Tak mogę je podsumować. A podsumowania czas nadszedł, bo ostatni z serii wyjazdów wakacyjnych za mną. Wróciłam właśnie z domu rodzinnego.

Zacznę może od tego, że było to też lato bardzo, bardzo pracowite. Na tyle bardzo, że udało mi się wyjść z karty kredytowej i kredytu odnawialnego. W sensie, że zarobiłem na tyle dużo, że mogłem je w końcu spłacić. A więc dobrze, dobrze. Bo to było coś, co nade mną wisiało jakiś już czas. Kilka lat. Z tego się akurat bardzo cieszę. W sensie, że po naprawdę, naprawdę trudnym roku 2012 przyszedł wreszcie czas na poprawę. Finansowo rok 2013 jest o niebo lepszy. Choć, jak tak sobie pomyślę, to chyba 2010 był jeszcze ciut lepszy. Więc może powinnam bardziej się postarać?
Aktualnie regularnie co miesiąc realizuję trzy zlecenia/dzieła, które zapewniają mi większość dochodów. Dodatkowo dochodzi czasem coś jedno-dwurazowego. Przez pół czerwca, lipiec i sierpień realizowałem dużą umowę o dzieło, która mi się bardzo opłaciła. Co prawda musiałam przez nią wstawać czasem o 4:00 nad ranem a potem pracować normalnie i dodatkowo do 24:00, ale udało się. No i te drobnostki. A to jakieś szkolenie poprowadzę, a to gdzieś coś napiszę, a to dla kogoś coś przygotuję… Nie jest źle. Choć, oczywiście, są to wszystko umowy-zlecenia i umowy o dzieło. Co oznacza, wiadomo, zero jakiejkolwiek stabilności finansowej. No, ale witamy w XXI wieku w Polsce. Nie bez powodu (nad)używam hasztagu #PolskaJestBardzoBiedna.

Poza pieniędzmi, wiele się działo. Wakacyjny okres zaczyna się gdzieś w czerwcu. Gdzieś w okolicach Parady Równości. W tym roku wydarzenie było o tyle ciekawe, że wpadli goście z Kanady i przedstawiciel Rady Europy. Wszyscy – moi dobrzy znajomi. Więc fajnie. No i realizowaliśmy nie tylko Paradę Równości i Tydzień Równości, ale dodatkowo Proste Równanie – z funduszy Rady Europy właśnie.
Jak zawsze, Parada Równości oznacza drastyczny spadek rzeczy-do-zrobienia. Od 15 czerwca było dużo spokojniej. Co prawda tempo nie spada do zera, ale szybko i stale maleje. Jeszcze w tygodniu po marszu byłam w kilku mediach, pisałam dla kilku, spotykałam się z ludźmi, żeby podsumować, przekazać czy coś tam opowiedzieć. Ale już ostatni tydzień czerwca był zdecydowanie wolniejszy.

Oznaczał też pierwszy wyjazd – do Torunia. W zasadzie wyjazd służbowy, bo formalnie byłam tam na IV Ogólnopolskim Spotkaniu Organizacji LGBTQ. Mówię formalnie, bo sam wyjazd okazał się miłą odskocznią od codzienności. No i samo spotkanie chyba też udane i mam nadzieję, że owocne. Miło też spotkać znajomych – wszak sporą część tych ludzi znam choć trochę. Najlepiej – Chabra, ma się rozumieć. I z nią spędziłam najwięcej czasu. Ale i Kajetana, z którym poznałam się prawie rok wcześniej na jednym ze Spotkań Gejów Nastoletnich w Melinie. Zmienił się. Ale nie zmieniło się to, że nadal jest bardzo ładnym chłopcem. Więc z nim też trochę czasu spędziłam. I – jak się potem okazało – to dobrze, bo spotkaliśmy się w dwóch innych miastach. A na najbliższą środę mamy umówioną randkę. Takie buty.

