Myślałam, że będzie gorzej. Że może nawet trochę trudniej. Ale nie. Jasne, w pierwszym momencie byłam w szoku – bardziej z powodu takiego, że to już się stało niż dlatego, że to się stało. I gdy już teraz wiem, że mama wie, że brat wie, że kuzynostwo wie, że wszyscy wiedzą – mogę żyć inaczej. A panie z urzędu miasta i gminy w mojej rodzinnej miejscowości upominam, że w pracy nie wolno zajmować się prywatnymi rzeczami w internecie. A nie sądzę, żeby czytanie mojego blo wchodziło w zakres działań zawodowych… Do pracy, moje drogie.

Najwięcej na temat tego, co się stało, rozmawiałam z Marcinkiem. Szczerze, bo po co inaczej. Choć on mi czasem nie wierzy, bo nie potrafi postawić się w pozycji osoby, która ma kontakt z mamą zdecydowanie inny niż on. Ale to dobrze, to pomogło mi także uświadomić sobie pewne rzeczy.
Przede wszystkim – rodzina nie jest wartością samą w sobie. Nie jest czymś czego trzeba za wszelką cenę bronić. Gdyby tak było, nie zabieralibyśmy maltretowanych dzieci od ich rodziców i nie pozwalalibyśmy na rozwody. W imię rodziny i jej trwania. Rodzina jest wartością o tyle, o ile zapewnia pewne funkcje jej członkom. Poczucie akceptacji, bezpieczeństwa, możliwość rozwoju i takie tam.
Moja rodzina możliwość rozwoju dawała mi przez wiele lat. Ale też i myślę, że wszystkie zainwestowane we mnie pieniądze, czas, emocje i starania zwróciłam z nadwyżką. Zawsze osiągałam sukcesy, udało mi się dostać na studia na UW, skończyłam je wcześniej, od lat działam społecznie, angażuję się, pomagam innym, jestem samorządowcem, realizuję różne projekty naukowe i społeczne, jestem doktorantką… No, generalnie, nie można mi niczego pod tym względem zarzucić. Więc sumienie mam czyste.
Co do bezpieczeństwa – narzekać nie mogę. Ale to głównie w dzieciństwie. Teraz rodzina pomaga(ła?) mi tylko utrzymać się w Warszawie, co jest także pomocą w uzyskaniu poczucia bezpieczeństwa. Gdy byłem mały – wiadomo, chodziło także o inne rzeczy. No i nie nadużywałam tego nigdy. Nie szaleję, nie ćpam, nie upijam się, nie palę, nie jeżdżę na motorze bez kasku… Czuję się okej w tej kwestii. (Aha – nie martwcie się, moja mama doskonale od zawsze wiedziała ile imprezuję i ile na te imprezy wydaję kasy, w przeciwieństwie do osób, które komentowały i chciały mnie tym argumentem zbić z tropu.)
No i akceptacja. Rodzina mnie dotychczas akceptowała. A w zasadzie nie mnie tylko mój pewien obraz mnie, który tworzyłam dla nich i oni tworzyli sobie o mnie. Bo to jest tak, że od końca podstawówki nasza relacja opiera się na kłamstwie. Ja ich okłamałam. Najpierw było trudniej, bo widzieliśmy się codziennie. Potem – gdy już wyprowadziłam się do Warszawy – zdecydowanie łatwiej. Fajnie jest przez świąteczny tydzień poudawać kogoś, kim się nie jest. Albo: kogoś, kim się było. Wrócić do przeszłości – prostej, nieskomplikowanej, radosnej, pełnej uśmiechu, dobrych wspomnień (bo złe się dawno zatarły). Ale prawda jest taka, że moja rodzina mnie nie akceptuje. W przeciwieństwie do tego, co ja czuję do nich. Nieważne.

Oczywiście, mam na myśli bliską rodzinę. Mamę, brata, babcię. Reszta mnie mniej obchodzi. Kuzynka pisząca do mnie jakieś tam rzeczy o usunięciu zdjęć, bo nigdy nie miałem dzieci i nie wiem jak to jest. No nie miałam i nie wiem… Ale co to ma do zdjęć? Albo kuzyn grożący mi w SMSach, że lepiej, żeby mnie więcej nie zobaczył. Kochani są, prawda?

