Pretekstem do tego, żeby wreszcie odwiedzić NYC było oczywiście WorldPride i 50. rocznica zamieszek w Stonewall Inn. Ale nasz pobyt wykraczał daleko poza to i był spełnieniem moich marzeń.

W podróż wyruszyłam z Bonkiem. Już na samym początku było gorąco, bo z racji tego, że mieliśmy specjalne, pracownicze bilety, nigdy nie wiadomo, czy polecimy. Wpuszczą nas do samolotu tylko, jeśli będzie miejsce. Na szczęście – w ostatniej chwili – było.

(O przygodach ze spodniami i butami nie będę pisać. Opowiadam o nich na moim stand-upie „Jej Perfekcyjność zaprasza do JuEsEj„!)

Dolecieliśmy do Dohy, gdzie czekał już na nas James. On z kolei przyleciał z Manili wiele, wiele godzin przed nami. Dołączył do nas także Grześ, który skończył właśnie zmianę w linii lotniczej i mogliśmy śmiało lecieć. Oczywiście, okazało się, że Grzesia upgrade’owali do business class. No cóż, trudno. Nam było dobrze w ekonomicznej. Wszak do Qatar Airways, najlepsza linia lotnicza świata. Znośne jedzenie, bardzo dobry system rozrywki pokładowej i – co najważniejsze – spory wybór alkoholu. Tak, w cenie biletu. Więc ja leciałam spokojna.

Najgorszą rzeczą w Nowym Jorku jest… czekanie. Żeby nas wpuścić do USA, państwo z border control musieli nas zobaczyć i zapytać o cel pobytu i takie tam. No i spoko. Szkoda tylko, że stać trzeba najpierw w zajebiście długiej kolejce, w której – nie przesadzam – spędziliśmy jakieś 2,5 godziny zanim udało się nam przejść przez granicę.

Z lotniska pojechaliśmy na Brooklyn, gdzie znajdował się nas apartament. Lokalizacja doskonała – tuż obok metra, supermarketu, McDonald’s, Taco Bell i sklepu z perukami. Tak, naprawdę.

Oczywiście, w NYC wszyscy już świętowali pride month, mimo że do samego marszu był jeszcze tydzień. Trasa, jaką wyznaczył nam Uber wyświetlała się w aplikacji na tęczowo. Przy okazji wyglądała też jak penis, ale to inna sprawa.

Nasz Uber

Zaraz oczywiście ruszyliśmy na pierwsze spacery. Najpierw nasza okolica, a potem jednak trzeba zdobyć dalsze okolice. Dla mnie najważniejsze w miejscu, gdzie jestem, jest chodzenie. Muszę pochodzić, poczuć miasto. Jak ono żyje, jak śmierdzi, jak ucieka, jakie ma tempo. Kim są ludzie, jak wyglądają, jak się do siebie odnoszą, jak się nawzajem traktują. Dlatego bardzo dużo chodzenia w trakcie naszego pobytu – czegoś, czego na zdjęciach się jednak nie uwzględnia za bardzo. No bo co, będę Wam ulice fotografować? ;)

Oczywiście, że tydzień przed marszem Nowy Jork jest zasrany tęczą. To w ogóle nie ma co mówić. Tęcza jest na wszystkim. Hotele, sklepy, restauracje, kioski, budki z hot-dogami, kościoły, domy, biura podróży, stowarzyszenia… No, wszędzie. Miło się tak chodzi, będąc pewnym, że to jest miejsce, gdzie wszyscy akceptują Ciebie i nie musisz się niczego obawiać.

Najgorszym „incydentem”, który się nam przytrafił była niemiła uwaga od jakiegoś raczej bezdomnego pana, który mijał nas na Brooklynie i pod nosem coś tam mamrotał, że pedały. Usłyszała to pani, która szła za nami i od razu powiedziała do nas – jesteście piękni. I tak się reaguje na nienawiść. Miłością, akceptacją.

Jednym z pierwszych miejsc, jakie odwiedziliśmy był pomnik Stonewall. Tuż obok Stonewall Inn znajduje się miejsce, niewielki parczek, które upamiętniać ma tamte zajścia. Skromny, niewielki ale we właściwym miejscu. Spotkała nas tam zajebista niespodzianka – starsza pani pięknie grająca na pianinie „Somewhere over the rainbow”.

Dużo było w Nowym Jorku jedzenia. Raz, że James i Grześ wiecznie chcą coś jeść a dwa, że jednak grzechem byłoby być w stolicy świata i nie zdecydować się na próbowanie różnych kuchni, różnych smaków. Jak się jednak okazało, nie zawsze wybory te były słuszne.

