Moja bardzo mądra mama zwykła była mawiać – „jak nie urok, to to drugie”… I miała rację. Wróciłem dziś do Wawy. Wyruszyłem rano InterCity i przed południem siedziałem w swojej warszawskiej rezydencji. Okazało się, że podczas mojej nieobecności coś się stanęło niedobrego z komputerem. Nie działa dysk C. Windows w ogóle go nie widzi i traktuje jak niesformatowany nośnik. A tam są moje dane! Wszystkie NIEZBĘDNE mi do życia rzeczy – Moje dokumenty, archiwum maili Outlooka, muzyka… wszystko.
Oczywiście od razu wziąłem się za zabezpieczanie danych. Dobrze, że mieszkam z Anką – mogę wykorzystać do przechowywania jej maszynę. I to właśnie robię. Problem polega na tym, że… nie mogę odzyskać wszystkiego! Program, który mam nie radzi sobie z bardzo ważnymi dla mnie częściami Moich dokumentów. Używam więc innego, ale licencja kosztuje jakieś, bagatela, 39,99 $. Cóż więc postanowiłem zrobić?
Kupuję nowy dysk. Już dawno to planowałem. Nawet szukałem czegoś w sklepach miejscowych, gdy odpoczywałem w domu. Orientowałem się w cenach i w ogóle. Ale to jest sytuacja awaryjna. Nie mogę sformatować dysku C, bo stracę całkowicie wszystko, co mógłbym jeszcze odzyskać. Nowy dysk jest ratunkiem – instaluję wszystko od nowa a stary trzymam do momentu, gdy uda mi się wszystko z niego wydostać. A taki moment musi nadejść. Wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby nie to, że na dniach są warsztaty dziennikarskie i muszę działać. A bez komputera mogę sobie pomarzyć o czymkolwiek.

No, ale żeby nie było – czas na małą retrospekcję. Co się działo, gdy mnie nie było.
Po kolei więc… Nie spotkałem się z Kamilem Łódź. Ja co prawda ruszyłem się z domu, ale on twierdził, że nie jest w stanie po ostatniej nocy imprezowania. Bywa.
Dzień spędziłem na zakupach w Galerii Łódzkiej z Gosią Opiekunką i Agnieszką P. Wieczorem zaś Gośka wyciągnęła mnie do swojej przyjaciółki, która właśnie obchodziła imieniny. Też sytmpatycznie, bo córka tej przyjaciółki od lat jeździ na obozy dziennikarskie i zna mnie nie od dziś. Tym razem poznała mnie jej rodzicielka.
W poniedziałek raniutko zerwałem się, jakieś śniadanko, tramwaj (uwielbiam łódzkie tramwaje!!!) i dotarłem na dworzec, skąd o 6:40 ruszył pospieszny Włókniarz do Szczecina. W środku było zajbójczo zimno. Nic nie nagrzali i siedzieliśmy w półmroku odziani w kurtki. Ja i kilka innych osób z moim przedziale. Na miejsce dotarłem z półgodzinnym opóźnieniem. Powodem był pożar w ostatnim wagonie. Musieliśmy się pozbyć wagonu na wysokości miejscowości Dolice (gdziekolwiek to jest).

Oczywiście tego dnia nie próżnowałem. Pierwsze spotkanie z Panią W w sprawie warsztatów. Potem pierwsze wizyty rodzinne. Zaczął się mój pobyt w domu.

Potem wszystkie dni płynęły jak szalone. We wtorek od rana w gimnazjum, gdzie wydzwaniałem w sprawie warsztatów, potem wizyta w byłym liceum, żeby zobaczyć Grażynę Bibliotekarkę. Pogadaliśmy, pomogłem jej coś tam z komputerem, spotkałem się jeszcze z dwójką nauczycieli… Nie chciałem widzieć ich więcej – nie miałem na to ochoty. Stamtąd prosto na spotkanie z Reżyserem Danielem. Będzie gościem na warsztatach. Szybki obiadek w domu, po którym wpadła na chwilkę Iwona. Scena przed mamusią i jesteśmy do przodu. Wieczorem miałem iść do chrzestnego, którego osobiście uwielbiam, ale… rozbolała mnie głowa i zasnąłem bardzo szybko.

W środę rano do lekarza, potem umówić się do fryzjera. W międzyczasie sprawdzałem dyski twarde. I znów do gimnazjum, znów dziesiątki telefonów, znów załatwianie. Ale wszystko idzie przynajmniej jakoś do przodu. Po 15 obiadek i szybki wypad do mojego fotografa. Tam tylko godzinka, bo przecież do Środa Popielcowa. Do kościoła poszedłem z mamą i chrześniakiem. Przez którego zresztą musieliśmy wyjść przed czasem. Obudził się i płakał. A dziecko głodne, to dziecko złe. Nawet tak grzeczne dziecko jak Kacper.

W czwartek musiałem iść do swojej podstawówki. Pogadałem z dyrektorką i dawną opiekunką samorządu. Powspominaliśmy, poopowiadaliśmy sobie co tam się u nas zmieniło. Jednak tak jak liceum nigdy nie będzie „moją szkołą”, tak podstawówka na pewno nią zostanie na zawsze. Osiem najwspanialszych chyba lat mojego życia. Potem na krótko do domu, kilka telefonów (umówiłem się z Kaśką K i Ewką), i – dla odmiany – do gimnazjum. Tym razem jednak krótciutko, bo czekała mnie i Panią W kurtuazyjna wizyta w redakcji lokalnego dziennika. Trzeba opowiedzieć o imprezie, zaprosić, prosić o wsparcie. Jak zwykle. Stamtąd wprost do fryzjera. Strzygł mnie znów Lola… Gdy tłumaczył mi, co chce mi zrobić z włosami, powiedziałem tylko – „po ostatnim strzyżeniu, ufam ci i rób co chcesz”. Był zadowolony z tej pochwały. Na tyle, że wziął 3 zł więcej niż poprzednio. A, niech ma!
Wieczorem wpadłem do Pani W. Musiałem popracować na kompie, a to było możliwe tylko u niej. Przygotowałem jakieś potrzebne pisma no i sprawdziłem pocztę… Okazało się, że zdałem statystykę!!! Co prawda zaniżyli wymagania tak, że na 194 aż 94 zdały, ale… w tym ja! I to był największy szok tego dnia. Na tyle wielki, że wypiliśmy z Panią W po lampce jakiegoś koniaku.

