Jest kilka ważnych rzeczy do powiedzenia zanim pójdę spać. Bloga piszę będąc już w domu rodzinnym. Nie wiem jak się połączę z intrnetem, bo na pewno nie tak jak ostatnio – nie wziąłem kabla jednego. Mogę co prawda kupić, ale zobaczymy jak to będzie. Łorewa. Na pewno jakoś się połączę.

Zacznijmy od tego, że mogę już powiedzieć, że Biurwa Jebana, czyli Maciej zwany Bieacz spędził sobotni wieczór w towarzystwie niejakiego pana Jerzego. Gdzieś ponoć na domówce byli. Sama ta informacja nie jest ani szokująca ani bulwersująca. Natomiast szokujące jest to, że (1) Maciej chciał okłamać Tomeczka, że idzie do Galerii, ale Tomeczek powiedział, że też chce i prawda wyszła na jaw, (2) ukrywał wszystko przede mną przez cały ten czas, (3) Tomeczek też nie wpadł na pomysł, żeby od razu mi wszystko powiedzieć. Skandal po prostu. Oczywiście do czasu aż mi Tomeczek nie powiedział, a potem Biurwa nie potwierdził, udawałam, że nic nie wiem. Czekałem cierpliwie aż sprawa wyjdzie na jaw. Moje oburzenie powinno być tym bardziej zrozumiałe, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że jeszcze w czwartek rozmawiałam z Maćkiem podczas wspólnej podróży jego samochodem i dyskutowałam z nim m.in. o tym, że nie zawsze mi mówi wszystko. Nie, skąd, on mi wszystko mówi. Drugim zaś powodem mojego oburzenia jest fakt, że to chodzi o Jurka. Wiadomo, o tego Jurka. I dlatego nadal i wciąż jestem dość wstrząśnięta całym zajściem. Wyjaśniliśmy sobie wszystko w środę wieczorem, gdy poszliśmy do kina. Dużo wtedy krzyczałam na nich. W samochodzie głównie. Że Maciej jest zakłamanym złamanym kutasem – czy jakoś tak. Bo cytowałam swoje myśli, gdy dowiedziałam się o całym Jurkospotkaniu.
Ale to było w środę. Więc po kolei. W poniedziałek udało mi się wstać po ciężkim weekendzie i poszedłem do Carrefoura. Raz jeszcze potwierdza się myśl, że jednak najlepiej jest właśnie w poniedziałek o 8:30 tam być. Mało ludzi, nowy towar wyłożony, nikt nie biegnie, nie przeciska się, nie szaleje. Jest po prostu komfortowo. Tak, jak powinno być zawsze. Więc spokojnie, choć dość szybko, zakupy zrobiłem. Nieduże, bo przecież lada moment wyjazd z Warszawy, ale jednak lodówka była pusta i trzeba było uzupełnić. Tak też zrobiłam. Potem do domu wbiegłem, zostawiłem zakupy i szybko pobiegłem na tramwaj, coby się do fryzjera dostać. Bo byłem umówiony.
Jak zwykle t&g, jak zwykle Arek. Śmiesznie było, bo oczywiście zaczęło się od standardowych pytań ("Byłeś w sobotę w Utopii?" – to oczywiście on mnie; "To gdzie idziesz na sylwestra?" itp.), ale potem skończyło się na tym, że nabijaliśmy się trochę z nowego fryzjera i jego pieska oraz pouczania Arka, że jak na fryzjera przystało, musi być bardziej przegięty. Więc go uczyłam, że musi mieć bardziej teatralne gesty i bardziej giętkie nadgarstki. Nie wiem czy się zastosuje, ale obiecał, że jako postanowienie noworoczne podejmie próbę przemyślenia tego. No, ja myślę.
Było śmiesznie.

