Po pierwsze – rację ma ten ksiądz, co na gazeta.pl mówił a propos spowiedzi, że księdza są zafiksowaniu na punkcie szóstego przykazania. Moje życiowe doświadczenie potwierdza tę obserwację. Czegokolwiek bym na spowiedzi nie wyznał, jakichkolwiek grzechów bym nie wymienił, to jak się pojawiała masturbacja, pornografia czy jeszcze dawniej seks z facetami, to o tych tylko grzechach potem mówił. Nie o kłamstwie, oszukiwaniu, opuszczaniu mszy czy plotkowaniu. Nie, nigdy. Zawsze tylko seks.
A jeszcze dzisiaj rano mnie dodatkowo zdenerwował ksiądz na mszy rezurekcyjnej. Najpierw jeden miał słabiutkie kazanie. Masa frazesów, chrzanienia nie-wiadomo-o-czym. Chyba sam nie wiedział, bo tak krążył wokół jakiś tematów, opowiadał, używał ładnych katolickich sformułowań o charakterze poetyckim, ale niczego konkretnego nie przekazał tak naprawdę. A potem jeszcze proboszcz w ogłoszeniach parafialnych… W sensie, że cieszył się, że jest dużo ludzi i że to podważa badania opinii dotyczące tego, że Polacy nie wierzą w Zmartwychwstanie. „No bo jakbyście nie wierzyli, to byście nie przyszli”. A to już wierutna bzdura. Bo przecież wszyscy wierzący mają te same zasady do przestrzegania a antykoncepcję coraz więcej dopuszcza w swoim życiu. I jeszcze stwierdził, że jego nigdy nikt nie pytał. No cóż, zdarza się. Aktualnie w Polsce jest prawie 40 mln ludzi. Bada się z tego tysiąc, więc nie ma co się dziwić, że akurat na niego nie trafiło. A potem mówił o tym, że trzeba się pozdrawiać dzisiaj zamiast „dzień dobry” czy „szczęść Boże” słowami „Chrystus zmartwychwstał” i w odpowiedzi „prawdziwie zmartwychwstał”. I to jeszcze jest spoko, ale potem stwierdził – że tylko, oczywiście, z ludźmi naszej wiary. „A jak ktoś nie jest naszej wiary, to niech się nauczy i też tak mówi.” Ot, piękna lekcja tolerancji. Mnie zdenerwował.

Ale ogólnie święta mają być miłe. Przyjechałem w środę do Szczecina, brat odebrał mnie z dworca ze swoją drugą dziewczyną, czyli wiernym przyjacielem Bartkiem oraz moim chrześniakiem, który zafascynowany jest pociągami. Brat mój ma nogę w szynie, bo sobie skręcił, czy coś takiego, więc jeździć za bardzo nie może. No i cały czas chyba prawa jazdy nie ma, ale to już inna sprawa.

Czas w domu spędzam głównie na czytaniu książek do magisterki, pracy nad gazetą instytutową i przymierzaniem się do pisania magisterki. Wiem, że muszę przed wyjazdem do Warszawy mieć z 9-13 stron napisanych. Dam radę, ale nie dzisiaj. Dzisiaj gazeta na głowie, bo chcę we wtorek do drukarni wysłać i w czwartek od razu odebrać. To jeden z powodów, dla których muszę zaraz po świętach wracać do stolicy. No i jeszcze SMSa dostałam wczoraj, że posiedzenie Parlamentu Studentów jest w czwartek, więc nie ma co się wymigiwać.
Z tym pisaniem magisterki nie jest tak dobrze, jak być powinno, ale nadrobię na pewno. Gorzej, że jak wsiadałem w pociąg w Warszawie w środę po 6 rano, to sobie uświadomiłem, że muszę uzupełnić tekst o ramkę, bo redakcja dzwoniła i się dopominała. I sobie przypomniałam, że miałam to zrobić przed wyjazdem ze stolicy. Jak dotarłem do domu rodzinnego, od razu zadzwoniłem i wyjaśniłem tę sprawę i w ciągu godzinki coś tam przygotowałem, całe szczęście.

Widziałem się już z Kaśką i Iwoną. Byliśmy w domu tej pierwszej jakoś w piątek wieczorem. Po liturgii wielkopiątkowej. Zresztą, co odnotować muszę, udało mi się w ów Wielki Piątek aż do zakończenia liturgii przegłodować na chlebie i kawie. W sensie, że postnie i zdrowo. I od razu mi się trawienie ruszyło. Tak więc na przyszłość muszę to zapamiętać. Właśnie przy okazji teraz połykam 3 tableteczki na lepsze trawienie świątecznych potraw.
Oczywiście, jak zwykle, zrobiłem 3 ciasta – babkę gotowaną, sernik gotowany i amerykańskiego murzynka, który chyba powinien się nazywać raczej afro-amerykaninem. No i dzisiaj zacznie się wielkie obżarstwo. Ale mogę. Ważyłam się, jak zawsze w domu. Bez zmian. A dałabym sobie głowę uciąć, że na brzuchu przytyłam. Teraz już wiem, że nie tyle przytyłem, co po prostu straciłem taki fit jakby (o ile założyć, że takowy miałem) i sflaczałem po prostu. Ble.

A! I u Kaśki była taka Ola, co w październiku ma 18tkę we Wrocławiu i nas zaprosiła. Znając życie, nic z tego nie wyjdzie, ale mam nadzieję jednak tam wpaść. To byłoby mega, nie?

Spędzam trochę czasu z moim chrześniakiem, a synem mojego brata. Śmieszny jest jak nic. Lubię go słuchać, jak zmyśla jakieś niestworzone historie, jak to był w lesie, kąpał się w tamtym jeziorze i pojawił się wielki potwór :) Wczoraj Harry’ego Pottera oglądał, więc tym bardziej mogą mu się takie fantazje zdarzać, prawda?

Plusem pobytu w domu rodzinnym jest także, bez wątpienia, oszczędność. Wydaję bardzo mało kasy swojej – fakt, że na bilet 77 zł poszło (czy coś koło tego). Zresztą chyba w ogóle ten miesiąc udało mi się nieźle zakończyć. Mimo, że to nie koniec w sumie jeszcze, to coś mi się wydaje, że poza odłożeniem kasy comiesięcznej na wakacje, dodatkowo drugie tyle chyba mi „zostanie” na potem. No i karta kredytowa nie ruszona. Jest dobrze, naprawdę.
Gorzej będzie jak mi rachunek za telefon przyjdzie – bo wysyłanie świątecznych MMSów nie jest tanią zabawą – zwłaszcza jak się je wysyła w dużej ilości.

Jest 8:10, zjadłem właśnie Danio, żeby głoda zabić, bo na śniadanie świąteczne dopiero na 10 jakoś będziemy jechać na wieś do cioci. Jeszcze się wykąpię, ogarnę i w drogę.
Niewątpliwym plusem świąt jest jeszcze to, że kończy się post. A więc znów mogę w piątki imprezować – zamierzam w najbliższy i już mam pierwsze plany poczynione w tej kwestii. Byleby tylko w domu rodzinnym zrobić to, co planowałem i będzie dobrze. W ostateczności, nad pewnymi rzeczami mogę w pociągu pracować na laptopie, ale wolałabym nie.

Wypowiedz się! Skomentuj!