W niedzielę wybraliśmy się na brancz do francuskiej malutkiej restauracyjki, którą Grześ i James znali z poprzedniej wizyty. Okazało się jednak, że niedzielne brancze u nich są bardzo słabe – w przeciwieństwie do ponoć wyśmienitej kuchni w ciągu tygodnia. Nic to jednak, zdarza się. Najważniejsze, że wolno było swoje winko przynieść. Więc daliśmy radę ;)

Choć, co ważne, alkoholu w NYC się tak łatwo NIE kupi! Sklepy z alkoholem są bardzo rzadko czynne przed 12:00-13:00. W normalnych marketach kupić można co najwyżej piwo i napoje na bazie wina o zawartości alkoholu w granicach 6 proc. Wszystko mocniejsze kupować trzeba w liqueur store. A żeby było trudniej, w tychże sklepach nie można kupić niczego bezalkoholowego. Tak więc softów do drineczka próżno szukać…

Jako że do Nowego Jorku przyjechałam pół-oficjalnie, reprezentując też Fundację Pro Diversity, to udało się nam dostać pewne gratisy. Po nie jednak musieliśmy zgłosić się do specjalnego WorldPride Center, które uruchomiono na ten czas. W giftbagu, który dostaliśmy było wszystko – od kuponów, przez naklejki, przypinki, mapy aż do pluszowego misia, szamponu do włosów i świecącej bransoletki. Wszystko, co sponsorzy rzucili. Torba była naprawdę bardzo ciężka.

W Nowym Jorku istnieje wiele kongregacji, które są otwarte na osoby LGBTQ. Oczywiście, w czasie pride są jeszcze aktywniejsze. Ale nie tylko one. Korzystają, wiadomo, firmy. W NYC istnieje ulica Gay Street. Na czas tegorocznego czerwca MasterCard zmienił ją na ulicę ze wszystkimi nazwami tęczy i wszystkimi jej kolorami. No i ze swoim logo, ma się rozumieć. Plusem jest to, że naprawdę nie da się przejść ulicami, żeby nie zauważyć, że jednak coś tęczowego się dzieje.

Nie mogliśmy nie odwiedzić Biblioteki Nowego Jorku. Raz, że to naprawdę piękny budynek a dwa, że trwała tam właśnie wystawa „Love & Resistance” na temat bibliologicznych pamiątek po pierwszych latach ruchu LGBTQ. Sama biblioteka przystrojona była w tęczowe flagi i piękne motto „biblioteki są dla wszystkich”. To oznacza, że każdy ma do nich dostęp i wstęp ale i że każda społeczność zasługuje na swoje w nich miejsce.

Dalej czekał na nas Times Square. A więc serce rozrywki NYC. Pokręciliśmy się trochę ale ani czasu ani ochoty na spektakle nie mieliśmy. Jedyne co, to załapaliśmy się na sondę-wywiad, której autor (jakiś chyba znany jutuber z USA) wziął nas za rodowitych nowojorczyków. Radość w sercu wielka!

Krótka przerwa na drinki w brazylijskim barze, która zakończyła się śpiewaniem sto lat dla jakiejś obcej dziewczyny… No, ale to się zdarza. A na sam koniec zjedliśmy pizzę za dolara, która w zasadzie nigdy nie jest za dolara. Bo za dolara to jest tylko jeden rodzaj, czasem, akurat nie ma, plus podatek… Szkoda gadać. No ale pizza uliczna w NYC jest generalnie bardzo dobra.

Dla mnie osobiście ważnym momentem były odwiedziny w Studio 54. A więc w miejscu, gdzie zaczął się clubbing, jaki znamy współcześnie. W miejscu, które stworzył Steve Rubell, a które przez wiele, wiele lat było niedoścignionym wzorem tego, jak się powinno robić imprezy.

(O Steve’ie i jego klubie napisałam więcej tutaj.)

Odwiedziłam miejsce, gdzie kiedyś mieścił się klub. Oczywiście, dziś jest tam jakiś teatr czy inna scena. Drzwi były zamknięte ale zza kraty wyłaniały się historyczne jeszcze szklane drzwi z logo Studia 54.

