Odwiedziłam Berlin po kilku latach przerwy. I kocham go nadal | PONAD 100 ZDJĘĆ
Tęskniłam, muszę przyznać. Berlin to nie tylko miasto. To atmosfera, sposób życia i specyficzna energia, którą kocha jak żadną inną. Mimo tego, że był to mój najspokojniejszy wyjazd do stolicy Niemiec, to już tęsknię.
Tak się nam zdarzyło, że na zaproszenie Niemców, wraz z Radkiem z queer.pl, KaDo i dziewczynami z Kate & Lenska pojechaliśmy do Berlina. To znaczy my jechaliśmy pociągiem z Warszawy, Radek zaś przyleciał Ryanairem. Co smutne: aktualnie, z powodu remontu na trasie Warszawa-Poznań – pociąg do Berlina jedzie aż 7 godzin. I na nic zdało się, że pierwsza klasa. Po tylko godzinach człowiek ma prawo być po prostu zmęczony.
Na miejscu udało się nam jednak szybko, sprawnie i bez problemów dotrzeć na miejsce.
Okazuje się, że Berlin ma coś takiego jak Berlin Welcome Card. I to jest ekstrarzecz! 4 dni podróżowania komunikacją miejską (dowolną!) cały czas plus zniżki na wejścia w różne miejsca. Jest do tego mapka i aplikacja… więc wszystko ładnie razem działa i pozwala się mniej przejmować wydatkami. Karta kosztuje 33,50 euro. Sporo – powiecie. Ale w Berlinie komunikacja miejska jest jednak dość droga. Jednorazowy bilet kosztuje od 2,80 do 3,40 euro. Więc po 10 podróżach opłaca się już mieć Berlin Welcome Card.
Hotel, w którym nas ulokowano to Hotel am Steinplatz. Więcej o nim piszę tutaj.
Zaraz po zameldowaniu spotkaliśmy się z osobami, które nas zaprosiły na… małe drineczki! Wiadomo, jak zadowolić Polaka. W hotelowym barze obsługiwał nas piękny jak marzenie Steff. Co prawda nieco za stary dla mnie ale nadal był tak słodki, że – uwaga! – nawet lesbijki stwierdziły, że jest piękny. Zobaczcie, jak przygotowywał dla nas napoje:
No, może nie widać jego urody ale musicie mi wierzyć na słowo. A poza tym, że piękny, zna się na swojej robocie. Drinki były konkretne. Więcej o nich poczytacie tutaj.
Po drinkach nadeszła pora na kolację. Wybraliśmy się do Schwein.
Ja wiem, jak brzmi ta nazwa. Ale nie, bez obaw. Okazało się, że Schwein to miejsce fine dining, które jest teraz superpopularne w Berlinie. I rzeczywiście, nie dziwię się, że tak jest. Jedzenie tam jest absolutnie zaskakujące i obłędne zarazem. Nas zaproszono na czterodaniową kolację. Zdjęcia potraw mam. Ale poza tym, że jako czekadełko podano nam czipsy z warzyw, to absolutnie nie wiem, co jedliśmy. Znaczy: wiem, bo współwłaściciel nas obsługiwał i mówił dokładnie, co podaje – ale dania były na tyle skomplikowane, wymyślne i zaskakujące, że szansa zapamiętania czegokolwiek jest zerowa. Musicie wybaczyć.
Jedyna rzecz, która absolutnie nas wszystkich porwała nie znalazła się na fotkach. To makaron zrobiony jak risotto z grzybami. Opcja wegetariańska, więc domyślnie jej nie otrzymałam. Jako jednak, że próbowaliśmy nawzajem swoich potraw, to mogłam ogarnąć.
Do każdego dania podawano nam inne wino, pasujące najbardziej do danej potrawy. To bardzo miłe ale i zdradzieckie. Bo przez drinki wcześniejsze i te wina… dość mocno się zrobiliśmy ;)
Wieczór jednak się dla nas nie skończył. Jako że miałam ze sobą polską wódkę (wiadomo!) Radek i KaDo wpadli do mnie do pokoju na małe drineczki. Pogadaliśmy, posiedzieliśmy, popiliśmy i poszliśmy spać z racji planów na piątek.