Pierwszy tydzień lipca to początek ciężkiej pracy nad dodatkowym zleceniem. Tym cięższej, że musiałam dodatkowy „etat” robić w tygodniu a nie w weekendy. Te bowiem przeznaczyłam na wyjazdy. No i mam za swoje. Wszystko fajnie, wyjazdy udane, ale com się namęczył w tygodniu, to wiem tylko ja. W tym tygodniu doszło mi jeszcze spotkanie Queer UW. A że wyjeżdżałam w piątek, musiałam ogarnąć ten dzień (i dupogodziny) wcześniej w tygodniu. Udało się i wyleciałam po 10:00 do Berlina a stamtąd do Kolonii. Na Cologne Pride, gdzie zaprosili nas organizatorzy. Mnie i Łukasza, jako gości specjalnych. Było to bardzo miłe doświadczenie. Superludzie, miłe przyjęcie, dobre warunki, fajne imprezy… Ja trzymałam się przede wszystkim z niejakim Aleksem, który był na tyle miły, że zapewniał mi rozmowę, ale i zaprowadził do kilku klubów i pubów. Sama parada, oczywiście, udana. Ja w stroju pani nauczycielki. A w Kolonii niespodzianka: V! Był tam z koleżanką, którą też znam. Więc dodatkowa atrakcja. Nie obyło się bez ciotodram – nie brałam w nich udziału, jedynie obserwowałam – więc pełen wachlarz atrakcji zapewniony. Wróciłam dopiero w poniedziałek po południu = więcej pracy przez kolejne dni…
Oczywiście, cały wyjazd – podobnie jak ten wcześniejszy do Torunia – nie był opłacany przeze mnie. To taki dodatkowy, ważny bonus.

Z tygodnia na tydzień jest coraz spokojniej. Ale i coraz cieplej. Lato zaczyna się na całego. A wiecie, że ja wysokich temperatur nie znoszę! Więc zaczynam się męczyć. Tym bardziej, że codziennie muszę spędzać w tramwajach jakieś 1,5 godziny. Czasem więcej, jak mam co zleconego na mieście do zrobienia… Dobrze, że coraz więcej klimatyzowanych jest. I dobrze, że w ciągu dnia tak wiele ludzi nie jeździ nimi. Wiadomo, godziny szczytu są najgorsze, ale często udaje mi się uciec od nich i jechać w bardziej dogodnych. Wszak formalnie mam do wysiedzenia średnio dziennie tylko 5 dupogodzin. Minus jest taki, że gdzieś do 12:30 słoneczko nakurwia prosto na mnie i na mój komputer (tam, gdzie dupogodziny robię). Więc niefajnie.

Kolejny weekendowy wyjazd. Tym razem do Lublina. Z Pauliną i Ewą zanosiłyśmy się na tę wyprawę bardzo, bardzo długo. Stwierdziłyśmy, że skoro znamy tak dobrze Auschwitz (spędziliśmy tam w sumie ponad 10 dni jakoś), to dobrze też inne Miejsca Zagłady poznać. I tak, dawno temu, narodził się pomysł wyjazdu do Lublina i odwiedzenia muzeum na Majdanku. Wreszcie się nam udało. Dzięki szczęściu, znalazłam dla nas wielki i bardzo, bardzo nowy apartament za niewielkie pieniądze. Szalałyśmy tam, skakałyśmy, darłyśmy pizdy. Ale i na Majdanek udało nam się dotrzeć. Tutaj mieszane uczucia. Jednak przyzwyczajeni do autentyczności Auschwitz, jakoś nie mogliśmy się pogodzić z liczbą interwencji, jakie poczyniono w tym miejscu. To jednak widać, to się czuje. A co gorsze, dla mnie, interwencje te wykonano dobre 40-50 lat temu, więc one same coraz bardziej wyglądają jak autentyczne elementy z II wojny światowej. A to już naprawdę niedobrze. No i brak informacji na ten temat…
Wieczór spędziliśmy w klubie Pasja. Było to bardzo smutne. Ale w ogóle Lublin imprezowy nas zasmucił. Nic się nie działo, więc po wielu, wielu próbach udało się nam dotrzeć do tej nieszczęsnej Pasji, czyli jedynego miejsca LGBT w mieście. Małego, pustego, ale bardzo taniego. Najebałyśmy się i tyle.