Ale Nowy Jork nie zapomina też o ofiarach. W centrum miasta znajduje się piękny pomnik pamięci ofiar HIV/AIDS. Najpierw odwiedziliśmy to miejsce w ciągu dnia. Wokół czarnego okręgu, na którym znajduje się woda, wypisano dokoła wiersz, którego słowa tworzą coraz większe okręgi. Nad wszystkim znajduje się konstrukcja z trójkątów. Wokół pomnika znajduje się czasowa wystawa plakatów, które dotyczą HIV/AIDS i produkowane były na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat.

Wieczorem przyszliśmy na wydarzenie upamiętniające osoby, które zmarły z powodu epidemii. Na końcu wspomnieniowego momentu była możliwość wykrzyczenia imion tych, których znamy a którzy odeszli z powodu choroby. Więc i ja krzyknęłam.

Oczywiście, odwiedziliśmy Stonewall Inn. Nie mogło być inaczej. Podjęliśmy słuszną decyzję, żeby zrobić to przed weekendem marszowym. Bo wiadomo, że tego dnia będzie tam w chuj ludzi, tłum, kolejka, gorąco i w ogóle bez sensu. Więc wpadliśmy tam na początku tygodnia, kiedy klub sobie spokojnie pracuje jak gdyby nigdy nic.

Miejsce nie warte polecenia, prawdę mówiąc :) Ja wiem, że szok ale pamiętajcie, że Stonewall Inn w czasach protestu też było budą. Ta tradycja nie umarła. Bardzo niedobre drinki, lekka stęchlizna w środku, niewiele światła, linoleum… No generalnie nie polecam. Oczywiście, trzeba zaliczyć, odwiedzić, zobaczyć i zrobić sobie fotkę… Ale nic poza tym.

Miejscem, które bardziej przypadło nam do gustu było Pieces. To taki bar z dużą ilością drag queen shows. Są one różnej jakości… jak to zwykle bywa. Ale jest bardzo miło, gościnnie, jest sporo ludzi. Warto to miejsce odwiedzić. My trafiliśmy tam jeszcze raz kilka dni później.

No a po klubie… wiadomo, jedzenie. Jakieś uliczne, ma się rozumieć. W Nowym Jorku trzeba jeść street food, bo raz, że to tradycja a dwa, że jest naprawdę smaczne i niedrogie. Ja napaliłam się na corn-doga, którego tak często jada się w filmach i serialach. No i już wiem, że nie chcę nigdy więcej. Tak więc nie polecam.

Następnego dnia zaszalałam. Gdy chłopcy sobie jeszcze słodko spali, ja postanowiłam wyskoczyć do Maka, żeby porównać ofertę śniadaniową z ty, co mamy w Polsce. Oczywiście, że musi być bajgiel – bo w NYC to jest tradycyjna potrawa śniadaniowa oraz śniadaniowe burrito, żeby spróbować czegoś bardziej „etnicznego”. No i powiem tak: bajgiel zaskakująco dobry (bo się nie spodziewałam!) a burrito bardzo przeciętne, zgodnie z oczekiwaniami. Więc wiecie już, czego spróbować a czego nie.

Zwiedzania ciąg dalszy. Kolejnego dnia wybraliśmy się do biznesowego centrum świata, czyli na Wall Street. Oczywiście, pomacałam byka, który ma przynosić szczęście (nie przyniósł). Wybraliśmy się też na miejsce pamięci po World Trade Center. Wielkość monumentów robi wielkie wrażenie. Podobnie jak nazwiska wszystkich, którzy stracili życie w ataku, wypisane dokoła. Koncepcja lejącej się wody, która spada kilka metrów w dół a potem na środku do kolejnego leja, którego dna nie da się zobaczyć z żadnej strony, bardzo mi się spodobała. Ma to w sobie coś majestatycznego.

Nieopodal znajduje się centrum handlowe Oculus, słynne z powodu swojego kształtu. I rzeczywiście, muszę przyznać, że wygląda to bardzo imponująco. Dla mnie jednak ważniejsze było to, że w środku klima. Bo jednak gorąco dawało się we znaki…

No a potem, oczywiście, jedzenie na ulicy. Pizza, która nigdy nie jest za 1 dolara.

To, że cały NYC jest zasrany tęczą, to chyba jasne? Mnie najbardziej zainteresowała ta na szkole. Publicznej szkole podstawowej. Nie za bardzo mogłam robić tam zdjęcia, bo sami rozumiecie, jak wygląda osoba, która pod podstawówką robi fotki…

No i metro! Nowojorskie metro ułożyło z numerów i liter symbolizujących konkretne linie metra (które mają właśnie różne kolory) serca, które ponaklejali na wagonach. Mała rzecz, a cieszy!

