Wrócę jednak raczej na pewno wcześniej. W poniedziałek oficjalnie protest zostanie złożony. Asia chciała to zrobić, ale nie mam jak jej tego przekazać, więc chyba Michała poproszę. Zgodzi się. I potem Komisja ma tydzień na rozpatrzenie protestu. Zorganizują spotkanie, na które mnie zaproszą. I muszę być. Eh…

No tak, czy owak – mam wymagane podpisy. Udało się, protest jest zasadny, ale się okaże czy skuteczny. Będę musiał udowodnić wysokie uprawdopodobnienie tego, że zarzucane przeze mnie czyny miały istotny wpływ na wynik wyborów. Będzie ciężko. Tym bardziej, że dopiero teraz zaczynam odkrywać, jakie to jest zagmatwane. Strasznie. W sensie, że układy w Samorządzie Studentów UW. Niesamowite, naprawdę. Oczywiście zapragnąłem to opisać. Na razie jestem w tym „za płytko”, ale już ja się postaram. Odkryłem, że wyniki wyborów na poszczególnych jednostkach są niemalże z góry określone. Wiadomo jaka frakcja wygra – chodzi potem o głosy w parlamencie. To, że ja dostałem się do Zarządu to niejako przypadek. Ale i tak wiadomo było od dawna, kto będzie przewodniczącym. I tak też będzie.
Powoli, spokojnie, systematycznie – mam zamiar odkryć, jak to wszystko działa. A potem opiszę. Wyjawię. Nie wiem, ile mi to zajmie – pół roku, rok, może dwa… Ja mam czas, spokojnie. Wieczność poczeka.

Zastanawiałem się przez chwilę – po co ludzie tak bardzo walczą o ten samorząd. I już wiem. Bo gdzie jest władza, jest kasa. Z rozbrajającą szczerością powiedział mi jeden szef lokalu gastronomicznego, że 10 proc. dochodów jego z imprez organizowanych przez studentów trafia do samorządów, które zdecydowały się wybrać jego lokal. I wszystko jasne.
Ponoć najlepsi wyciągają do 20 procent!

Wszystko piszę bezosobowo i bez przykładów. Bo jeszcze mnie kto do sądu poda.
Prawdę mówiąc, zapomniałem ostatnimi czasy, jak bardzo czytany jest mój blog. Zapomniałem. Uświadomił mi wczoraj Grzegorz, który zanim coś powiedział, zaznaczył „ale to dla Twojej wiadomości, a nie na bloga”. Jasne, że tylko dla mojej. Na blogu piszę o tym, co dotyczy mnie bezpośrednio. Nie mogę pisać o innych, bo jeszcze by się okazało, że są ciekawsi ode mnie :P

Pitu pierdu piszę zamiast opowiedzieć o moim world-famous 4th Floor-Sitting Party 'Disco Pink 2006′. Się cioty zjawiły. Niemal w komplecie. Z zapowiedzianych gości nie przybył tylko Piotr w2lich – co zresztą wiadome było od początku i nie było niespodzianką, oraz Ana z Iwo – które przepraszały i SMSowo pozdrawiały.

Pierwsi zjawili się Sebastian z Michałem – ostrzegali, że wpadną wcześniej, bo się zmywać musieli też szybciej. Wyglądali – jak zwykle – kwitnąco. Przynieśli wszystko, co mieli zadane. Zastali mnie jedzącego kolację, ale wiadomo było, że na 21:00 się nie wyrobię. Oni w tym czasie czytali „Out” i inne dostępne w moim pokoju czasopisma gejowskie.
Potem Napaleni przywieźli ciasto i poszli odstawić samochód. I wrócili.

No a potem się goście sypnęli. Rasmus z Przemkiem, Asia, Kamil, Grzegorz z Marcinkiem, Paweł (nie-Firenzo), Jacek, Kuba Duży z Danielem, Damian… Było nas w sumie 17ścioro. Impreza na całego. Wszyscy w pink-topach. No, naciągane to było czasem, ale powiedzmy. Wygrali Jego Facet i Paweł (nie-Firenzo). Ich za krótkie bluzeczki były boskie. Tylko, że Paweł wygrał bardziej, bo pokazywał brzuch (a ma co pokazać) a Maciek nie. A poza tym jako zadanie Paweł miał przynieść różowego kwiatka. I zaskoczył nas wszystkich. Przyniół megafallicznego kaktusa pomalowanego na różowo. Mistrzostwo świata. Tysiąc punktów. Jest boski.

