Największe święto tęczowej różnorodności w 50. rocznicę zamieszek w Stonewall Inn musiało odbyć się w Nowym Jorku. A jego finałem był megawielki marsz.

Zachodnie manifestacje wyglądają inaczej niż nasze, polskie. Tam się raczej stoi a nie idzie. Obserwuje a nie uczestniczy. Tak samo było w NYC. Szacuje się, że 3-4 mln ludzi obserwowały marsz a uczestniczyło w nim kilkadziesiąt tysięcy ludzi.

Oczywiście, są firmy, partie, policja, kościoły, indywidualne osoby, kluby, polityczki i politycy… Są wszyscy, o kim tylko możecie pomyśleć. Miasto świętuje.

Cały przemarsz trwa około 4-5 godzin. Nie ma więc szans, żeby wytrzymać w słońcu, w tłumie i w cieple tyle czasu. My wytrwaliśmy pewno z 1,5-2 godziny. To i tak nieźle.

To, co przeszkadza, to przerwy pomiędzy poszczególnymi grupami. Są czasem po prostu skandalicznie długie i trwają nawet kilka minut (!). Ale ich powodem jest to, że policja co jakiś czas zatrzymuje marsz i otwiera przecznice przechodzące przez jego trasę, żeby pozwolić fali ludzi przedostać się przez miasto bez czekania na zakończenie manifestacji. To, oczywiście, dobry pomysł. Ale efektem są te własnie „dziury”.

Miasto w centrum jest, oczywiście, prawie całkiem zamknięte. Policja wyłącza z ruchu nie tylko ulice na trasie marszu ale także wiele okolicznych arterii. Tłumy przybywających, kręcących się, wychodzących ludzi muszą się gdzieś przecież zmieścić i bezpiecznie poruszać.

Co ciekawe, nowojorscy organizatorzy podkreślają, że ich manifestacja to nie parada (parade) ale właśnie marsz (march). Ma to nawiązywać do pierwszych demonstracji z 1970 i kolejnych lat.

Wypowiedz się! Skomentuj!