Kolejny tydzień, kolejne kończenie spraw. Jakieś sprawozdania dla samorządu studentów, jakieś wnioski o granty, kilka spotkań i dużo, dużo pracy. Bo, musicie to wiedzieć, najbardziej na moich wyjazdach i zleceniu ucierpiało właśnie moje życie towarzyskie. Musiało zostać dramatycznie ograniczone. Rano leciałam na dupogodziny. Potem z powrotem do domu, żeby robić dodatkowe rzeczy do północy. Pobudka o 4-5 rano i od nowa. Ale nie było tragicznie, jakieś tam pojedyncze godziny zawsze jestem w stanie znaleźć. Zwłaszcza dla Kubutka, czy innych młodych chłopców. Czy dla Kajetana, z którym tym razem spotkałem się w Warszawie.
Weekend przyniósł kolejny wyjazd: tym razem Łódź. Dawno mnie tam nie było, a jeżdżę do Gośki zawsze z radością. Odebrałam ją zresztą z dworca, bo ona właśnie z Rewala wracała. W Łodzi spotkałam się… znów z Kajetanem. Odwiedziłam Narraganset, ma się rozumieć. Dobrze się bawiłam, choć dupy nie urwało. Może dlatego, że już powoli zmęczenie zaczynało mnie brać. A może dlatego, że jakoś zabrakło większej grupy znajomych… No, w każdym razie, było okej!

Ostatni tydzień lipca był szalony. Wszystko przez zbliżający się wyjazd do Władysławowa. Bardzo, bardzo, bardzo dużo pracy. Tym bardziej, że okazało się, iż zleceniodawczyni (a raczej: zamawiająca) jest perfekcjonistką i jest nieco pierdolnięta na punkcie nieistotnych poprawek, które musiałam robić. Dodatkowo: myślała, że jestem dostępna cały dzień, a to – niestety – niemożliwe. Dobrze, że jakoś to koordynowałam i udawało mi się sprawnie sprawy załatwiać. Ale nie wiem czy porwałabym się na coś takiego ponownie…

W sobotę wyjechałam do Władysławowa. Spędziłem tam jakieś 8 dni. Oczywiście u Marcinka w Rybie Pile. Och, to były dni. Po pierwsze: oderwanie się od codzienności. Po drugie: świetna atmosfera i zabawa. Po trzecie: fajni ludzie dokoła. Po czwarte: zawsze coś się dzieje, nigdy nie ma spokoju. Rok temu po raz pierwszy wybrałam się do Władysławowa. Chciałem spróbować typowo studenckiej pracy (bo nigdy wcześniej nie pracowałem w restauracji, sklepie z ubraniami, call center ani niczym takim!) i bardzo mi się spodobało. Na tyle, że wracałam wówczas jeszcze dwa razy w wakacje, żeby więcej popracować. W tym roku dłuższy wyjazd nie był możliwy, więc tym tygodniem musiałem się nacieszyć. Ach, oczywiście że były ciotodramy. On sypia z tamtym, tamten sypia ze wszystkimi a ten przyjedzie specjalnie, żeby się z kimś przespać… Och, ach! To akurat wisienka na torcie. Jak moja summer love. Czyli piękny chłopiec, który codziennie wpadał na pomidorową.