Potem na zajęcia poszedłem, ale się spóźniłem. Więc nie dotarłam ostatecznie. I marnowałem czas w kanciapce, na pisanie maili, na przygotowywanie czegoś-tam. Mniej produktywnie, ale ciekawiej niż na zajęciach. Damianek zadzwonił czy tam napisał, że ma potrzebę iść do BUWu, a że to dziecko nieuniwersyteckie, to nie wiedział do końca co i jak. Więc z ostatnich zajęć się urwałam chwilkę i poszedłem z nim do tej biblioteki. Przypomniałem sobie na miejscu, że on jako nie-student UW nie może wypożyczać i tak. Więc, nie myśląc wiele, pożyczyłam mu na moją kartę. A, niech ma. Dobrze, że kolejek nie było i daliśmy radę jakoś w miarę szybko. Bo ja potem musiałem lecieć na wywiad. Umówiona byłam z Rafalalą na rozmowę. Spotkaliśmy się w miłej kawiarence Cafe Latte niedaleko kina Muranów. Sympatycznie, mimo że musiałem na nią czekać dobre pół godziny. Ale ostrzegała, informowała, zapowiadała. Więc się nie denerwowałem. Porozmawiałem z nią dość długo. Przyznam się, że wywiad nie będzie megasuperskandaliczny. Bo nie chciałem takiego. Nie pytałem czy jej chłopak jest gejem czy hetero. Nie pytałem o wiele innych rzeczy, które mogłyby wydać się megaskandaliczne. Z przekorą i specjalnie. Spokojna, zwykła, prawie nudna rozmowa. Tak miało być. Pokazać ją jako artystkę-poetkę (tak swoją drogą, to ja jej poezji nie lubię) a nie jako skandalistkę-transwestytę. Wiem, że naczelna miała nadzieję na szok i skandal, ale… trudno. Ja mam swoje zdanie, swoje interesy ;) Zawsze może nie-puścić, prawda?

No a potem parlament. Ledwo zdążyłem. Poleciałem szybko i po drodze jedzenie w Macu kupiłem. Bo znów się spodziewałam, że będzie do 1 czy coś, a tu się okazało, że szefostwa klubów parlamentarnych tak się dogadały, że nic nie trzeba było głosować i wszystko przez aklamację przeszło. No to oczywiście ja, jak to ja, się wyrwałem i zgłosiłem sprzeciw wobec takiemu głosowaniu przy ostatnim z nich (do rady bibliotecznej? Chyba tak). Co oczywiście wywołało oburzenie na sali z jednej strony, zadowolenie z drugiej i zdziwienie z trzeciej. Bo naprawdę wyglądaliśmy jak maszynka do głosowania, a to mi się nie podoba. Oczywiście potem swój wniosek wycofałem, gdy się okazało, że to głosowanie imienne, a więc tajne, a więc drukowanie kart do głosowania… Więc sporo roboty a sprawa aż tak nie była pilna. No, ale zaistniałem – to raz, wyraziłem się – to dwa. To ważne.
Skończyło się dość wcześnie, więc ku radości mej, wróciłem do domu dość szybko.

We wtorek rano miałam się spotkać z Olivierem z Paryża. Ale się okazało, że mu się terminy pomyliły i nie będzie w Warszawie rano we wtorek, tylko rano w środę, co zupełnie i w ogóle komplikowało moje życie. Więc nic z tego. Na szczęście mogłem na 10 iść. Zawsze ciut więcej czasu dla siebie. A na nadmiar takowego nie narzekam ostatnimi czasy… Dzień spędziłem, zasadniczo, na zajęciach. Mniej więcej, oczywiście, bo nie na wszystkich. Jednak zmęczenie daje się we znaki. Jestem niewyspany, przemęczony i potrzebuję coraz więcej kofeiny do życia. Mam nadzieję, że czas świąteczny sprawi, że się odzwyczaję od tego. Muszę. I schudnąć muszę, ale to inna sprawa. Wierzę, że uregulowanie posiłków, a co za tym idzie – procesów trawienia i defekacji – sprzyjać będzie właśnie traceniu wagi.
Po zajęciach – posiedzenie Zarządu, jak zwykle. W ciągu dnia mieliśmy wigilię dla studentów socjologii, więc kolejna przerwa nastąpiła w zajęciach. Sama wigilia wypadła bardzo sympatycznie. Miło, skromnie, ale tak dość sympatycznie. Także ja jestem z niej zadowolony. W międzyczasie nadszedł SMS od Łukaszka, z którym miałem się widzieć po zajęciach, że musi odwołać spotkanie, bo Jego mama przybyła i na jakieś-tam zakupy muszą czy coś. No, łorewa. Ważne, że poinformował i oczywiście przeprosił. Za to Sebastian-Arek zgodził się przesunąć nasze spotkanie ciut wcześniej, więc mogłem się mu oddać na dłużej. Oczywiście w Wayne’s Coffee, bo gdzieżby indziej? Tam jednak jest (1) miło, (2) ciepło, (3) w centrum, (4) tanio dla mnie. Więc nikogo nie dziwi, prawda?
Arek mało opowiadał, bo twierdził, że nie ma o czym. Słuchał trochę mnie, ale nie chciałem mówić. Chciałem słuchać. Szkoda, że tak jakoś nie za wiele się dowiedziałam. Co nie zmienia faktu, że spotkanie było jak zawsze miłe i przyznaję, że jednak Arek nic a nic się nie zmienił. Co należy odczytać chyba raczej jako komplement.
Po 22 wróciłem do domu i musiałem, niestety, zająć się pracą. Redakcja naciskała na spisanie tego wywiadu z Rafalalą, więc temu się poświęciłem. I poszedłem spać ostatecznie jakoś przed 2, co nie znaczyło niczego dobrego.