Impreza trwała jak zawsze do 24. Ciasto, które przed zajęciami rano robiłem u Jego Faceta (musiałem go najpierw obudzić na umówione spotkanie) cieszyło się sporym zainteresowaniem, ku – oczywiście – mojej radości. Chyba smakowało. Cynamonowiec z jabłkami i bakaliami uważam za udany. I prawie już zakończony ;)

Najgorzej to wszystko zniósł Piotr Lokator. Raz, że chyba rzeczywiście źle się czuł. A dwa – że rozwiązłe cioty biegały po mieszkaniu plotkując kto kogo czym i w co, żartując niewybrednie na swój temat i w ogóle. Biedny on. Mam nadzieję, że jakoś to wytrzyma.

Potem się udaliśmy. Długo to trwało, ale w końcu ich wygoniłem :) Pojechaliśmy do Utopii. Jego Facet miał nie iść, bo rano pobudka i podróż do Łodzi. Ale poszedł. W sensie, że Napaleni, ja i Kuba zostaliśmy zawiezieni przez Daniela. A przy wejściu kochany Danielek jak zwykle był słodki i powiedział, że widział mnie na jakimś przystanku i że dzielnie wyglądałem ;) Jaki ten świat mały.

Na początku mało ludzi było. Potem przybyło, ale ja tam zajmowałem się moimi ciotkami. Boże, jacy oni wszyscy są uroczy. I chyba trochę kochają ciocię. Nie to, że jakoś zabójczo, ale trochę. Jak prosiłem, żeby usiedli koło mnie, to siadali. Pytali „o co chodzi?” a ja wyjaśniałem „usiądź koło mnie, niech ciocia też ma jakąś radość z tego życia” albo „o nic – lubię po prostu otaczać się ładnymi chłopcami”. Bo taka prawda. Mam ślicznych znajomych i oni to wiedzą. I lubię się nimi otaczać. Bardzo nawet. A oni są coraz milsi. Może nie powinienem o tym mówić, ale coraz mniej ich krępuje traktowanie mnie jak przyjęło się traktować kobietę. Całują mnie w rękę z coraz mniejszymi oporami. Przy ludziach. I za to ich też kocham. Że się mnie nie wstydzą. Że mnie akceptują takiego, jaką jestem.

Dzisiaj oczywiście rano musiałem wstać i na koreczki poleciałem. Co odkryłem tym razem u mojego ulubinego podopiecznego? Że ma kolczyka :) W lewym uchu. A że zazwyczaj siedzi do mnie prawym profilem, to nie widziałem. A może ma od niedawna? Nie wiem, ale ma. Takiego ciut pedalskiego w znaczeniu, że takiego, jakiego nosili geje w USA w latach 80.
Jest słodki. Naprawdę.
Potem z korków do centrum. Z Marcinem Edge się umówiłem. Kupiłem obiad, czyli kanapkę McChicken. I w międzyczasie wydałem 17 zł na płyn do demakijażu. Ale potrzebowałem go. I mam. Chwilę posiedziałem u Edge i poleciałem na UW. Bo tam spotkanie koła naukowego. Które trwało godzinkę. Wróciłem, zahaczając o sklep. Wydałem dzisiaj za dużo w sumie. W sensie, że gotówki mam mało, a na kocie nic. Musiałbym wypłacać z kredytowej, a tego nie chcę, bo już raz wypłacałem w tym miesiącu i 5 zł wydałem na prowizję.

Jutro do domku. Kiedy się spakuję? Rano raczej, nie?
Jasne :) Inaczej nie byłbym sobą.

Dopisane później :)

Pomyślałem, że zanim wyjadę, napiszę jeszcze o wczorajszej nocy. A że pod tą blotką nie ma jeszcze komentarzy oraz statystyki wskazują, że mało ją jeszcze osób przeczytało – dbając o swój markieting i w ogóle – nie będę dodawał nowej blotki, tylko dodam do niej fragmencik :) A co, wolno mi!

No więc plan był mega. Poszedłem do Marcina Edge. Wcześniej był u mnie Kuba Duży, który przyniósł fotki z Floor-Sitting Party 'Disco Pink 2006′. Był bowiem oficjalnym fotografem imprezy. Nieoficjalnym był Jego Facet – ale on w Łodzi i fotek jeszcze nie mam. No, ale kontynuując – fotki przyniósł, wybrałem 50, przerobiłem, niektóre poprawiłem i dałem na stronę. A po 22 wyszedłem do Marcina.