Ktoś chciał być bardzo złośliwy i napisał w komentarzach, że pewno gdyby mnie Królowa poprosiła o usunięcie fotki z fotoblo, to zrobiłabym to bez słowa. Niezły chwyt retoryczny. Bo z jednej strony – matka, symbol wszystkiego, co w życiu dobre jak i życia samego w sobie, a z drugiej – właściciel gejowskiego klubu, obca osoba utożsamiająca dla niektórych dużo negatywnych cech związanych z promiskuityzmem i takimi tam rzeczami. Ładne, ładne.
Nawet myślałam o tym chwilę – i wydaje mi się, że jest duża szansa na to, że odpowiedź byłaby twierdząca. Ale to samo zrobiłabym dla Marcinka. Po prostu z moją mamą wiązały mnie głównie rozmowy przez telefon dwa razy w tygodniu („No, byłem dzisiaj na uczelni… Nie, no fajnie. Jutro? Jutro na imprezę idę. Zwołałem posiedzenie też… Wiesz, tłumaczyłem ci ostatnio”) a z Królową mam więcej do czynienia. Więcej też od niej zależy w moim życiu. Nie dosłownie, ale pośrednio. Niektórym wyda się to straszne lub przerażające, ale nie będę udawać, że jest inaczej. Po prostu mój kontakt z mamą dawno się już rozluźnił. I chyba nawet nie zdawałam sobie sprawy, że aż tak bardzo.
Żeby było śmieszniej – kilka osób powiedziało mi po poprzedniej blotce: „Wiesz co, gdyby moja mama teraz przestała się do mnie odzywać, to po prostu żyłbym dalej”. W sensie, że niczego to w ich życiu nie zmienia. Rozumiem to, bo w moim też nie za bardzo. Dla niektórych może to być smutną prawdą, dla mnie jest stwierdzeniem faktu. To nie tak, że to stało się nagle, z dnia na dzień. To był proces, który zaczął się dobre 8 lat temu. Po prostu to, co się teraz stało uświadomiło mi to.

Od razu uprzedzę tych, którzy będą pisać, że tak naprawdę na pewno to przeżywam i że mi ciężko. No właśnie nie. I nawet mnie to nie zaskoczyło. Tak naprawdę mój brak emocjonalnej reakcji na jakieś wydarzenie zaskoczył mnie tylko po śmierci taty (niedługo rocznica) – czułem, że powinienem to przeżywać, że powinienem być smutny, a nie byłem. Rozmawiałem wtedy o tym z panią psycholog, która uspokajała mnie, że wcale nie muszę, że to może być inaczej.
Marcin głośno myśląc stwierdził, że to wszystko może oznaczać, że mam cechy, które mogą sprawić, że będzie się mnie nazywać złym człowiekiem. No, nie wiem, może. Nic na to nie poradzę – taka jestem.

Skoro zaś już o Marcinku mowa, to muszę przyznać, że widziałam się z nim teraz tyle razy, że jestem trochę w szoku, że jeszcze nie zaczął mi odmawiać. Jak mu wysyłam SMSa, to się zastanawiam trzy razy, czy nie będzie miał mnie dość.
Przede wszystkim – zobaczył się ze mną w czwartek, dzień po tym wszystkim. Potrzebowałam pozytywnych doznań, dlatego poprosiłam go o czas. Wcześniej widziałam się z Davidem M – takie pierwsze nasze spotkanie chyba kiedykolwiek sam-na-sam. Bardzo sympatycznie – miło jest posłuchać Davidka i na niego popatrzeć. Tym bardziej, że on zawsze taki niewinny, że aż prawie czasem się to wydaje niemożliwe. Oczywiście, bez przesady. Ale taka odskocznia to coś miłego. Kaweczkę wypiliśmy w Wayne’s Coffee w Złotych Kutasach.
A potem z Marcinem pizza. Poszliśmy do Pizzeri Marzano, bo jeszcze nie mieliśmy okazji tam być. Ani ja, ani on, ani my. Trafiliśmy na promocję, że druga pizza gratis. Grzechem nie skorzystać. Zjedliśmy, wypiliśmy po lampce, zjedliśmy deser a co najważniejsze – pogadaliśmy. Głównie o mnie, nad czym ubolewam. Bo ja naprawdę wolę słuchać niż mówić. Czasy, gdy lubiłam dominować rozmowę tematem „ja” już daaawno minęły. W liceum tak robiłem. A potem się nauczyłem słuchać – bo zamiast mówienia mam pisanie blo. Tu jednak była dyskusja. Próbowałam przekazać Marcinowi jak to jest. Że jest inaczej niż u niego. Ale on mi nie wierzy. Próbował zastosować chwyt „ale tak naprawdę to ty przecież…”, którego nienawidzę. Potrzebowałam tego spotkania, jego spokoju, pewności. I kontrastu.

