego widokiem i obecnością a potem poszli z Maćkiem a my z Domi na zabawę. Do Milcha. Ja nie znam imprezowo tego klubu, nie wiem jak tam wyglądają wieczory, bo bywam tam tylko na Loli. Więc nie wiem, czy ten wieczór był nieudany, czy jeszcze nie rozpoczęty, ale jak siedzieliśmy tam koło północy, to było pusto. Domi pierwszy raz tam była i mam nadzieję, że to jej do Milcha nie zniechęci. Niemniej, potem przeszliśmy do HotLa. Pieszo się poruszaliśmy, bo Domi opowiadała.
Kolejka przed HotLem niemiłosierna. Coś strasznego. Na szczęście wcześniej tego dnia odebrałam zaproszenia od DJ Kukiego i mogliśmy wejść bez stania w tłumie oczekujących. Całe szczęście. Wewnątrz też tłoczno. No i jak zawsze, muzyka niezawodnie dobra. Grał Kuki, grała Moondeckowa… Więc wiadomo, dobre brzmienie gwarantowane. Szkoda tylko, że te tłumy takie nieprzebrane. Udało nam się jednak z Domi wywalczyć miejsce dla siebie i tam jakoś się bawiliśmy. Problemem była tylko moja torba, bo pan w szatni powiedział, że toreb przyjmować nie może. Nie wiem co za porąbany pomysł, ale trzeba było jakoś żyć z tym.
Pobawiliśmy się na obu salach trochę, pooglądaliśmy ładnych ludzi – a ja głównie chłopców, oczywiście. Jeden szczególnie zasłużył na moją atencję. Bo jednak, bez wątpienia, mam słabość do emo chłopców (tych akurat w HotLu nie ma) i do blondynów z grzywką na oczach. Nic na to nie poradzę. Zresztą, zawsze lubiłam takie fryzury do czochrania. Przecież Igor w podstawówce miał pseudonim Chopin nie ze względu na talent muzyczny (którego nigdy nie miał przecież), ale właśnie fryzurę. No i nie bez powodu, jak dziś się okazuje, był moim przyjacielem wtedy.

Do Utopii koło 2 się przenieśliśmy. Zaskakująco dużo ludzi. Nie wiem, czy odreagować chcieli po świętach, czy się bali, że jutro nie wejdą – czy też może jedno i drugie. Czy cokolwiek innego jeszcze. Faktem jednak tłumy były. W tym i tłumy znajomych. Pawełki, nie-Pawełki, Kuby, Adriany, Damiany, Daszki… Nawet się Łukaszek z Mateuszem zjawili! A to już coś. Olivier jakiegoś ładnego blondyna przyprowadził, w ogóle kilku ładnych chłopców było. Przyznaję, niektórzy hetero, ale jednak bawić się z ciotkami lubią. Nawet Daniel się zjawił – zresztą z Kamilem Chupa Chupsem i znajomymi.
Macieja Bieacz Biurwy Jebanej nie było, bo do Łodzi wyjechał a Tomeczek biedny w robocie, bo inwentaryzacja. O piątej napisał, że wysłali kogoś taksówką z Piaseczna do Warszawy do McDonald’sa po jedzenie, bo jeszcze zapowiadało się na to, że nie wyjdą jakiś czas. Straszna praca, prawda?
A w Utopce zabawa na całego. Grał DJ Yoora, więc nie mój ulubieniec jakiś, ale narzekać nie mogę – było fajnie. Także przez znajomych. A może zwłaszcza przez nich. Tak czy owak, miło i sympatycznie ta noc minęła. Długa noc, zresztą. Ach! No i Wojtek barman mi opowiadał takie rzeczy z prywatnego życia, że szok :) Oczywiście, zabronił mówić komukolwiek, więc dla siebie trzymam, ale mnie poważnie zbił z tropu. No i od niejakiego Perełki i Królowej dostałem CD do posłuchania. Miałam ocenić.
Damian Cipcia oczywiście znów zaczął dyskusję pod tytułem „czemu ostatnio się do mnie nie odzywasz”. O nie, ja się odzywam. Damian przed piątkiem ostatni raz dzwonił do mnie osiem dni wcześniej. Potem nie odpisał na moje życzenia świąteczne. Dzisiaj się tłumaczy, że nigdy nie odpisuje na takowe, co jest nieprawdą ewidentną, bo na bożonarodzeniowe na pewno odpisał. Więc to nie ja się nie-odzywam, tylko Damianek nie ma na to czasu/ochoty/cokolwiek. Co nie oznacza niczego złego, naprawdę. Nikt nie ma ani obowiązku, ani wymogu odzywania się do mnie. Ale nie można wtedy mi zarzucać, że ja się nie odzywam.

