Kurwa. Nie wiem czemu, ale mam dziś zły humor. Może to zmęczenie, a może tak działa na mnie obrzydliwy i duszący zapach farby olejnej docierający od sąsiadów i rozprzestrzeniający się po całym mieszkaniu? Nie wiem. Humoru dziś nie mam.
Wróciłem koło 12 ze Szczecina. Nareszcie w Warszawie. Ale po raz pierwszy poczułem wczorajszego wieczora, że nie za bardzo mam tutaj do czego wracać. Znajomych mam też w domku, w Szczecinie, w Łodzi. Studia… phi… wszyscy znają moje do nich podejście. Z lekka olewające. Do Iwony i Anki? One mają siebie, poradziłyby sobie beze mnie. Tak, to mało optymistyczne. Wkońcu to przecież Warszawa, miasto do którego chciałem się przenieść od lat kilku. Miasto nieograniczonych niemal możliwości. Moje miasto wymarzone. Warszawa. Jadąc dziś w pociągu pierwszą klasą poczułem jak wiele jeszcze o sobie nie wiem. Czego ja w ogóle chcę od życia?

Po przyjeździe do Szczecina w poprzedni czwartek, zadzwoniłem do Pani W. Umówiliśmy się w piątkowy poranek w szkole. Od razu zaczęły się telefony. Dogrywanie ostatnich szczegółów. Zeszło nam kilka ładnych godzin. Potem marsz na Drogę Krzyżową. Niestety, dla dzieci. Potem musiałem jechać do Szczecina. Mama i jej koleżanki wybierały się do teatru, więc podwiozły mnie przy okazji. A ja miałem czas przed imprezą spotkać się z Tomkiem Szczecin. Kopę lat się nie widzieliśmy. Ale on oczywiście się nie zmienił. Jedyna różnica – jego oczy nie patrzą na mnie już tak łagodnie i niewinnie. Pamiętam, że szalałem za tymi oczami. Wystarczyło, że na mnie spojrzał, a ja reagowałem albo przyspieszonym biciem serca, albo czułem jak uginają się pode mną nogi, albo po prostu podniecałem się na maksa. Kiedyś.
Teraz było inaczej. Poszliśmy do Cafe 22. Tłumów na szczęście nie było. Wypiłem czekoladę, pogadaliśmy. Potem pokręciliśmy się po okolicach. Rozmawialiśmy. A raczej starałem się go słuchać.

Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, jak wiele zmieniło się przez rok, przez dwa lata. Razem byliśmy blisko dwa lata temu. To kupa czasu. Miałem zresztą wrażenie, że to było rok temu. A mniej więcej rok temu nauczyłem się słuchać. Wcześniej nie umiałem. Musiałem dużo mówić, zalewać ludzi potokiem słów. Teraz milczę dużo. Staram się okazywać pokorę wobec ich istnienia. Wobec tego, że są kimś innym niż ja, mają inne życie, inne problemy, innych znajomych, inne pasje…

Po spotkaniu poszedłem pod H&M, gdzie umówiłem się z Maćkiem Szczecin. Po drodze spotkałem w Galaxy Michała Szczecin i Izę. Zaskoczenie nasze nie znało granic. Ja – że ich spotkałem, oni – że jestem w Szczecinie. Michał udawał obrażonego, że go nie poinformowałem o swojej wizycie w jego rodzinnym mieście, ale szybko go udobruchałem. Chyba wybaczył :)
Maciek zaprowadził mnie na parking, gdzie w swoim samochodzie czekał na nas Marcin – znajomy Maćka ze szkoły. Wsiedliśmy i po krótkim maratonie po mieście trafiliśmy do Inferno. Ludzi było niewiele ze względu na wczesną porę, ale ciotki się zleciały na czas. Poszaleliśmy. Zwłaszcza Maciek, który się schlał tak, że wydalał ustami niestrawione resztki pokramowe nad kibelkiem. W Inferno nie zabrakło oczywiście Eryka Jacka, czyli mojej wielkiej platonicznej miłości z liceum. Mój ideał. Był z siostrą. Wiedziałem jak czasem na mnie zerkał. Był też Kamil Szczecin no i – jak zwykle – Karol Szczecin, Przemek i jego Marcin. Czyli impreza jak zwykle w gronie rodzinnym. Do wczesnych godzin rannych.
I nawet mnie ktoś podrywał. Niejaki Adrian. Jednak dość szybko dowiedział się, że jestem teraz z Warszawy (nie ma to jak małe zamknięte społeczności, gdzie każdy wie wszystko o wszystkich) i odpuścił sobie. Co nie zmienia faktu, że tańczył i wyglądał nieźle. Nie wiem, nie pamiętam już po tygodniu…