Na kolację tego dnia wybraliśmy się do baru koreańskiego. W tych barach mięso przygotowuje się samodzielnie, wiadomo. Natomiast nie w USA. Podejrzewamy, że z powodu obaw o procesy sądowe w razie oparzenia, to jednak obsługa cały czas się kręci i przygotowuje mięso. Co jednak jest dość zabawne. Dalibyśmy sobie radę bez nich, wiadomo.

Kolejny dzień, oczywiście, aktywny. Tym razem plan polegał na tym, żeby dostać się na Staten Island. To dość łatwe, bowiem miasto zapewnia transport specjalnymi bezpłatnymi statkami. Ich największą atrakcją jest to, że płyną dość blisko Statuy Wolności. Wszyscy więc robią tam zdjęcia. My, oczywiście, też.

Na Statuę nie można już wchodzić. Nie wiem w sumie czemu, ale wiem, że od dłuższego czasu jest to już niemożliwe. Jedyne, co można, to wejść na cokół pod nią. Atrakcja to żadna ale nieświadomi turyści dają się nabrać na oferty, które sprzedawane są przed wejściem na pokład darmowego statku. Wsiadacie wówczas na jakąś prywatną łódź i jedziecie, żeby być blisko Statuy. Nie ma to najmniejszego sensu.

W Staten Island nie ma za wiele do roboty. Są sklepy sieciówek, są małe uliczki, jest spokój i cisza. Jest też jakieś centrum LGBT (no bo oczywiście, że musi być) i trochę restauracji. Ale to, co chyba najbardziej uderza, to ten spokój właśnie. Jest wręcz błogo momentami.

Wybraliśmy się do meksykańskiej restauracji i było to jedno z najlepszych doświadczeń kulinarnych tego wyjazdu. Naprawdę, nie przesadzam. A jeśli chodzi o stosunek jakość do ceny – to niewątpliwie wygrało. Było pysznie i tanio. Najedliśmy się jak pojebani i zapłaciliśmy tyle, co nic.

Szybko przetransportowaliśmy się pod Barclay’s Center, gdzie czekał nas koncert otwarcia WorldPride 2019. Darmowe bilety oznaczały, że miejsca nie będą rewelacyjne. I tak też było. Ale zanim…

Podjechaliśmy wcześniej, żeby odebrać bilety i nie stać w kolejce. Trochę mimo wszystko postaliśmy ale nie ma narzekania. Jako że zostało nam sporo czasu… postanowiliśmy poszukać baru w okolicy. Udało się znaleźć – North Pole. Dopiero po chwili okazało się, że trafiliśmy do miejsca, którego właścicielami są jacyś Polacy a pracująca tam dziewczyna też pochodzi z Polski.

Miejsce bardzo fajne. Bezpretensjonalne, przytulne, dobrze wychłodzone w ten gorący dzień. Mieli, oczywiście, polskie alkohole ale hitem miejsca były pickle shots. Tak, to jest to, co sobie wyobrażacie – wódka z wodą z pikli. Plus mały ogóreczek w środku na zagryzkę.

Chcę tylko powiedzieć, że to naprawdę nie smakuje źle. Obawiałam się, że będzie nie za bardzo… ale okazało się, że nic z tych rzeczy. To się da wypić i jest całkiem okej.

Barmanka była na tyle miła, że na całe zamówienie dała nam zniżkę a szoty dostaliśmy od niej za darmo. Podkreślam, bo rzadko Polacy są mili dla innych zagranicą.

No a potem koncert. Wielkie wydarzenie w wielkim miejscu. Całość prowadziła niesamowita Whoopi Goldberg a na scenie występowali m.in.: Cyndi Lauper, Billy Porter, Chaka Khan, Ciara, Daya, Todrick Hall, Alyssa Edwards, Alaska Thunderfuck, Shangela, Yvie Oddly i Bob the Drag Queen. Więc rozrywka na dość dobrym poziomie.

Imprezka trwała a alkohol był W CHUJ drogi. Nie powstrzymało mnie to przed zakupem, ma się rozumieć. Ale co się nawydawałam, to moje… A właściwie to już nie moje. Ech…

Następny dzień zaczęliśmy bajglami z pobliskiego deli. A ja dodatkowo musującym winkiem w pięknej puszce.

