Fanką wielką teatru tańca nie jestem, ale „Made in Bangladesh” mogę z całą odpowiedzialnością polecić.

W opisie spektaklu czytamy: „Helena Waldmann wraz z 12 bangladeskimi tancerzami kathak odwiedziła fabryki tekstylne w Bangladeszu i zbadała panujące tam szczególne warunki pracy, które przetworzyła w swojej choreografii, inspirując się powtarzalnymi gestami robotników szwalni.” I to mnie zachęciło do obejrzenia spektaklu. Rytmiczność, powtarzalność i nużąca wręcz kompulsywność wykonywanych na scenie ruchów zdecydowanie wprowadza w odpowiedni nastrój. Budzi pewien niepokój – powoduje, że chcesz już krzyknąć: „dobra, dość, już wiemy o co chodzi!” Ale wiesz, że tego krzyknąć nie możesz, bo właśnie powtarzalność tych gestów ma wprawić cię w ten szał, w ten nastrój „dość tego!”

Nie ma w tym spektaklu wiele fabuły – wszak nie o nią chodzi. Chodzi o to, żeby oddać rytm pracy bangladeskich szwaczek i szwaczy. Chodzi też o to, by – jak to w teatrze zaangażowanym społecznie – sprawić, że zastanowimy się chwilę nad naszym konsumpcyjnym trybem życia. Ale chodzi też o to, by wywołać w nas poczucie winy za to, że siedzimy teraz na widowni i oglądamy ten spektakl. Czemu? A tego, to już nie powiem – nie chcę psuć Wam całej przyjemności z oglądania „Made in Bangladesh”.

„Made in Bangladesh”
Nowy Teatr w Warszawie
Autor: Helena Waldmann
Data premiery: 2016-07-17
Gatunek: teatr tańca
Dźwięk: Daniel Dorsch, Hans Navara
Światło: Anna Saup
Choreografia: Vikram Iyengar, Helena Waldmann
Kostiumy: Hanif Kaiser, Judith Adam

Wypowiedz się! Skomentuj!