Piątek zaczął się od wizyty z liceum. Znów najpierw biblioteka, a potem na lekcję wychowawczą do byłej opiekunki samorządu. Chciała żebym opowiedział jej maturzystom o życiu studenckim. Zrobiłem to najlpiepiej jak umiem… Wyjaśniłem jak ja patrzę na studia i czym one są dla mnie. Prosto z zajęć marsz do gimnazjum, gdzie znów ostatnie telefony i szybki bieg do domu. Ta spotkanie z dziewczyną mojego kuzyna. Tłumaczyłem jej przed jakimś egzaminem statystykę (niby, że jak zdałem to to umiem i rozumiem…). Szybki spacer do Kaśki K. Posiedziałem kilka godzin, odebrałem rezerwację InterCity na poniedziałek i wróciłem do domu, bo tego dnia zaplanowaliśmy wypad do Galaxy. Chciałem kupić sobie spdobnie. I były nawet fajne w H&M, ale… nie było na mnie rozmiaru. Stąd wniosek, że albo muszę jeszcze schudnąć, albo przytyć dla odmiany. No bo nie znajdę spodni na siebie! A mam dosyć noszenia paska…

Zakupy były szybkie, bo umówiłem się z Michałem Szczecin. Poszliśmy do McDonald’sa. Michał dał mi walentynkę (jedyną, jaką dostałem tego roku). Trochę się zmienił. Urosły mu włosy, chyba ciut zmienił sposób bycia… Niewiele można ocenić po tak krótkim kontakcie. Tym bardziej, że okazało się, że wbrew mojemu wewętrznemu przekonaniu, a zgodnie z zapisem w kalendarzu – na 20:30 umówiłem się z Ewką. Doszła do nas (ten McDonald’s to jej miejsce pracy), posiedzieliśmy. Michał poszedł, my zamówiliśmy sobie jakieś jedzenie (Ewa ma zniżki po znajomości), spokojnie skonsumowaliśmy i pobiegłem na imprezę.

Ach, cóż to był za bal! Było ciot a ciot! No i tutaj się pochwalę – byłem podrywany przez trzech facetów. Jeden z nich – niejaki Radek – zaczepił mnie w kiblu nawet :) Skąd ja to znam… Ale ładny, sympatyczny dwudziestolatek. Inni podchodzili i zagadywali. No i jakieś dwie bi-dziewczyny mnie zaczepiały. Miło jest być atrakcją w lokalu, jakąś nowością. Był oczywiście Przemek, Marcin Szczecin, Karol Szczecin – znajome cioty zawsze dopisują. Zabrakło Maćka, ale ten leżał chory w domu. Nie było innych, ale nie miałem wszystkich jak poinformować, że będę. Była za to moja miłość z drugiej klasy liceum. Jacek-Eryk ze swoim facetem. Nic się nie zmienił. Nadal jest ślicznym, tajemniczym i pociągającym niebieskookim blondynkiem. Takim niewinnym z twarzy…
Do domku wróciłem jak zwykle po 6.

Sobota minęła bardzo spokojnie. Jak zwykle zresztą. Poszliśmy z mamą na zakupy. Zaopatrzyłem się we wszystkie niezbędne do studenckiego życia rzeczy – głównie pasztety i jakieś kosmetyki.
Niedziela to ostatnie szaleństwo. O 12:00 kościół, o 13:00 byłem już u mojej kuzynki obejrzeć jej nowe mieszkanie, o 14:00 u chrzestnego, który wrócił z podróży, a o 15:30 u Kaśki K. Po co ten pośpiech? Pojechałem o 16:30 do Szczecina. Spotkałem się z Radkiem Szczecin. Tak, tym który podrywał mnie na dyskotece w Inferno w miniony piątek. Poszliśmy do Akwarium, wypiliśmy coś (ja czekoladę, on piwo), mały spacer i po 20 byłem w domku. Nadszedł czas ostatecznego pakowania.

Dziś rano do Szczecina odwiózł mnie na dworzec kuzyn. Potem usiadłem sobie wygodnie w IC Chrobry i po 5 godzinach byłem w stolicy.

Jak podsumować cały wyjazd? Bardzo intensywny. Tempo nie pozwalało mi na refleksje. Nie miałem czasu na myślenie. Może trochę szkoda… Choć z drugiej strony – nie zawracałem sobie głowy pytaniem czy dobrze robię tak kierując swoje życie. Na nic nie miałem czasu. Leciałem przez te dni jak szalony. I dobrze. Nie żałuję ani chwili.
Teraz czas wrócić do nieco spokojniejszej Warszawy (jak to brzmi… Warszawa spokojniejsza…) i zająć się warsztatami. Nie mogę oczywiście tego robić nie mając komputera. Dysk, dysk! To teraz podstawa.
Dlaczego ja zawsze muszę mieć takie przyziemne problemy?

Wypowiedz się! Skomentuj!