Wróciliśmy znów do Oculusa. Tego dnia oficjalnie otwierano tam wystawę sztuki z Sydney. Miasto to bowiem walczy o możliwość organizacji WorldPride w 2023 i w ten sposób się promuje. Dostałam zaproszenie na maila – spodziewaliśmy, że będzie jakieś przecięcie wstęgi czy coś ale nic z tych rzeczy. Byliśmy chyba tylko jedynymi osobami nie-z-Australii, które pojawiły się na miejscu. Nas skusiła nie tyle sztuka, co obietnica darmowych drinków (i jedzenia) na koniec. Pogadaliśmy więc na temat wielkiego dmuchanego jednorożca, który przyjechał z Australii a który stał na środku Oculusa z osobami za dzieło odpowiedzialnymi. A potem… no a potem były obiecane drinki! Bez Bonka, który spędzał wówczas czas w jakimś-tam chyba budynku wysokim. Jego strata, bo przekąski też były niezłe!

Oczywiście, ponieważ tego dnia wyglądałam zjawiskowo pięknie, pozwoliłam sobie zrobić kilka fotek. Normalnie, jak pewno wiecie, nie lubię za bardzo. No ale chyba tym razem musiałam.

Potem wybraliśmy się (nadal bez Bonka) na wystawę o historii „zwykłych ludzi” od 1969. O tym, jak zmieniało się codzienne życie osób LGBT w USA. Dużo zwykłych pamiątek, zdjęć z wakacji, tego typu rzeczy. Bardzo ciekawie pokazane i fajnie zrobione. CNN maczało w tym palce, więc… no, wiadomo.

A że na miejscu była fotobudka, to nie muszę chyba mówić, że mamy piękne zdjęcia. Jeden komplet zostawiliśmy na ścianie, na której goście mogli to zrobić.

Superniespodzianką była obecność niektórych Grand Marshalls marszu!

Potem szybka pizza na ulicy (nigdy nie za 1 dolara) a potem gnaliśmy dalej, bo tego dnia czekała nas ważna uroczystość.

Wieczorem zaproszono nas na powitalne zdjęcie burmistrza Nowego Jorku, które odbywało się w słynnym MET. Miejsce fantastyczne i piękne. Okazja doskonała, więc i stroje wieczorowe nas obowiązywały. Dlatego też cały dzień chodziliśmy wystrojeni.

Weszliśmy, po sprawdzeniu, do środka. Okazało się, że przy barach z darmowym alkoholem i jedzeniem są megakolejki już. Na szczęście jakaś miła pani z obsługi podeszła do nas i zdradziła nam, że na piętrze też są bary a nikogo tam jeszcze nie ma. To właśnie dzięki niej udało się zrobić to słynne moje zdjęcie, gdy leżę na pustych schodach MET. Normalnie te schody NIGDY nie są puste z powodu turystów i zwiedzających. A nam się rzutem na taśmę udało. Potem nie było już takiej ani sekundy.

Żeby wieczór miło zakończyć, poszliśmy jeszcze do – uwaga! – kowbojskiego baru gejowskiego. Znaczy, wiadomo, że nie dosłownie kowbojski, bo to jednak nie ten czas, nie to miejsce i w ogóle. Ale rzeczywiście byli tam chłopcy tańczący na barze w kowbojskich butach i kapeluszach. Bardzo dziwne doświadczenie ale polecam.

Następnego dnia Grześ i James chcieli zostać razem. Dawno się nie widzieli, więc zaplanowali jakieś aktywności (i pasywności) dla siebie. Ja z Bonkiem poszłam na rejs.

WorldPride zorganizował dla osób członkowskich Interpride (a ja jestem przecież!) darmowy rejs po okolicy. Kilkaset osób stawiło się i ruszyło razem w podróż.

Całość trwała kilka godzin. Były krótkie przemówienia, był dj, była głośna muzyka na górnym pokładzie i dużo spokoju na dolnym pokładzie. Był darmowy lunch i niedarmowy alkohol. Były tańce, zabawa, muzyka, śpiew, pijaństwo wczesnym popołudniem… no, mile spędzony czas!

Oraz, dobra, musiałam. Zjadłam Quarter Poundera z McDonald’s. Musiałam! To tak klasyczne, że nie darowałabym sobie. I powiem szczerze: to był naprawdę smaczny burger!

Spotkaliśmy się też ze znajomymi! Do NYC dotarli dwaj kolejni znajomi Jamesa i Grzesia a potem dołączył do nich jeszcze brat jednego z nich ze znajomym. Zrobiła się mała paczka wyjściowo-imprezowa. Więc trzeba było wyjść!