Do domu wróciłem wcześnie dość, bo jakoś po 6 chyba, z tego co pamiętam. Miałam już dość, zmęczenie dawało się we znaki. A najgorsze, że sen zapowiadał się niedługi. Bo o 14 rozmowa do badania do pracy dyplomowej. Więc po 11:30 byłam na nogach. Ogarnięcie i wypad z domu. Pogoda pod psem, padało strasznie. Rozmowa zaś udana, wszystko wyszło fajnie, choć dość zaskakująco, jak dla mnie – jeśli idzie o wyniki badania, ma się rozumieć. Trwała prawie godzinę, a potem przenieść się musiałam z Krakowskiego do Arkadii na kolejną. Tam nie było już tak łatwo. Ludzi w chuja i ciut-ciut. Powiem szczerze, że byłam tak zmęczona, że marzyłam tylko, żeby dostać SMSa: „Sorki, ale musimy to dzisiaj odwołać”. Taki SMS nie nadszedł jednak. Tym niemniej, rozmowa okazała się przyjemna i krótsza niż myślałam, że będzie. Ale to dobrze. Mogłem iść do Saturna kupić kartę PCItoUSB. Po co mi?
Bo pod moją nieobecność w Warszawie, Michał napisał, że „USB nie działa”. Okazało się, że rzeczywiście nie działa. Zrobiłem, co w mojej mocy, by zdiagnozować problem – nawet konsultowałam to z innymi, ale jednak nic z tego. Najpewniej jakiś tranzystorek czy tam inna duperelka się spaliła i nie da się nic zrobić, żeby przywrócić pełną funkcjonalność USB. Najśmieszniejsze, że na złączach jest napięcie normalnie i jak podłączam telefon, to mi się ładuje fajnie i w ogóle cacy, ale jednak Windows nie wykrywa nic takiego jak telefon. Ani drukarka. Ani karta Internetu bezprzewodowego, ani mysz radiowa… Więc brak USB był dla mnie bardzo odczuwalny.

Po powrocie, czekałem z Michałem na przybycie zamówionej ekipy, która miała dezynsekcję u nas zrobić. Nie przybyli, więc poszedłem spać, mając ich w dupie. Wstałem nie-tak wcześnie i się zbierać zacząłem. Michał miał iść ze mną, ale – jak to ma w zwyczaju – w ostatniej chwili zmienił zdanie. No, łorewa. Ja spakowałam torbę i pojechałam do centrum. Wpadłem do Utopii przed północą, żeby torbę w szatni zostawić. I do HotLa marsz. Znów tłum przed wejściem, znów wszedłem bez problemu i bez kolejki. W szatni za to trzeba było swoje odstać, niestety. Szkoda, że nie wzmocnili obsady choć na chwilkę tam. Ale jak ostatecznie się uwolniłam i dotarłam na salę, było naprawdę spoko.
Przyznaję, że nie były to moje najlepsze imprezy w HotLu. Jednak tłumy mi przeszkadzają coraz bardziej. No i kobiety. Nie jestem mizoginem, choć pewne cechy w tym kierunku idące przejawiam. Niemniej jednak – wiem, że w heteryckich klubach kobiety czują się bezkarne, bo (1) przecież nie będą się z innymi kobietami przepychać czy bić, (2) a tym bardziej facet im uwagi nie zwróci. Więc się przepychają, nie przepraszają, potrącają bezczelnie. To mnie denerwuje i to jedyny minus HotLa, o którym często wspominam. I to taka rzecz, która jednak przy takich tłumach, jakie były, ma znaczenie.
Bawiłam się nieco ponad godzinkę. A że zmiana czasu miała być tej nocy, zebrałam się w sobie i do Utopii poszłam. Dzięki uprzejmości Wojtka barmana, który w soboty na szatni stoi, mogłam przebrać się tam spokojnie w dres. Bo miałam taki kaprys, żeby raz być dresem w Utopce. And so i did it. Było śmiesznie, bez dwóch zdań.
Podzieliłam się opinią o płycie, którą dostałam dzień wcześniej. Repertuarowo pierwsza część super, druga połowa – fajna. Technicznie, bez większych zarzutów.
Jako, ze w Utopii Rebeka Brown, to ludzi sporo. I gorąco nie-do-zniesienia. Zwłaszcza w dresie :) Pobawiłam się chwilę pod jej podestem, ale nie wytrzymałam tam za długo. Nowy fotograf jakiś się w Utopii kręcił – ładny. I szalał z aparatem, oj szalał. Ale lepiej od dotychczasowych, bo siedział do 5 czy 6 i nie robił zdjęć tylko pod djką, ale starał się po całym klubie kręcić.
Impreza trwała dłuuuugo. Bardzo. Aż się Red Bull skończył i lód był na wyczerpaniu. Widać, że to duży event. Ostatecznie musiałam aż drinka wypić, bo jak nie ma Red Bulla, a ma być mega weekend, to nie wypadało wodą się raczyć. Ogólnie było super. Dawno się tak fajnie nie bawiłam. Pośród wszystkich znajomych, którzy się zjawili, na uwagę zasługuje Damian Be (po miesiącach nieobecności) z Maćkiem z Mercersa, Jędrzej zaskakująco dobrze dogadujący się z Davidem, Sis z mężem, oczywiście trzy Kuby (w tym dwaj z partnerami seksualnymi i wszyscy w stanie dość mocnego upojenia alkoholowego), no i zaczepiający mnie model-młodzieniec, który jakiś czas temu zaprosił mnie do znajomości na gronie, ale wiadomo – nie dodałam jeszcze. Królowa cmoknięciem mnie w policzek podziękowała za „kwiatka” na gaylife.pl, co było bardzo bardzo miłe z jej strony. Ogólnie, szał jakiś dziwny, dużo rzeczy się działo i w ogóle sympatyczna noc. Skończyła się zresztą tak, że po 8 nowego czasu byłam w domu.

