Britney Spears – Glory | RECENZJA
Tak naprawdę Britney wcale nie musiała nagrać tej płyty. Gdybym był na jej miejscu i od czterech lat występował w Las Vegas zarabiając takie pieniądze jak ona, to nie chciałoby mi się tworzyć czegoś nowego.
A jednak – na scenie 18 (!) lat, niekwestionowana przyczepiona łatka „księżniczki popu”, inspiracja wielu wokalistek dominujących obecnie w popowym świecie.
Ostatni album Spears z 2013 roku, „Britney Jean”, okazał się niewypałem – brakowało radiowych singli a piosenkarka za bardzo chciała wbić się w panujący wszędzie nurt muzyki EDM. Poza może dwiema dobrymi piosenkami (moje ukochane „Alien” i bardzo niedocenione „Perfume”), płyta była zlepkiem dziwnych klubowych numerów, które tak naprawdę nie nadawały się ani na listy przebojów, ani nawet do sprzątania. Rok temu próbowała znowu wkupić się w łaski słuchaczy wypuszczając singiel „Pretty Girls” z Iggy Azaleą, który był powrotem do namiastki miejskiego brzmienia z czasów „I’m a Slave 4 U”. Odnosząc średni sukces, piosenka pozostała jednorazowym singlem, który nie znalazł się na longplay’u, o którym więcej za chwilę.
Maj 2015 – media okrąża wiadomość, że Britney wraca, ma skompletowany album, opisywany przez samą wokalistkę jako „coś, czego jeszcze nie zrobiła”. I kilka tygodni potem dostaliśmy w końcu singiel – wyprodukowany przez producenta Ellie Goulding, Burnsa, „Make Me”. Jak wielkie było zaskoczenie, kiedy słucha się pierwszych sekund piosenki i okazuje się, że pierwszy raz w życiu… Britney nie wypuściła tanecznej piosenki na wydawnictwo promujące album. Wolny bit, seksowne wokale i ogólna sensualna aura piosenki bardziej pasowałaby na album chociażby The Weeknd niż do Britney, ale skoro postawiła na tę piosenkę, pewnie wiedziała co robi. I faktycznie – mimo że to nie jest typowy club banger, do których nas przyzwyczaiła, hipnotyzuje na tyle, że ma się ochotę non stop włączać przycisk replay.
Jaka jest reszta „Glory”? W odróżnieniu od większości albumów wypuszczonych po okresie jej załamania nerwowego („Circus”, wcześniej wspomniane „Britney Jean”) – bardzo spójna. To absolutnie nie jest płyta na imprezę. Na 12 piosenek dostępnych na standardowej wersji albumu, tylko dwie mają potencjał na sprawdzenie się w klubie – „Do You Wanna Come Over?” oraz „Clumsy”, które idealnie wkomponowane w środek płyty przyspieszają na chwilę tempo albumu (zaskakując mocnym tanecznym basem w refrenie) – tylko po to, by wrócić do romantycznego i nastrojowego klimatu płyty. Tak, bo kluczowymi momentami „Glory” są piosenki, które mają bardziej się sprawdzać w kawiarni, niż na parkietach i to one są w moim przekonaniu najlepsze. „Slumber Party” swoją rozpływającą się melodią i aksamitnym głosem Britney idealnie wpasowywałoby się do klimatu eleganckiej włoskiej restauracji i klimatu pierwszych randek zakochujących się w sobie ludzi. „Just Luv Me”to minimalistyczny i nastrojowy hymn samotnych podkreślający, że nie liczy się nic więcej niż uczucie samo w sobie.
Natomiast w moim odczuciu największą perełką płyty i najsensowniejszym kandydatem na kolejny singiel jest utwór „Man On the Moon”, który od pierwszych taktów, w których słyszymy matowy głos Britney hipnotyzuje nas swoją tajemniczą, aczkolwiek romantyczną aurą („Darkness comes and love comes alive / I’ve been right here dreaming of you, waiting for my man on the moon”). Jeśli Britney chciałaby zachować konsekwencję w reprezentowaniu płyty właściwymi piosenkami, na ten numer powinna zdecydowanie postawić jako następny.
Żeby nie było tak różowo – oczywiście „Glory” nie jest płytą idealną i ma swoje gorsze momenty. Jednym z nich jest „Private Show” – kawałek z reklamy jej ostatnich perfum, który w zamyśle chyba miał być seksownym podkładem do striptizu, a poprzez wokal Britney wyszedł bardziej jak parodia Alvina i wiewiórek. Zamykające płytę „What You Need” brzmi jak odpowiedź na soundtrack Christiny Aguilery do filmu „Burleska”, tylko w nieco biedniejszej i tańszej wersji.
Patrząc niemniej na album jako na całość trzeba przyznać, że warto było czekać na ten materiał. Dla mnie to najlepsza płyta Britney od czasu „Blackout”, który w 2007 zelektryzował swoją spójnością i mocnym undergroundowo-elektronicznym brzmieniem. Wielu może być rozczarowanych brakiem mocnych klubowych hitów, z których słynie artystka, ale w moim przekonaniu świadczy to o tym, że Spears ma dużą świadomość muzyczną swojej twórczości i nie bała się ewoluować. W mojej ocenie wyszło jej to na duży plus. Koniec końców jak wszyscy wiemy – it’s Britney, bitch.
[Filip Borowiak]
Masz inne zdanie? Wolisz inne jej piosenki?
Skomentuj nowy album Britney w komentarzach pod spodem!
PEDALSKIE UCHO – łyk kultury. Nie koniecznie tej wysokiej. Muzyczne refleksje geja, który się zna. Skąd się zna? Ano stąd, że żyje muzyką od zawsze. Otwartość na nowe brzmienia, muzyczne niespodzianki, szalone zwroty akcji - to wszystko sprawia, że współczesna muzyka nie ma dla mnie tajemnic. Teraz będę się dzielić swoimi przemyśleniami z Wami. |