Powrót do Warszawy okazał się trudny. W tym sensie, że czekało na mnie miliard rzeczy, jakie się przez tydzień zgromadziły. No, ale człowiek nie jest taki, coby sobie rady nie dał. Tym bardziej, że deadline się zbliża. Pierwszy tydzień sierpnia był też bardzo ciepły, co zdecydowanie utrudniało mi życie. Pamiętam, że był taki dzień, gdy zapowiadali, że będzie jakoś 35 st. Celsjusza. Na pewno nie w tym tygodniu. Ale wiem, że zapowiedziałem – i słowa dotrzymałem – że tego dnia nie ruszam się z domu. Nawet żeby robić dupogodziny. Co to, to nie. Nie dam się usmażyć żywcem. Jestem na to za gruba i za stara.

Oczywiście powodem spinki był też wyjazd do Montrealu. Przygoda tegorocznych wakacji. Bycie honorowym przewodniczącym to naprawdę supersprawa! Zero stresów, niewiele obowiązków. Wszyscy dokoła ciebie skaczą, są supermili, pomagają, troszczą się… Boże, to naprawdę relaks na całego. Oczywiście, nie cały czas. Jeden dzień pobytu musiałam poświęcić od 9:00 do 23:00 na pracę. No, niestety – w świecie umów śmieciowych można mieć urlop kiedy się chce, ale i nie można go mieć, kiedy się chce zarazem… Taki paradoksik. Tym niemniej, pogoda dopisała, wszystko dopisało. Organizatorzy byli megauprzejmi, troskliwi… No, naprawdę – wszystko wypadło fenomenalnie. I odpoczęłam, nie ukrywam. Bardzo, bardzo, bardzo się cieszę z tego wyjazdu. Na marginesie dodam, że to moja pierwsza podróż międzykontynentalna. Oczywiście, za nic nie płaciłam, co znów jest dodatkowym wielkim atutem.

Oczywiście, prosto z samolotu po powrocie: do roboty! Dupogodziny! Trzeba swoje odrobić, wysiedzieć… A ludzie spragnieni spotkań. Wszak prawie trzy tygodnie z nikim się nie widziałam. Więc trzeba też to jakoś wpleść w kalendarz pracy i zadań do zrobienia. Tym bardziej, że spotkanie z dietetyczką na horyzoncie! Tak, tak, postanowiłam schudnąć bardziej tradycyjnymi, wolniejszymi metodami. Dieta, może powrót do biegania, może jakieś elementy szóstki Weidera… Tak, tak, trzeba. Plan jest taki, żeby do końca roku z 10 kg zrzucić. Najlepiej ze 12 kg, ale nie szalejmy. Powoli, powoli.

Weekend to kolejny wyjazd: Kraków tym razem. Grześ, jak zawsze, supergościnny. Zresztą sam Kraków także. Kluby, wódka, spotkania. W tym jedno ważne: z pięknym Dawidem. Miłe popołudnie w jego towarzystwie. I tym razem bez żadnej pracy! Tylko zabawa, spotkania, poznawanie ludzi, dobre jedzenie, zimna wódeczka… Tak, tak, to był dobry wyjazd. I nawet się wytańczyłam trochę!

Nadszedł ostatni tydzień sierpnia. Deadline dużego zlecenia. Na szczęście z powodu opóźnień ze strony innych podwykonawców, ja miałam ciut wolniejszy czas. A skoro do deadline’u coraz mniej, to i poprawek będzie mniej, bo czasu na nie najzwyczajniej nie wystarczy. Czyli dobra nasza! A że gościa miałam kilka dni – Dawida, który z Władysławowa w drodze do Krakowa wpadł do mnie – to i lepiej dla mnie. Zresztą ten weekend, pierwszy od dawna spędzony w Warszawie, okazał się udany. Jednej nocy spał u mnie Sebastian, drugiej Robert. Robert, który był tak pijany, że w Glamie tańczył w samych majtkach. A momentami bez. Więc ktoś ogarnąć go musiał. Padło, jak zwykle, na ciocię JP. Ale Robert zauważył rano, że jestem jakaś rozpalona. W sensie, że mogę mieć gorączkę.