Wstałem dość późno, bo i nie miałem nic do roboty. Owszem, czeka artykuł do napisania, ale to zaraz się tym zajmę. Najważniejszy był blog, bo weekend krejzi a nadrobić zaległości w pisaniu wypada.
Punktem wieńczącym ten tydzień był koncert Loli Lou w Milch. Wygrałam wejściówkę w lifebar.pl, więc nawet mogłem zabrać kogoś i nie płacić za nas ;) Zawsze 30 zł w kieszeni, prawda? Kuba 69 czekał na mnie w centrum a około 22 byliśmy już na miejscu. Dla niego to też pierwsza wizyta w tym miejscu. Ludzi wyjątkowo niedużo, ale to zapewniało jeszcze lepszy kontakt z gwiazdą. Było jak zawsze zaskakująco. Lola przerzuca się na nowszy repertuar, bardzo momentami współczesny (Britney Spears „Piece of me”). No i fajnie, zawsze coś nowego.
I skąd ona ma te stroje?! Oba były cudne. A zwłaszcza ten pierwszy, kłusy bardzo, zwrócił moją uwagę. No i nie dało się nie zauważyć bransoletki z napisem Lola Lou na jej nadgarstku. Supersprawa! Też chcę taki. Lola po występie, jak rozmawialiśmy w garderobie, stwierdziła, że napis Jej Perfekcyjność byłby tak długi, że musiałabym chyba mieć naszyjnik :) Oj tam, dałabym radę. Mam grubszą rękę, jakby co ;)
No bo po występie Lola mnie na zaplecze zaprosiła – dałem jej kalendarz Utopii, który zresztą na miejscu obejrzeliśmy ;) A ona podarowała mi swój kalendarz. Z dedykacją i autografem oraz – co jest megawow – odciskiem pocałunku na okładce. Super! Pogadaliśmy też chwilkę, bo jakoś ostatnio nie mamy czasu na to nigdy i nigdzie. Pytałem o „Girls! Girls! Girls! The cab drag system” i ogólnie o występy. No i kiedy „I need a hero” zaśpiewa… Okazało się, że Lola jest dość na bieżąco z moimi blogami i że wie co się dzieje :) To strasznie miłe. Powiedziała też, że to ona zaprosiła Fernandę Lust na mój kanał na YouTube, gdzie Fernanda komentarz zostawiła pod swoim występem nagranym przeze mnie. Okazuje się, że mały ten świat ;)
W domu byłem jakoś przed pierwszą. Chwilka pracy przy komputerze i spać, spać, spać. A dzisiaj? Dzisiaj kolejny ciężki dzień. Taki megaweekend jak mam za sobą, szybko się nie powtórzy. Siedem imprez, to jednak bardzo, bardzo dużo.
I na pewno o czymś zapomniałam napisać.

Wypowiedz się! Skomentuj!