Moja praktyka idzie na całego. Codziennie niemal jakieś teksty podsyłam. Łatwe to. Czytam zagraniczne serwisy, wyszukując to, czego nie ma jeszcze na gazeta.pl i press.pl. I mogę spokojnie tworzyć teksty. Nie inaczej było w poniedziałek. Zresztą to był chyba najspokojniejszy dzień w tym tygodniu. Jak zwykle nudny, ale to kwesti zajęć, na których muszę – niestety – bywać.

Chciałem teraz napisać coś o wtorku, ale uświadomiłem sobie, że to było tak niedawno… Właściwie jakby dzisiaj. To aż niemożliwe, żeby mi czas tak leciał. Po raz pierwszy chyba od dawna mam takie wrażenie.

A wracając do poniedziałku, to strasznie się tego dnia wkurzyłem. Strasznie, strasznie. Użyję wręcz słowa wkurwiłem na określenie mojego stanu. Jasnym zaś jest, że doprowadzić mnie do wkurwienia niełatwo. Udało się Grzegorzowi. W odpowiedzi na jego pytanie z Utopii, wysłałem mu SMSa, gdzie powtórzyłem jedyne zdanie, które do niego wypowiedziałem, gdy się ostatnio widzieliśmy.
Zagadał w poniedziałek. Napisał, że wcale mnie nie unikał, tylko nie złożyło się na rozmowę… Boże, jak ja nienawidzę takiego tłumaczenia się. „Nie zeszło się”. Tak napisał. A co tu jest do schodzenia się? Pieprzenie. I po tym jednym zdaniu właściwie zamilkł. Zapytałem więc, czy to koniec rozmowy. Przytoczyłem też z archiwum jego obietnicę, że na pewno do mnie zagada w najbliższym czasie i że dłużej sobie pogadamy. „No tak, ale to nie rozmowa, tylko odpowiedź na SMSa” – wyjaśnił. Co mnie jeszcze bardziej wkurwiło.
Boże, jaki byłem zły. Na to, że nie zagadał. Na to, że zachował się jak dzieciak. I ja też. I na to, że jeszcze głupio się tłumaczy. Kipiało we mnie.

Zrobiłem więc to, co zawsze robię w takim momencie. Żeby zlikwidować nieprzyjemne uczucie, postanowiłem zastanowić się, dlaczego jestem zły. I poprzez autoanalizę doszedłem do wniosku. Że to, że mnie wkurza jego zachowanie jest najlepszym dowodem na to, że mi zależy na znajomości z nim. Na nim.
To mnie uspokoiło. Ale i wkurzyło z innej strony. Nie podoba mi się taki wniosek.

Wtorek był początkiem intensywnego tygodnia. Zamiast na wykłady, pojechałem z Moniką do Ikei. Powiem szczerze, że myślałem, że dalej się jedzie z Centrum. A to się okazała całkiem przyjemna podróż. Miałem nic nie kupować. Tylko Monia chciała jakieś prezenty wybrać dla bliskich. No i skończyło się na tym, że ja wydałem więcej kasy, niż ona…
Kupiłem 13-metrowy kabel. Różowy. Jego jedyne działanie polega na tym, że jak go podłączę do prądu, to świeci. Na taki fluorescencyjny kolor. W myślach wiedziałem, że owinę nim pokój u sufitu dokoła. Postanowiłem też kupić coś, co nazwano girlandą. Naprawdę to 5-metrowy kawałek pluszu – z jednej strony różowego, z drugiej – czerwonego, który jest o tyleż śmieszny, co kiczowaty. Wziąłem 3. Teraz zwisają z różowego świecącego kabla tworząc takie girlandowe zwisy. No i kupiłem papier do pakowania. Trzymetrowy różowy, w takie różowo-różowe pasy. Postanowiłem, że zagospodaruję nim ścianę. Musiałem co prawda przez to zdjąć moją pracę jedną, ale nadszedł czas na zmiany. I papier wisi. Nawet nie macie pojęcia jak trudno powiesić trzymetrowy kawałek papieru w całości tak, by się nie zagiął, nie zniszczył i był równo przyklejony. Ale udało się.
Prosto z Ikea – na korepetycje. Ostatnie w tym roku. Dominik już niemal bezbłędnie radzi sobie ze zdaniami złożonymi.