Najpierw to zignorowałam, ale po kilkunastu godzinach zrobiło się źle. I właśnie to był najgorszy moment lata. Te 8-9 dni, gdy umierałam z powodu anginy. Boże, jak mi było źle. Muszę przyznać, że to jedna z gorszych, jakie miałam. W zasadzie choruję rzadko, a jeśli już na coś, to właśnie na anginy. Tak więc zajęło mi kilka dni, zanim przekonałam lekarzy, że potrzebuję jednak antybiotyku. Na szczęście, udało się! I dzięki interwencji lekarza udało się też wszystko sprawnie wyleczyć. Choć, żeby nie było, dostałam też skierowanie do szpitala. Nie skorzystałam.
Pojechałem za to na kilka dni do domu rodzinnego. Początkowo plan był taki, że z Pauliną wybierzemy się na Zjazd Socjologiczny, który tym razem w Szczecinie. Ale ponieważ Paulina zakochana i chce ze swoją miłością jechać do Amsterdamu, to wolnego nie dostanie. Ja w sumie powinnam leżeć w domu, bo zwolnienie lekarskie na dwa tygodnie dostałam… Ale ponieważ czułem się już bardzo dobrze, wybrałem się. I w sumie nie żałuję. No, może tego, że za dużo jadłam! Ale poznałam Marcina ze Szczecina na żywo. I to akurat miłe spotkanie, miłe poznanie. Choć nie wiem jak on odebrał na żywo ciotkę JP.

Jakoś tak się układa, że tegoroczne lato – podobnie jak to rok temu – ma piosenkę, która mi się z nim kojarzy. W tym roku jest to absolutnie Klangkarussell ft. Will Heard „Sonnentanz (Sun Don’t Shine)”. I nie wiem w sumie czemu, ale tak już pozostanie. Gdy jej słucham, gdzieś tam czuję te wszystkie pozytywne chwile ostatnich miesięcy. Jak wiecie, dla mnie miejsca mniej się liczą. Chodzi o ludzi. A to lato obfitowało w dobrych, ciekawych, mądrych, ładnych, młodych ludzi.

Mówiąc krótko: wakacje się skończyły i udało mi się jakoś przetrwać lato!

***

Co teraz? Ano po pierwsze: zwalniam tempo. Nareszcie mogę. Duże zlecenie za mną. Kilka drobnych mi jeszcze zostało, ale do końca września też się powinny skończyć. Po drugie: zajmuję się rozwojem Fundacji. Staram się o różne granty, piszę wnioski, uczę się tego. Nareszcie mam na to czas. Po trzecie: może od tego powinnam zacząć w sumie – studia doktoranckie. Chcę na nie wrócić. Czekam na sygnał od profesora, by złożyć odpowiednie podanie. Ponieważ finansowa moja sytuacja jest stabilna, to jest szansa, że uda mi się znaleźć czas na napisanie i obronę tegoż do końca roku akademickiego 2013/2014. Bardzo bym chciała. Bardzo.
Rok jakoś będzie leciał. Wkrótce wznawiamy imprezy w Melinie. Ciągnie się sprawa z Bitwą pod Melino. Ciągnie się też sprawa sąsiada, który mi groził. Ale ja wiem, że tak musi być. #PolskaJestBardzoBiedna.

Ten rok nie zapowiada drastycznych zmian. Na pewno jakieś głupoty będą zajmować mi czas wolny, ale ostatnio postanowiłam też, że będę chodzić na randki. Dawniej nie chodziłem. Prawie nigdy nie chodziłem. A powinnam była! To zaczynam nadrabiać teraz. Ale, żeby Was nic nie zmyliło, nadal nie zamierzam uprawiać seksu. To tak dla jasności. Ta zasada się nie zmienia od lat.

Wypowiedz się! Skomentuj!