Noc była na tyle krejzi, że prawie zakończyła się moim pierwszym stosunkiem z czarnym facetem. Do tego jednak nie doszło… Dlaczego? A to już musicie wpaść na „Jej Perfekcyjność zaprasza do JuEsEj”, bo tam opowiadam tę historię ze szczegółami.

Piątek to dzień imprezy Pride Island, na którą się wybieraliśmy. Zanim tam jednak dotarliśmy, stwierdziliśmy, że odwiedzimy jakąś typową amerykańską diner. Czyli takie miejsce, które zawsze na filach pokazują. I że zjemy tam coś z głębokiego tłuszczu, jak przystało na USA.

Znaleźliśmy miejsce, gdzie obsługiwała nas – oczywiście – Polka. Mieszkająca od bardzo dawna w USA, już z dorosłą córką. Zamówiliśmy, co chcieliśmy a ona cały czas podchodziła, bo wyraźnie spragniona była kontaktu z Polską i Polakami. My nieco mniej, więc momentami było to męczące. Za to coś tam chyba w gratisie nam dorzuciła. Więc nie ma co narzekać. Zjedliśmy kurczaki deep-fried ale i obrzydliwe puree z proszku. W ten sposób doświadczyliśmy prawdziwych Stanów Zjednoczonych.

Pride Island to dwudniowa impreza na nabrzeżu. W świetnie przygotowanym miejscu, z bardzo dobrą sceną, świetnym nagłośnieniem i światłem. Bilety na to wydarzenie rozchodzą się gdzieś w okolicach lutego. Bilety na koncert ostatniego dnia wyprzedały się jeszcze zanim było wiadomo, że Madonna będzie gwiazdą tej nocy… Więc sami rozumiecie.

Bilety są też po prostu dość drogie. Zwłaszcza jeśli pojawiają się tam osoby, które niekoniecznie znasz ;) U nas gwiazdami nocy byli Grace Jones, Teyana Taylor i Pabllo Vittar. Bonek oczywiście prawie się posikał, jak dowiedział się, że Grace Jones. Mnie ona aż tak nie rusza. No, ale zabawa jest zabawą.

Gdy dotarliśmy z diner na miejsce okazało się, że z powodu burzy, wszystkich wygoniono z koncertu. Regulamin jasno mówi, że koncert wznowiony będzie dopiero 30 min po ostatnim uderzeniu pioruna. Dobrze, że nie byliśmy wcześniej, bo bym się wkurwiła poważnie.

Koncerty udane. Bawiłam się dobrze. Największą niedogodnością była płatność kartą. Całość obsługiwał MasterCard i okazało się, że coś mają zjebane, przez co ZA KAŻDYM RAZEM, gdy kupowałam wódkę, pani musiała ręcznie wpisywać do komputera numer karty, datę ważności i moje imię i nazwisko. Tak, za każdym jebanym razem.

Oczywiście, że się zakochałam. W takim chłopcu, który pracował jako tłumacz języka migowego. On, niestety, nie zauważał mnie. Miłość pozostała niespełniona.

W niedzielę był oczywiście marsz! Piękny, kolorowy, wielogodzinny, wielomilionowy marsz WorldPride NYC 2019.

Ale fotki z tegoż marszu już dawno wstawiłam, więc jak chcecie je zobaczyć, to odsyłam Was do mojej relacji z filmami i zdjęciami o tutaj:

WorldPride NYC 2019

Po marszu wybraliśmy się do jednej z niewielu polskich restauracji, które nadal jeszcze istnieją w Nowym Jorku. Okazuje się, że w ostatnich latach doszło do istotnego spadku ich liczebności. Zjedliśmy tradycyjne polskie rzeczy, bo jednak już nam trochę do „naszego” jedzenia tęskno było. Stąd wybór padł na Little Poland.

Po wyjściu stamtąd spotkaliśmy się ze znajomymi, z którymi imprezowaliśmy ostatnio.

Nasz wyjazd powoli zbliżał się do końca ale nie zamierzaliśmy oddać ani minuty przypadkowi. W poniedziałek Bonek chciał pobyć znów sam, więc łaził sobie gdzie-tam-go-poniosło a my z chłopcami szlajaliśmy się ulicami Nowego Jorku aż trafiliśmy do jakiegoś malutkiego miejsca, które chłopcy chyba znali już wcześniej.

Nakamura to miejsce słynące przede wszystkim z ramenu, więc w tę stronę poszliśmy w naszych wyborach smakowych.

