Na ogół nie słucham polskiej muzyki. Uważam, że polski rynek fonograficzny jest bardzo biedny, oszczędza się na dobrych piosenkach, nie ma dobrych kompozytorów i promuje niewłaściwe osoby. I nagle moją uwagę przykuła Monika Lewczuk.

Nie ukrywam, że będąc wielkim fanem płyty Mariny Łuczenko, muzyką Moniki zainteresowałem się ze względu na producenta jej materiału, odpowiedzialnego również za muzykę Mariny – Rafała Malickiego, którego twórczość wspieram jeszcze od czasów zespołu Mosqitoo, którego był częścią. Płyta Mariny była dla mnie czymś megaświeżym na polskim rynku muzycznym. Czymś, co spokojnie można było wypuścić poza granice naszego kraju („Electric Bass”, anyone?).

Nie o Marinie niemniej dziś mowa. Monika swoją przygodę muzyczną zaczęła w programie „The Voice of Poland”, w którym dotarła do etapu bitew. Krótko po zakończeniu show zainteresowała się nią wytwórnia Universal, która podpisała kontrakt z artystką. Pierwszym owocem ich współpracy był singiel „#TAM TAM”, który na pewno możecie kojarzyć z radia, ze względu na bardzo wpadający w ucho refren. Opinie o tym utworze są różne – od jednych słyszałem, że to typowy „radiowy koszmarek” z dennym tekstem, od innych, że to prosta sympatyczna piosenka.

Co ciekawe – „#TAM TAM” w ogóle nie reprezentuje całości albumu, która w porównaniu do dość folklorystycznego brzmienia singla jest dość… elektroniczna. Tę odsłonę płyty pokazał już drugi singiel, klubowe „Zabiorę cię stąd”. Tego bitu z pewnością nie powstydziłyby się gwiazdy europejskiej sceny dance, takie jak Katy B czy Little Boots. Tym tropem podąża „Biegnę”, które od razu po instrumentalnym intro albumu hipnotyzuje swoją taneczną, nienachalną melodią, w której ciekawym dopełnieniem są dźwięki fletu w przejściach między zwrotkami.

Te dwa single natomiast to nic. „Ty i ja”, obecnie szturmujący większość polskich stacji radiowych – absolutny hit wakacji. „Już teraz wiem, że wszystko trwa / Dopóki czas sprzyja nam” – chyba każdy z nas potrafi już to zanucić. Doskonała, mistrzowska produkcja Malickiego w połączeniu ze świetnym teledyskiem w reżyserii Anny Powierży i bardzo łatwym do zapamiętania refrenem, tworzą z tej nuty coś, co Amerykanie nazywają „ear worm”.

Natomiast absolutnie największym highlightem płyty jest „Ten sam”, czyli idealne połączenie bitu elektronicznego z wokalami w stylu R&B. Czasami w anglojęzycznych recenzjach pojawia się takie określenie „core of the album”, które oznacza najmocniejszy punkt płyty – to zdecydowanie ta piosenka. Słyszałem ten numer na żywo na premierze płyty Moniki i powiem szczerze, jest moc (kolejny singiel, plis!).

Jednym z ciekawszych utworów na płycie jest „Między jawą a snem”, które w pierwszych sekundach brzmi jak standardowy numer mid-tempo. Po chwili czasie dołączają syntezatory – piosenka całkiem zmienia kolor i staje się typowym klubowym bangerem. Takim,  który dałby radę rozpalić na nowo podupadającą imprezę w klubach na Mazowieckiej. Co ciekawe, kontrastem energicznego klimatu piosenki jest jej nostalgiczny tekst, w którym Monika śpiewa o swojej chęci do rozprawienia się z przeszłością i odkrycia tego, co przed nią („Zamknijmy drzwi do wszystkich starych spraw / Przeszłość nie może nam skradać lat”).

Są też momenty, w których Monika zwalnia. „Tysiące mil” to typowa popowa ballada, która ostudzi fanów na koncertach, dając czas na złapanie oddechu podczas energicznego setu. „Nie zostawię nic” idealnie wkomponowałoby się w tło dramatycznego rozstania w filmach romantycznych, a „Pięknie jest” urzeka prostą melodią i inspirującym przesłaniem.

Zastanawiam się natomiast czy w przypadku tego albumu nie jest jednak trochę tak, że produkcja przytłoczyła samą Monikę. Trudno odpowiedzieć na to pytanie – dziewczyna jest na początku swojej drogi, dopiero zaczyna swoją przygodę z muzyką. Pewno dopiero z drugim albumem bardziej będzie wiedziała, kim chce być jako artystka. Miała to szczęście, że trafiła na dobrych ludzi dokoła i miał ją kto poprowadzić, bo…

Wyszło naprawdę dobrze. Płyta jest świeża, inspirująca, zawiera wiele „smaczków”, których nie znajdziemy na płytach Sylwii Grzeszczak czy innej Lisowskiej. To jest muzyka, do której chce się wracać, która się nie nudzi i która nie robi wiochy. Jak na debiut – bardzo przyzwoicie.

[Filip Borowiak]

Wypowiedz się! Skomentuj!
PEDALSKIE UCHO – łyk kultury. Nie koniecznie tej wysokiej. Muzyczne refleksje geja, który się zna. Skąd się zna? Ano stąd, że żyje muzyką od zawsze. Otwartość na nowe brzmienia, muzyczne niespodzianki, szalone zwroty akcji - to wszystko sprawia, że współczesna muzyka nie ma dla mnie tajemnic. Teraz będę się dzielić swoimi przemyśleniami z Wami.