Pobudka i zaraz (po śniadaniu!) wyprawa do Schwules Museum*. Ja co prawda byłam już tam wcześniej ale jako że wystawa zmienia się co jakiś czas, nie nudziłam się. Żeby było śmieszniej – los nam nie sprzyjał. Wszyscy przewodnicy się rozchorowali. A jedyny, który został – dwa dni wcześniej złamał sobie obie ręce. Tak więc z wystawą musieliśmy poradzić sobie jakoś sami. Nie jest ona jakaś wielka ale jednak sam fakt, że tak dokładnie bada się przeszłość Berlina LGBT jest godzien podziwu.
Aż zabrano nas do archiwum w podziemiach… No to zupełnie inna sprawa!
Tamto miejsce jest OLBRZYMIE a większość rzeczy nigdy nie była wystawiana. Są tam książki, płyty, magazyny, listy, meble, obrazy, plakaty, rzeźby… Wszystko, co tylko możecie sobie wyobrazić. Wiele dziesiątek metrów kwadratowych artefaktów.
Po zwiedzaniu poszliśmy do KaDeWe. Dla tych, co nie wiedzą: to takie ładne, dość ponoć ekskluzywne centrum handlowe. Coś jak nasza Hala Koszyki, tylko lepsze, starsze i pięciopiętrowe. No i chyba droższe.
My wpadliśmy tam na obiad. Okazuje się, że na samej górze mają całkiem przyjemny food court, a jednym z jego elementów jest punkt Veuve Clicquot. Niestety, my tym razem musieliśmy się obejść bez szampana. Tym niemniej, jedzenie podane we włoskiej restauracji okazało się bardzo smaczne. Pizza ponoć szalona a mój makaron także bardzo dobry.
Wieczorem kolejny jedzeniowy punkt programu. Bo tego jedzenia, przyznać muszę, było naprawdę sporo… A trudno odmówić, gdy wszystko pyszne i naprawdę zaskakujące często. Więc nie odmawialiśmy a potem łaziliśmy cały czas powtarzając, jak to nam źle z przejedzenia ;)
Tym razem jedliśmy w Mogg. To restauracja, otwarta w budynku po dawnej żeńskiej szkole żydowskiej.
To była wczesna kolacja, po której czekały nas dalsze atrakcje. Chyba najważniejsze ze wszystkich.
Wybraliśmy się do Friedrichstadt-Palast (w skrócie FSP), gdzie zaproszono nas na zaplecze. Odwiedziliśmy więc tył teatru z największą sceną na świecie! Show, które mieliśmy zaraz zobaczyć miało premierę jakiś tydzień wcześniej – więc było całkiem nowe. Po zapleczu oprowadziła nas pani odpowiedzialna za media. Zobaczyliśmy nie tylko scenografię z bliska ale i charakteryzatornię, miejsce na kostiumy i pracownie metalurgiczną i drewnianą. Udało się nam też pogadać z Polką, która występuje w „Vivid”! Justyna okazała się bardzo uśmiechniętą i radosną dziewczyną, zadowoloną z tego, że może mówić po polsku.
Po zwiedzaniu usiedliśmy na publiczności, by cieszyć się „Vivid”!
Pełną recenzję show znajdziecie tutaj. Ale jedno jest pewne: iść musicie! I warto pojechać do Berlina TYLKO po to, żeby zobaczyć to show.
Zapowiedź całego show wygląda tak samo dobrze, jak spektakl:
W przerwie spektaklu czekała na nas mała loża a w niej… wino musujące! :)
Po show udaliśmy się na zasłużony odpoczynek do hotelu :)
Sobota zaczęła się od dokładnego zwiedzenia hotelu. Poznaliśmy jego historię i burzliwe losy. Ale dane nam było też zajrzeć do miejsc, o których nie wiedzieliśmy. To bardzo miłe, że pani od PR postanowiła nas tak ugościć.
To był jednak dopiero początek dnia. Niestety, czekało nas znów jedzenie.
Tym razem jednak, żeby poczuć się bardziej berlińsko, nadeszła pora na jedzenie uliczne. Zaliczyliśmy więc Curry36 – jedno z miejsce niewielkiej berlińskiej sieciówki, gdzie dostaliśmy pyszną kiełbasę (utopioną w keczupie) z frytkami.
Jednym z punktów kulminacyjnych dnia były warsztaty perfumowe! Udaliśmy się do miejsca, gdzie po godzinie wąchania, uczenia się i sprawdzania, zrobiliśmy swoje własne perfumy. Mogliśmy mieszać dowolne składniki w dowolnych proporcjach. Udało się to i mnie. Moje 15 ml (warte 35 ojro) przywiozłam do Warszawy.
