Z anginą w szpitalu
Moje anginy mają to do siebie, że są coraz gorsze. Jakiś rok czy dwa lata temu lekarz dał mi skierowanie do szpitala „gdyby mi się nie poprawiło” w ciągu kilku godzin od wizyty u niego. Poprawiło się. Tym razem sama już wiedziałam, że nie mogę czekać do 16:45, gdy miałam umówioną wizytę do trzeciego już lekarza w tym tygodniu i że potrzebuję pilnej pomocy. To, że mnie gardło boli, że nie mogę przełykać, że nie mogę spać, że nic nie mówię od dwóch dni – to trudno, bywa. Ale ponieważ miałam problemy z oddychaniem, to sprawa zrobiła się poważna. Stwierdziłam, że idę na ostry dyżur do szpitala.
Akurat napisał do mnie Luke, który zmartwił się tym, co się dzieje i zaproponował, że mnie zawiezie. Tak też się stało. Bardzo pomógł mi na miejscu, bo mógł mówić to, co napisałam mu w aucie na komórce. Więc naprawdę dużo mu zawdzięczam. Potem siedział ze mną i czekał z pół godziny zanim mnie poproszono, jak i potem, gdy miałam zabiegi wykonywane.
Naprawdę Ci dziękuję, Luke!
A tak na marginesie – gdy już udało nam się zgłosić i zarejestrować do otolaryngologa i kazano nam czekać na wezwanie, pierwsze co zrobiliśmy z Luke’iem, to oczywiście włączyliśmy Grindr. Mimo tego, że umierałam, ledwo oddychałam, mówić nie mogłam, nie jadłam nic trzeci dzień, nie spałam dłużej niż 1,5 godziny przez minione trzy noce – są rzeczy, które się nie zmieniają. I tak samo było w momencie, gdy musiałam wyjść z gabinetu, żeby w WC przepłukać usta – zajęta była więc kilka chwil czekałam przed drzwiami. Luke siedział nieco dalej. Od razu wymieniliśmy SMSy o tym, że obok niego siedzi piękny chłopiec a drugi – równie śliczny – stoi z mamą i babcią dwa metry ode mnie. To była pierwsza rzecz, jaką zrobiliśmy.