Na środę miałem ambitny plan pójścia na pierwsze zajęcia. W sensie, że na prawo prasowe. A potem na 9 na spotkanie senatorów studenckich przed posiedzeniem Senatu. Ostatecznie okazało się, że… uwaga, uwaga – zaspałam! Tak, tak, ja. Zdarza mi się, jak widać, niestety. Niemniej jednak, obudziłem się o 8:23, co oznaczało, że jest źle. Wstałam, nawet się nie umyłem (przyznaję) i nic nie zjadłem. Ubrałem się, odświeżyłem i w drogę. Ostatecznie spóźniłem się dobre 25 minut czy nawet więcej, ale dałam radę. A że akurat panowie senatorowie studenccy siedzieli w stołówce, to się załapałem i sobie śniadanie kupiłem. Całe szczęście. Oczywiście, jako jedyny byłem bez garnituru. Dlaczego? Powody są dwa zasadnicze i kilka pobocznych. Zasadniczo (1) nie noszę garniturów, bo nie lubię a poza tym (2) garnitur jest przymiotem męskości, a ja staram się nie posiadać takowej, jako że mężczyzną się nie czuję. Stąd też mówię „nie” wszelkim możliwym garniturom. Poza tym nawet nie wiem czy garnitur, który z-kiedyś-tam posiadam, nadaje się do noszenia prawdę mówiąc. Nie wiem, bo nie miałam go na sobie od chuj-wie-kiedy. To mniejsze ma znaczenie, ale jednak także się liczy. I oczywiście nie obyło się bez komentarza od jednego starszego pana przed rozpoczęciem Senatu. Ale mam to gdzieś. Wierzę, że liczą się bardziej moje kompetencje i moja legitymizacja od tego, co mam na sobie. Pani rektor na spotkaniu przed Senatem na pewno to zauważyła, ale nie skomentowała. Co też świadczy o jej dobrym wychowaniu. Oraz o tym, że może nie ma to aż tak dużego znaczenia. Tak, czy owak, na spotkaniu w kilka osób przedstawiliśmy się, powiedzieliśmy dwa słowa o sobie, ona o sobie coś-tam też. Taka luźna gadka, żeby nas mogła zobaczyć. Standard, ale miło, że tej formalności dopilnowała.
Potem zaczął się Senat właściwy. Także przywitanie oficjalne. A najmilsze, że moje starania odniosły skutek. Zostałam przedstawiona jako studentka „Wydziału Filozofii i Socjologii oraz Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych” a nie na odwrót, jak to miało miejsce wcześniej. I tak ma być. Choć na stronie nadal jest po staremu, to tam też wywalczę swoje. Dla mnie to ważne i tyle.
Posiedzenie nie było porywające. Tym bardziej, ze trwała ponadpółgodzinna dyskusja nad punktem, który musiał przejść, ale musiał też wywołać ową sztuczną dyskusję, „żeby potem nie było”. Widać od razu, że to rok wyborów rektora i że będzie walka. No cóż, zobaczymy. Studenci w miarę trzymają się razem w swoich głosowaniach, co nie znaczy, że nie głosujemy zgodnie z własnym zdaniem. Ja na pewno tak.
Przez te sztuczne dyskusje, posiedzenie się przeciągnęło i trwało aż do 14 z minutami jakoś, a więc dość długo. No, tak czy owak, potem załatwić chciałam coś w biurze Zarządu Samorządu Studentów, ale nie dało rady. Tam też mają bałagan trochę z papierami (częściowo po poprzedniej władzy) i jeszcze sobie z tym nie radzą. Niemniej jednak, coś tam udało mi się załatwić. Mam kod do ksero służbowego, mam pinkod do telefonu, mam też konfigurację sieci bezprzewodowej w laptopie. Więc jednak jakieś-tam korzyści niewielkie są. Jeśli dobrze pójdzie, to będę też mieć prenumeratę elektroniczną „Rzeczpospolitej”, bo 2 tys. studentów UW może mieć. Załapię się raczej.