Wcześniej w ciągu dnia w redakcji ważne spotkanie – wydawca ogłosiła nam swoje plany na przyszły rok. Dość rewolucyjne, moim zdaniem. A ponieważ na takich spotkaniach zawsze też inne rzeczy wychodzą, to się okazało, że o zastrzeżeniach i uwagach swoich chce nam także powiedzieć. Z niektórymi się nie zgadzałem, ale to postanowiłem potem jeszcze na osobności powiedzieć. Żeby nie było, że podważam autorytet przy podwładnych. W piątek zaś udało mi się zaspać aż do 11:30!!! No i wydawca myślała, że się mszczę czy że protestuję przeciw temu, co powiedziała. Nie, nie, nic z tych rzeczy. Inaczej radzę sobie z krytyką, nie tak destrukcyjnie. Po prostu zaspałem. Nie wiem, przemęczenie czy coś, nie mam pojęcia. Może emocje, kto wie. Ale prawda jest taka, że wyspałam się na maksa. Aż mnie potem głowa bolała. Co do wydawcy: mam 100 proc. pewności, że czyta blo.
Nie zmieniło to jednak faktu, że musiałam się z domu ruszyć i coś na mieście ogarnąć. Ot, choćby zrobić mystery shopping w jednym z McD. Jest zlecenie – robię. Zawsze kilka PLN więcej w kieszeni, nie? A w mojej sytuacji się przyda.
Ten McD zresztą mi pomógł, bo potem mogłam na tłuste zjedzone pić. Udało mi się wyciągnąć na imprezę… Pasywa! Tak, tak, szok! Ruszył się. Zabrałam go na Hed Kandi Night do Capitolu, choć od początku miałam nadzieję, że potem też ze mną pójdzie dalej. W Capitolu, jak zawsze, dużo ludzi. Dużo, dużo. I szybko jakoś się zebrali – to na plus. Muzycznie było bardzo przyzwoicie. Ładnie grał, zapodał kilka rzeczy, które bardzo lubię, więc ocena musi być pozytywna. Razem z djem był bębniarz. I choć generalnie jestem na tak, jeśli idzie o akompaniament żywych instrumentów do muzyki house i te bębny to świetny pomysł, to po prostu sam ten bębniarz czasem nie dawał rady. W sensie, że momentami wydawało mi się monotonne to, co robi. Zarzut słaby i delikatnie tylko sformułowany, bo jestem zadowolona z tej imprezy.
Żeby było śmieszniej, to przed pójściem tam błądziliśmy po centrum szukając… otwartego sex-shopu. Pasyw chciał kupić sobie poppersa, ale… nie było. W sensie, że sklepy/budy były otwarte, ale akurat tego nie mieli. Skandal w sumie, nie?
Poskakaliśmy sobie w Capitolu ze dwie godziny – ale że ludzi się zaczęło robić naprawdę dużo i że się zaczynali robić naprawdę nietrzeźwi, to czas było na mnie się zbierać. Oczywiście, nie byłoby imprezy, gdyby ktoś nie podszedł, nie przywitał się, nie przedstawił, nie zapoznał. Miłe to.

Potem Pasyw miał iść do Toro, gdzie się umówił z koleżanką. Ale na szczęście dla mnie – koleżanka wysiadła. Więc była droga wolna, żeby do Utopii się wybrał. Gdy szedł, powtarzał kilka razy, że jeszcze nie planował, że to jeszcze nie teraz miała być ta noc… Ale potem się doskonale bawił. I nawet mi powiedział, że tego mu właśnie brakowało. No, nie dziwię się. Noc była naprawdę udana – jako jedna z ostatnich osób opuściłam Jasną 1. Nic w sumie tego nie zapowiadało – może poza dość szybkim zejściem się gości do klubu.
May One był ze ślicznym Davidkiem i poszaleli sobie. Był Patryczek, który też poszalał, ale inaczej niż oni. Był Karol i Karol, Damian.be… Byli Tadeusz z Burgesem – ale dość szybko wyszli. Brakuje kogoś? Oczywiście, mojej przyjaciółki Gacek. Bo jego nie było – w domu rodzinnym się wylegiwał. Więc bawiłam się bez niego – owszem, potrafię tak ;) Maciuś ozdrowiał trochę i już się w klubie zjawił, na szczęście. Zaskoczeniem jednak sezonu był nawet nie tyle Pasyw co… Daszek. Zjawił się w U po jakiś dwu latach przerwy. I bawił się wyśmienicie, trzeba przyznać.
Mnie najbardziej zaskoczyło to, że choć sporo różnych rzeczy wypiłam (miałam taki humor, że słodkiego mi się chciało), to nic a nic mnie nie ruszało. McD zdał egzamin – tłuste żarcie sprawiło, że nic a nic nie mogłam się nawet dziabnąć. Dzięki temu mogłam tak długo skakać – i gdy inni wysiadali, ja korzystałam z dobrodziejstw nowego dja Sin :)