Jak zapewne widzicie, wstawiam dużo jedzenia. Powodów jest kilka. Po pierwsze – uważam, że próbowanie nowych smaków w nowych miejscach jest super. Po drugie – wolę fotografować jedzenie niż budynki. Niektórzy jadą gdzieś i napierdalają fotki mostom i wieżowcom. Dla mnie ciekawsze jest jedzenie – bo zawsze jest trochę inne i bo kojarzy mi się ze wspólnym spędzaniem czasu z ważnymi dla mnie osobami. A po trzecie – bo Grześ i James bardzo lubią jeść. Tak naprawdę, naprawdę dużo. Już wiedzą, nauczeni doświadczeniami wcześniejszymi, że ja tyle nie jem ale i tak zmuszają i zachęcają mnie za każdym razem. A jako że no może i jem mniej ale za to bardzo lubię próbować i w ogóle… to ulegam. Jestem słaba!

Ostatnią ważną dla mnie spożywczą rzeczą „do odhaczenia” był mac&cheese. Czyli makaron z serem. Bardzo klasyczne amerykańskie jedzenie – tanie, szybkie i łatwe a do tego sycące i zapełniające.

Ledwo wyszliśmy z Nakamura a już okazało się, że dość niedaleko jest Mac Bar. Miejsce, które specjalizuje się w podawaniu tylko mac&cheese w różnych opcjach. Niechętnie, bo najedzona, ale zgodziłam się tam pójść. No bo blisko. No i spróbowaliśmy.

Jeśli idzie o to doświadczenie, chciałam powiedzieć, że nie. Nie zostanę fanką mac&cheese. To jednak jest za tłuste, za ciężkie i za bardzo rozmemłane jak dla mnie. Nie polecam.

Poszliśmy potem zgarnąć Bonka, który zjadł ukradzionego przeze mnie w nocy muffinka. Tak, ukradłam. Musicie wiedzieć, że czasem dla sportu lubię to robić. Czuję, że jestem wówczas rebelką przeciw kapitalistycznemu systemowi, który na co dzień nas rucha.
A muffinek ponoć był niedobry.

Poszliśmy potem znów do Pieces. W poniedziałek wieczorem było tam sporo ludzi i całkiem udane drag show!

Dołączyli do nas znajomi Grzesia i Jamesa, którzy – jak się tej nocy okazało – są w głębi duszy honorowymi Polakami. Co bowiem zrobili? Przynieśli do baru 0,7 ginu i cichaczem zaczęli go rozlewać do szklanek naszych. Potem to zadanie na mnie spadło, bo jestem w tym najlepsza ponoć.

Następny dzień był w sumie naszym ostatnim. Z klasycznych i ważnych miejsc zostało nam do odwiedzenia tylko jedno – Chinatown.

Tam zaś trafiliśmy do legendarnego Nom Wah Tea Parlor. I oczywiście zamówiliśmy za dużo. To wiedzieliśmy już na etapie zamawiania (którego dokonuje się na kartce papieru z menu, zaznaczając ile czego się chce – jeszcze przed wejściem do lokalu!) ale to przez to że zgłodnieliśmy. Bardzo długo nas trzymali przed wejściem, bo o nas zapomnieli… Tak więc już naprawdę głodni założyliśmy zamówienie i wiedzieliśmy, że to błąd.

No ale w zasadzie wszystko udało się zjeść, bo było pyszne! Ten lokal działa od 1920 roku. I nie bez powodu. Wokół były inne restauracje – puste lub prawie puste – a do Nom Wah cały czas stała kolejka. I znów: nie bez powodu. Mogę śmiało polecić!

Wracając, zaliczyliśmy jeszcze jakieś bary, żeby odpocząć. A że zaraz obok Chinatown jest Little Italy, to poszliśmy w tę stronę. Najedzeni ale spragnieni. Zaczęłam od Margarity a potem przeszłam do sangrii.

Nie mogłam sobie darować też tego, że tuż obok naszego apartamentu znajduje się sklep z perukami. Jak zapewne wiecie, czarne kobiety w USA bardzo lubią nosić peruki. A jako że Brooklyn, nasza dzielnia, jest dość czarny, to takie miejsce musiało się znaleźć. Setki peruk. Wszystkie jakości średniej – na pewno nie jest to prawdziwe włosie ale też i nie są to tanie halloweenowe plastiki.

Ostatecznie kupiłam jedną, w której zresztą dwa dni później pojawiłam się w Poznaniu na QueerNight 2019!

Tym, co zasługuje na osobny wątek jest metro w Nowym Jorku.