Oczywiście nie samymi imprezami żyje człowiek. W niedzielę na przykład wpadłem do Kaśki K. I to wpadłem z dzieckiem. Nie swoim, brata oczywiście. Najpierw sobie grzecznie spał, potem bawił się ze wszystkimi – nawet Kaśka wzięła go na ręce! A to coś przecież musi znaczyć ;) Pogoda tego dnia była STRASZNA – śnieg, zawierucha, mróz. Dlatego, mimo, że miałem iść do kościoła po powrocie z małym Kacperkiem, to zdecydowałem, że nigdzie nie idę. I czuję, że ta decyzja ocaliła moje zdrowie. Odpoczywałem, ale tylko do czasu. Wieczorem przyjechała pierwsza reprezentacja na warsztaty dziennikarskie. Trzeba było się nimi zająć.
Najpierw zakwaterowanie w internacie, potem jakieś wyjście na pizzę (na koszt sponsorów oczywiście). To był oficjalny początek trzech długich dni.

Refleksja – gdy wracałem razu pewnego do domu, niewielka grupka młodzieży (na pewno dwie dziewczyny i jeden chłopak) przeszła na moją stronę ulicy i szła za mną głośno się śmiejąc kilka sekund. Potem usłyszałem jak jedna powiedziała „Patrz, to ten pedał!” – wybuch śmiechu – i komentarz chłopaka „Kocham go!” – znów wybuch śmiechu. Czyli, że wszyscy powoli będą wiedzieć? I jednak małomiasteczkowe jest to moje małe miasto…

W poniedziałek wszyscy się zjechali. Opóźnienia i zmiany personalne w składzie, to coś normalnego przy blisko 100 osobach z całej Polski. Udało się jednak jakoś to opanować. Pierwsze zajęcia, pierwsi goście, pierwsze zadania. Grupa nocująca w szkole (z którą to ja i Pani W musieliśmy zostać) okazała się niezwykle grzeczna. Fakt, że było ich niewielu niczego nie tłumaczy. Spotkałem kilka znanych mi wcześniej osób, wielu nowych, oczywiście dojrzałem ze trzech ślicznych młodzików no i na bardzo ciężkiej pracy minęły mi trzy warsztatowe dni. Naprawdę ciężkiej pracy. Snu było więcej niż rok temu, ale za mało, żeby móc regenerować siły. Wzmacniałem się Colą. Najgorzej było trzeciego dnia, gdy wszyscy już zmęczeni, ja też niewyspany, bo w nocy składałem gazetę, a tu musiałem prowadzić zajęcia dla blisko40osobowej grupy. Ale dałem radę. Bo człowiek nie jest taki, coby sobie rady nie dał.

Środowy wieczór powinien być czasem odpoczynku. Ale nie był. O 17 do dentysty (mam zatruty ząb i chyba jeszcze jeden w kolejce do leczenia…), o 18 do kościoła (msza za prababcię i pradziadka), potem zakupy. W kościele byłem tak padnięty i tak bolał mnie zatruty ząb, że usypiałem na siedząco. Potem mama stwierdziła, że po razpierwszy chyba musiała się za mnie wstydzić. Ale co ja na to poradzę? Chciałem być w kościele. Ach, no i byłem u spowiedzi.
Zakupy bez szaleństw. Wszystko w granicach normy, a nawet poniżej. Nie miałem za bardzo nawet na nie ochoty i miejsca w torbie.

Wstałem dziś oczywiście o 4:45. Mój kuzyn Paweł miał na mnie czekać w samochodzie o 5 pod moim blokiem. Nic z tego. O 5 zadzwoniliśmy i okazało się, że zaspał. Uwielbiam za to tamtą rodzinę – mogą spać i spać dniami i nocami. Szybko jednak się zebrał i przyjechał. Droga była fatalna, ale tylko do czasu. Potem zrobiło się w miarę czarno i można było jechać. Dotarłem na czas. Wsiadłem w pociąg i ruszyłem. Pierwsza klasa, to jest to. Dają większy wafelek i dodatkowo do tego, co zwykle dorzucają malutki kawałek czekolady. Fakt, że bilet kosztował 133 zł, ale… nie ja przecież płaciłem tylko warsztaty dziennikarskie.
Miałem dziś iść na zajęcia. Poddałem się. Stwierdziłem, że nie ma sensu. Pójdę w poniedziałek. Za to dziś obejrzałem „Chopin – pragnienie miłości”. Chciałem się popłakać, ale tam nie było gdzie. Szkoda. Może to by jakoś rozjaśniło mój humor?

Wypowiedz się! Skomentuj!