W sobotę wstałam dość wcześnie, bo po jakiś 4 godzinach snu. Ale nie było czasu na odpoczynek, bo lada moment musiałem lecieć na UW. Po co w sobotę? :) Posiedzenie klubu parlamentarnego. Przed pierwszym posiedzeniem Parlamentu Studentów UW nowej kadencji zawsze tak jest. Omówienie planów, zaproszenie nowych ludzi, dyskusje, rozmowy, ustalenia… Ważne. A ja się zjawić muszę, jako – za przeproszeniem – dość ważna osoba w grupie. Marszałek w końcu, nie w kaszę dmuchał. Ludzi sporo, choć miałam nadzieję na kilka więcej. Zaczął senior grupy, opowiadający o historii. Jak zawsze, ciekawie i jak zawsze, długo ;) Jednakże nie na tyle, żeby zanudzić. Żałuję, że nie udało mi się zostać do końca, bo chciałam ludzi pocieszyć po tym wszystkim, czego musieli wysłuchać. Pierwsze spotkania są zawsze długie i wydają się przerażające dla ludzi, którzy dopiero wchodzą w samorządność.
Ale teatr. Umówiłam się – znów z Marcinkiem – do teatru. Miałam zaproszenie na „Jaskiniowca” w Teatrze Praga. Problem jednak polegał na tym, że nie zdążyliśmy. Już w drodze na miejsce dostrzegliśmy, że nie ma szans, że nie – dlatego nie dotarliśmy tam. Poszliśmy do Wayne’s Coffee. Długa rozmowa. Druga w zasadzie. Trudniejsza i wyczerpująca dla mnie. Wydaje mi się też, że niekorzystna dla naszej znajomości. I to mnie trochę zaniepokoiło, ale tylko na chwilę. Bo przecież ważniejsze od trwania naszej znajomości jest to, żeby Marcin był szczęśliwy. Tak sobie pomyślałam i mi się lżej zrobiło.

Wróciłem do domu, ogarnąłem się i zaraz się było zbierać. Ledwo coś zdążyłam ogarnąć, prawdę mówiąc. Wpadłem do Gacka, bo zaprosił na chwilkę z okazji powrotu. Posiedzieli, pogadali z Davidem i Biurwą Jebaną i poszliśmy do Utopii.
Impreza była szalona. Dobrzy dje, dobra muzyka, tłumy ludzi, dobra atmosfera. Jakoś tak ciemniej w klubie było… no, w ogóle dobrze :) Zjawił się Daniel, który od północy obchodził swoje urodziny ale i Serafin, którego dawno nie widziałem. Wszystko było super. Nawet gdy trójka djów się zebrała za didżejką i się popisywali przed sobą – nie przeszkadzało mi to tak bardzo. Było dobrze, tak naprawdę dobrze. W zasadzie więcej o tej imprezie mówić nie trzeba. Wszystko było jak należy.

Niedzielę spędziłam na pisaniu. I pisaniu. I pisaniu. Skumulowało mi się trochę tego a terminy zaczynają gonić. I tak nie jestem zadowolona z tego, co mi się udało zrobić. Za bardzo myślałem o wieczornym spotkaniu… z Marcinkiem. Bo z tą kolacją to było tak, że ja rzeczywiście nigdy go nie zaprosiłam. Bo i wydaje mi się, że od jakiś 2 lat nikogo nie zapraszałam. A poza tym – ja zapraszam na b4y, aftery a nie na kolacje, prawda?
Marcin napisał kiedyś SMSa, że nigdy go nie zaprosiłem. No to nie wypadało nawet inaczej, tym bardziej, że sama bywałam u niego nie raz. Padło ostatecznie na niedzielę. I na naleśniki. Przygotowałam je więc – z ziołami prowansalskimi i takimi tam… Potem miały być banany w cieście, ale nie wystarczyło już miejsca w żołądku Marcinkowym. Wypiliśmy wina trochę, on się śpiący zrobił. Ale potem doszedł do siebie.
I chciał w pewnym momencie, żebym go po głowie pogłaskała jak leżał. A ja nie mogę, za bardzo mnie to przeraża. To długa historia. Niemniej, Marcinek wyszedł chyba zadowolony, a to ważne.

I tak właśnie wygląda teraz moje życie. Nowe życie.
Urzekło mnie dzisiaj to, co Kacperek na swoim blo napisał: „- Faktem jednak jest, że bez względu na to, jak dobrze wyjaśnisz matce, dlaczego lubisz, jak drugi facet pieprzy cię od tyłu, przypuszczalnie nie sprawi jej to radości.”

Wypowiedz się! Skomentuj!