Potem – wigilia w redakcji. Niewiele osób, ale to oczywiste. Niemniej jednak, było miło i smacznie. Fotki porobiłam, coś tam zjadłem i zaraz mnie nie było. Nie mogłem za długo siedzieć, niestety. Szybko do domu pognałem, ogarnąć się po całym dniu problematycznym, bo bez kąpieli. I udało się nawet, co mnie osobiście zaskoczyło.
Szybko jednak wybiegłem. Maciej po mnie podjechał i się udaliśmy do kina Luna na przedpremierowy pokaz „Niani w Nowym Jorku”. Film, okej. Bez wow. Był Maciej z Tomeczkiem, Damiankiem i Piotrkiem. Czyli cała ferajna. Maciej dostał wtedy właśnie ochrzan, o którym mowa na początku blotki. Tomeczek też. Bo co to ma w ogóle znaczyć?! Damian z Piotrkiem się, oczywiście, pokłócili. Już Damianek miał nie iść do Utopii, ale Piotrek zrobił numer zwany „kotek, kotek” i przeszło. Maciej podrzucił nas do Utopii. Napaleni nie szli, a szkoda. Myśmy wpadli i trwał już koncert chłopięcego chóru. O dziwo, nie było nawet na co popatrzeć. Poza aniołkiem, który rozdawał opłatek do dzielenia się. Się żeśmy podzielili z kilkoma znanymi osobami i barmanami, oczywiście. No i z Królową, która zaprosiła mnie na sylwestra. Stwierdziła, że skoro nie wiem co mam robić tego wieczoru, to muszę wpaść. I że koniecznie w jakimś szałowym stroju. No mam taką ładną jedną sukienkę… Ale nie, nie. Nie chcę do Utopii. Niemniej, zaproszenie powiedziałam, że przyjmę, bez gwarancji, że z niego skorzystam. Więc muszę je tam kiedyś odebrać. Pewno 29 grudnia.
Na imprezie było miło. Dobre jedzenie, choć prawdę mówiąc, tylko troszkę skosztowałam. Potańczyliśmy trochę. Welcome-drink był oczywiście. A potem jeszcze Kamilek (który nota bene się witał ze mną!) rozdawał wódkę i kazał nam wziąć po dwie, bo już chciał skończyć a to były ostatnie. No to wzięliśmy z chłopcami. I tak jakoś poszło.
Koło 1 postanowiliśmy się powoli zwijać i… zaprosiłem ich do siebie. Po drodze kupiłem Absolut 0,5. Dotarliśmy nocnym dość szybko i się zaczęło. Michała chyba obudziliśmy. Niemniej, połowa z tego, co kupiłem, poszła. Najpierw Damianek usnął, potem Piotrek wchodził pół nocy na nasza-klasa.pl a na koniec – ja padałam. Tak, byłem pijany.

Chłopcy wyszli jak spałam. Wcześniej za to spółkowali w mojej toalecie.
Jak wstałem, ogarnąłem się i zbierałem powoli do wyjazdu. Czułam się bardzo dobrze, taxi zamówiona trzy razy wcześniej niż zwykle, bo się korków spodziewałam. Ostatecznie… ostatecznie wyszło na to, że się spóźniłem na pociąg. Dosłownie minutę, może dwie. Pan starał się jechać najszybciej jak się dało, ale się nie dało, bo się zakorkowało. Przesiadłem się do tramwaju, ale to nic nie dało. Niestety.
Trochę mi to życie komplikowało, ale bez przesady. Kupiłam kolejny bilet i poszedłem do Wayne’s Coffee. Wypiłem kaweczkę, soczek, coś tam. Posiedziałem, poczytałam. Zadzwoniłem do Piotrka i Damianka, żeby wpadli. Co też uczynili po jakimś czasie. Towarzyszyli mi, za co jestem im wdzięczny. Kupiłem gazetki na drogę – „Exclusive” i „Press”. Chociaż wiedziałam już, że sporo będę w podróży spać.
I tak właśnie się stało. Spałem dużo, ale nie na tyle, żeby nie poczytać. Poczytałam, pospałam, odpoczęłam. Miła podróż. Brat po mnie wyjechał na dworzec. Tzn. nie on sam, bo on wciąż nie ma prawa jazdy, ale jego znajomy a on obok. Odwieźli do domku. I tak zaczął się mój pobyt tutaj.
Bez makijażu, bez szaleństw, bez latania. Ale nie bez pracy. Dzisiaj protokół spisywałem jeden. Muszę dwie prace zlecone napisać, ze dwa teksty… Jakoś to będzie. Ale obiecałam Sebastianowi, że w Wigilię nie będę pracować. Obietnica, to obietnica.
Odpocznę? Tak, pewno tak. Chociaż przyznaję, że fajny komentarz w editorialu napisała naczelna „Exclusive”. Pewno niektórym fragment tego na Święta powysyłam jako życzenia. A jak nie zapomnę, to i tutaj wstawię.

A! No i dotarł do domu Office 2007. Mój Pierwszy Oryginalny Office. Jakie to słodkie, prawda?

Wypowiedz się! Skomentuj!