Jeździliśmy nim naprawdę sporo. To bardzo wygodny system poruszania się po mieście. Autobusem jechałam dosłownie 2 razy. Karta miejska na 7 dni kosztuje 33 dolary. Czyli sporo ale nie ma tragedii.
Metro, wbrew temu, co się o nim mówi, wcale nie jest takie brudne. Nie widziałam ani jednego legendarnego szczura, nie widziałam nagich ludzi walących konia ani innych tego typu legend miejskich.

Wszystkie wagony metra są klimatyzowane. Niektóre z nich są NAPRAWDĘ DOBRZE klimatyzowane. Wszystkie są dość czyste, nie zdarzyła się nam jakakolwiek wpadka pod tym kątem.

Metro jest skomplikowane, bo taką ma historię. Do lat 40. XX wieku w NYC funkcjonowały 3 konkurencyjne systemy metra. (Tutaj możecie zobaczyć filmik o tym.) Ich połączenie oznaczało próbę unifikacji ale… wiadomo, to trudne.

Do dziś niektóre oznaczenia wskazują przystanek, do jakiego jedzie dana linia a inne do jakiej dzielnicy. Kolory, które zastosowano, mają jakieś znaczenie, którego nie udało mi się odkryć. A generalnie metro oznacza się literami od A do Z. Gdy zabrakło liter, wykorzystano także kilka cyferek. I tak powstał system.

Ale ta niejasność to nic. Kierunki i sposoby opisywania są straszne. Nic z tego nie wynika. No bo jak rozumieć opis „Linia J. Kierunek Jamaica Ctr. W dni robocze po południu ekspresowo do Myrtle Av. Po południu w godzinach szczytu omija przystanki. W pozostałych czasach zatrzymuje się na wszystkich” (rozpisałam to, bo dodatkowo NYC stosuje skróty…) Albo jak rozumieć „Linia C. Kierunek Euclid Av., Brooklyn poza późną nocą”. Nie mówiąc o tym, że „Późną nocą linia N zatrzymuje się na lokalnym peronie linii R”. Przykłady napisów macie poniżej.

Zdarzało się, że linia J, która jeździła do nas (powinnam dodać: zazwyczaj), jechała z pominięciem niektórych przystanków. Przy czym inne pominęła, gdy ja jechałam a inne, gdy Grześ i James jechali z 15 minut później. Rozpiski dotyczącej tego, co pominie, nigdzie oczywiście nie ma.

Więc tak, metro jest super i da się nim dojechać wygodnie… ale trzeba mieć też trochę szczęścia.

No, to na pożegnanie z NYC jeszcze tylko trzy fajne obrazki.

Powrót zaplanowany był nieco inaczej.

Znów lecieliśmy do Dohy. Znów, niestety, w strojach formalnych. Znów Grześ w biznes klasie a my w ekonomicznej. Scenariusz się powtarzał ale nie narzekam. Dopiero w Dosze zaczęłam narzekać.

Mieliśmy kilka godzin, więc wyszliśmy zobaczyć miasto. Grześ, który mieszka na co dzień, oprowadził nas, pokazał miejsca, zaprowadził na jedzenie (wiadomo). Nie mieliśmy za dużo czasu ale udało się nam odwiedzić rynek – który działa nocą, wiadomo. Bo w ciągu dnia za gorąco. W ogóle temperatura to ważna rzecz. Na szczęście było dość chłodno, bo początek wieczoru i noc, tak więc spadła do 32-36 st. Celsjusza.

Wszystkie miejsca są klimatyzowane. Wszystkie. Coraz więcej jest też klimatyzatorów, które stoją na zewnątrz i w ogródkach chłodzą powietrze.

Doha to nowe miasto. Powstało, tak na dobrą sprawę, w latach 70. XX wieku. Stąd wielkie (dlaczego tak duże?!) autostrady z lotniska, piękne podświetlane na kolorowo lampy czy pozłacane ozdoby w pierwszym w kraju przejściu podziemnym, są takie ładne, nowe i niezniszczone. Lada moment ma też ruszyć metro.

Wróciliśmy na lotnisko, gdzie czekał na nas jeszcze James. On nie mógł wejść do miasta, bo nie ma wizy. My jesteśmy z UE, więc wizy nie potrzebujemy. Dostał od nas słodycze kupione przez Grzesia i zaraz zbierał się na swój lot do Manili.

A my z Bonkiem bezpiecznie i bezstresowo weszliśmy do samolotu powrotnego do Warszawy.

Wypowiedz się! Skomentuj!