W środę nie poszedłem na pierwsze zajęcia. Nie chciało mi się. Na drugie też nie. I gdy już byłem w drodze na ostatnie, okazało się, że na placu Trzech Krzyży jest straszny korek! Strasznie straszny! Spóźniłem się. Jechałem na Uniwersytet dokładnie 58 minut! Wyciągnąłem więc telefonicznie Monikę z wykładu i poszliśmy tam, gdzie mieliśmy iść po nim. Do Eufemii. Zjedliśmy obiadek, pogadaliśmy i ruszyliśmy do Alei Ujazdowskich na film „Bełżec”. Niezły. Bez rewelacji, ale niezły. Niesamowite świadectwo kobiety, którą jako siedmiolatkę zamknięto na dwa lata w malutkiej piwniczce 1,5×2 metry i która nie wychodziła stamtąd przez dwa lata… Niesamowite po prostu to, co mówiła.

Dziś wkońcu zmobilizowałem się do pójścia na roraty. I udało się. O 6:45 dzielnie stawiłem się w pobliskiej świątyni. Potem akurat zdążyłem na autobus. Idealne zaplanowanie. Lubię, jak mi się tak wszstko zazębia idealnie. Bez zbędnej minuty czekania.
Po jedynych zajęciach wróciłem do domku. Chwila odpoczynku i znów kino. Tym razem „Oskarżeni”. Realizacja słaba, treść poruszająca. I tyle. Niestety, był na filmie jeden z jego twórców. A to spowodowało, że spóźniłem się na spotkanie z Pawłem (znów gigantyczny korek na pl. Trzech Krzyży). Z Pawłem zaś miałem iść na badanie.
Wszystko byłoby okej, gdyby nie była to 17:00 a nie 15:00… Bowiem testy robią od 17:00… Zrezygnowaliśmy więc, bo Paweł miał zajęcia a ja kolejne spotkanie kinowe.
Umówiliśmy się na jutro.

Spotkanie zresztą odwołała Monika. A samemu nie chciało mi się ruszać w taką pogodę. Zdrzemnąłem się troszkę. A teraz zgadałem się z Davidem i postanowił wpaść do mnie dziś na film. Jak za dawnych czasów.

Jutro mam dzień zapełniony od 7:30 do północy. Z krótkimi dwiema przerwami. Muszę jeszcze referat przygotować na jutro. A wieczorem zostałem – uwaga – zaproszony na domową imprezę dziennikarstwa! Integracja postępuje ;) Wpadnę, bo wypada. Ale za długo siedzieć nie będę. Myślałem wcześniej, żeby może piątek poświęcić dla Barbie Baru, ale teraz widzę, że nic z tego. Po północy nie ma tam już młodych chłopców w takiej liczności jak przed :)

Mam już bilet do domku. Wystałem po niego ponad 45 minut. Ale mam. Powoli myślę już o tym wyjeździe. I o tym, jak to będzie. Świąt jeszcze nie czuję, ale dom – powoli tak. Odpocznę, objem się, rozleniwię… Mmm… Już się cieszę na myśl o tym. Wyjazd we wtorek wieczorem IC Chrobry, powrót – 30 XII wieczorem lub 31 koło południa. Podczas ostatniej rozmowy telefonicznej z mamą, okłamałem ją, że idę na sylwestra w Warszawie do klubu. Niech się nie martwi. Okazała się jednak sprytniejsza niż przypuszczałem. Zapytała do jakiego („Oj nie znasz…” „Ale powiedzieć możesz?” „No mogę. Utopia.” „Głupio się nazywa”) i zapytała czy zapłaciłem już!

Nie mam kontaktu z Tomkiem. Nie wiem, czy wciąż nie może. Czy udaje, bo nie chce. Nie wiem. Nie myślę o tym.

W sobotę zapowiedział się Adam z Lubina. Ten sam, z którym kiedyś spotkałem się na lotnisku Okęcie. Ciekawe, jak będzie tym razem. Plany są, ale nie zapeszam. Bo to nigdy nie wiadomo. Bo nie tylko piątek mam zaplanowany co do minuty. Sobotę też. Niedziela luźniejsza, ale wieczorem – Boska Lola Lou!

Czas do domu. Czas się pouczyć. Czas przygotować się na przyjście Davida.
Mam już pomysł na nową piosenkę na bloga. Muszę tylko ściągnąć.

Wypowiedz się! Skomentuj!