Oczywiście kończyliśmy się szykować u niego, ostatnie pociągnięcia, jakieś popraweczki, puder na drogę i idziemy. Do Galerii. Bo Marcin lubi ten klub, a ja się tam czasem pośmieję, więc też nic przeciwko nie mam. Okazało się, że jest jakieś AYOR Party czy coś. I kazali nam 9 zł zapłacić wstępu. Zwracam uwagę, że nie-10 zł, tylko właśnie 9. Zapłaciliśmy. Niepotrzebnie. Impreza przeciętna, może wręcz nudna. Mało ludzi, jakoś tak nie-halo. Posiedzieliśmy niedługo i postanowiliśmy ruszyć dalej. A co nam tam.

Tym razem taksówką przenieśliśmy się do nowego klubu Eternal. O, Mój, Boże! To było straszne. Nigdy więcej. Dyskoteczka z ultrafioletem i tańczącymi na 'parkiecie’ paniami w przykłusych spódniczkach, które myślą, że są właśnie na megawypasionej imprezie w stylu glamour. Straszne. Spędziliśmy w klubie jakieś 5 minut. Potem pomyśleliśmy, że zajrzymy do Toro. Ale tam 10 zł płatne. Więc poszliśmy sobie. No bo bez przesady, za Toro płacić nie wypada.

I poszliśmy – na co ja nalegałem – do HotLa. Marcin średnio chciał iść, chciał jechać. Ale było na tyle wcześnie, że przyjechalibyśmy bardzo głupio czasowo i zaprotestowałem stanowczo. Doszliśmy po nieeeezły spacerku (z pl. Unii Lubelskiej aż na Krakowskie w sumie). W HotL – zajebista muzyka. Naprawdę zajebista. Tego wieczoru muzycznie było to najlepsze miejsce. Muszę kiedyś z cioteczkami się tam wybrać wiekszą grupą. Bo ludzie chuja warci. Beznadzieja. Lalunie myślące, że są śliczne, rozpychające się na parkiecie. Straszne. Więc tylko na moją prośbę i tylko ze względu na muzykę – posiedzieliśmy tam z 15 minut. Marcin chciał iść.

Do Ciotopii oczywiście. Kocham Danielka :) Wszyscy to wiedzą. On mnie trochę też. Zaśpiewał mi „Geraut of maj lajf” na co ja odpowiedziałem „Aj don łona hir”. Marcin sikał ze śmiechu. W Cioto – sporo ludzi. Kilkoro znajomych. Dowiedziałem się, że ten co mi się podoba i często bywa w kaszkiecie nazywa się… no przepraszam, ale… Jurek. Jurek! Tak, Jurek! Fuuuuu.
A Kuba Duży był z kolegą Jędrzejem. Jeśli idzie o Jędrzeja – jestem na tak. Ma 18 latek, może to dlatego? No, nieważne. Jestem na tak. Chcę być jego ciocią. Rzekłem. Oczywiście już po imprezie do mnie napisał na gronie. Jestem cudowna i kochana :)

I spaliłem całą paczkę Vogue Aroma czy jak im tam. Spaliłem dosłownie niemalże. Podoba mi się ostatnio lans na cienkiego papierosa w dłoni. Wtedy lepiej wygląda podniesiona w górę ręka. Więc póki mi się nie znudzi – będę ludzi opalał z cieniasków.

Nie wiem, o której wyszedłem. Jakoś po 4 nowego czasu. Bo przecież zmiana była. No i tramwajem dojechałem do domku. Marcin wcześniej wyszedł do Torba-Borba. A ja spokojnie dojechałem, demakijażowałem się moim nowym tonikiem do demakijażu i poszedłem spać. Jestem aktualnie już spakowany i dosłownie za… 12 minut wychodzę. Jadę do domku. Nie wiem kiedy wrócię. Mam internet w domu, więc się może odezwę nawet czasem. Jak ktoś mnie kocha, niech napisze SMSka. Dotyczy też Ciebie, Szymonie :) I w ogóle Was wszystkich. Także tych pozawarszawskich właśnie :)

Wypowiedz się! Skomentuj!