W przewidzianym potem czasie wolnym spotkałam się na bardzo, bardzo krótką chwilkę z Kacperkiem, który… szedł na urodziny pięćdziesięciolatka. Wypiliśmy kawkę, pogadaliśmy i zaraz trzeba było się rozstawać. On, oczywiście, niezmiennie piękny!
Zwiedzanie gejowskiego Berlina było kolejnym punktem programu. Dołączył do nas Henrik, który oprowadzaniem zajmuje się na co dzień. Pokazał nam miejsca, które w sumie dobrze znałam. Sklepy, bary, restauracje w „gejowskim getcie”, jak nazywał tę część miasta. Oczywiście, Berlin z gejami brata się od dziesięcioleci, więc to, co się tam dzieje i biznes, jaki się wokół tego kręci… to zupełnie inna historia.
Niespodzianką podczas zwiedzania była… wizyta w domu. A dokładniej – w mieszkaniu Edwina Setha Browna. Wymieniam z nazwiska, bo to nie byle jaka osoba. Edwin jest artystą (na emeryturze w sumie) z USA, który był tancerzem w Stanach ale i pracował przez wiele lat w gejowskich magazynach w Ameryce. To osoba o ustabilizowanej pozycji społecznej. Nienajmłodszy już pan, który w swoim mieszkaniu ma trochę tęczowe muzeum. Nadal bowiem kolekcjonuje sztukę. Jest też przyjacielem Henrika i dlatego zaprosił nas do siebie, częstując szampanem…
Nie mogliśmy jednak za długo u niego siedzieć, bo już czekali na nas kolejni ludzie na kolacji…
Tym razem udaliśmy się do – ponoć supermodnej – restauracji BRŁO. Tak, tak się nazywa. To ponoć po starosłowiańsku znaczyć miało Berlin. Nie wiem, nie znam się. Miejsce znane nie tylko z kuchni ale i z browaru. Tak więc wszyscy dostaliśmy po 5 piw do spróbowania.
Samo jedzenie zamówione zostało niemalże według zasady – dajcie wszystko, co macie w karcie po razie, a my się podzielimy. I trochę jednak tak właśnie było. Olbrzymie ilości pysznego jedzenia!
Kolacja trwała bardzo długo. Nam się nigdzie już nie śpieszyło, rozmowy trwały. Było naprawdę miło. No a potem nadszedł czas pożegnania.
Berlin jest, oczywiście, niezmiennie urokliwy, wredny, śmierdzący, poukładany, niezrozumiały, logiczny, szybki, otwarty. Ja po raz kolejny przypomniałam sobie o tym, że jeśli czegokolwiek w życiu mogę żałować to tego, że po liceum przeprowadziłam się do Warszawy a nie do Berlina. No ale przynajmniej teraz mogę czasem to miejsce odwiedzić i odkryć je prawie na nowo.
Berlin to także piękni chłopcy. Choć wyraźnie widać, że niemieckie społeczeństwo się starzeje – proporcje wiekowe są inne niż w Warszawie. I to mimo tego, że mieszkałam zaraz przy Uniwersytecie Technicznym. Tym niemniej, niemiecka uroda nadal zaskakuje. Jako że jest mieszanką wielu, wielu czynników i składników, jest wyjątkowo wybuchowym projektem. No ale o chłopcach Berlina dowiecie się więcej tutaj (i zobaczycie zdjęcia!).
Jeśli jeszcze nigdy nie byliście w Berlinie – musicie to zmienić. Nie ma znaczenia, czy wolicie muzea i wystawy, albo imprezy i puby, albo dobre jedzenie i spacery albo wreszcie poznawanie ludzi. Berlin ma to wszystko. I nic dziwnego, że warszawskie lokale próbują się wzorować na stolicy Europy (tak, dla mnie Berlin jest stolicą Europy!) – to jest dobry wzór do naśladowania.
Dla mnie był to wyjazd wyjątkowo spokojny i wypoczynkowy. Nie byłam na żadnej imprezie klubowej, nie sponiewierałam się. Potrzebowałam wytchnienia po kilku weekendach z rzędu imprezowania i szaleństw. Doświadczyłam więc sobie Berlina na nowy sposób. Bo to, co jest w nim magicznego, to fakt, że za każdym razem jest to nieco inne miasto.
W Berlinie bawiłam się dzięki uprzejmości Visit Berlin oraz Pink Pillow Berlin.