Dokładnie dziś mija 10 lat od momentu mojego wprowadzenia się do Warszawy. Nigdy nie przypuszczałem, że znajdę się tu, gdzie dziś się znajdę i bardzo cieszę się ze wszystkiego, co udało mi się w tym czasie zrobić. W zasadzie jestem z siebie dumna.

#1000party
#1000party

Przez te 120 miesięcy, 3.652 dni, 87.648 godzin, 5.258.880 minut cały czas coś się dzieje. Czasem mam wrażenie, że moje życie nigdy nie staje w miejscu. Ale to dobrze. Choć, gdy tak o tym pomyśleć, to wydaje się to niemożliwe – najpewniej więc wybiórcza pamięć przetrzymuje wspomnienia tych momentów, w których „coś się dzieje”, by zapomnieć o tych, które nie były wypełnione wydarzeniami. W ten sposób wydaje mi się, że nie zmarnowałem ani jednej z ponad 5,25 mln minut danych mi w Warszawie.

Pamiętam, że decyzja o wyprowadzce do stolicy była oczywistą oczywistością. Tylko tutaj złożyłam papiery na studia, tylko tutaj chciałam mieszkać. Czemu? Warszawa oczarowała mnie podczas mojej pierwszej w niej wizyty z wycieczką klasową. Co prawda byłem wówczas jeszcze gówniarzem (miałem chyba 14 czy 15 lat…) z małego miasteczka, który pierwszy raz odwiedzał metropolię (no bo Szczecin, Kraków czy Poznań metropoliami dla mnie nie były) i był nią zachwycony. Musicie bowiem wiedzieć, że to, co kochałam od zawsze i kocham nadal, to pośpiech. Lubię, gdy dużo rzeczy dzieje się na raz, gdy panuje lekki chaos. I tak wówczas jawiła mi się Warszawa. Stado biegnących, nie patrzących na siebie, wiecznie śpieszących się ludzi. Tym mnie urzekła stolica. Bo ani ona piękna, ani poukładana, ani do opanowania.

Mój przyjazd był więc oczywisty. Bywałem w Warszawie wcześniej – odwiedzałem Iwonkę, która studia rozpoczęła rok wcześniej. Myślę, że w sumie przewaletowałem u niej w akademiku (na piętrze damskim!) jakiś miesiąc. Pani w recepcji już mnie znała i dawała mi klucz, jakbym normalnie i legalnie tam mieszkała. No i miłość! Miałem miłość przecież – wielkie uczucie do Piotrka, z którym byliśmy w „związku na odległość”. To dla niego głównie wpadałem do Warszawy tak często. Aż rzucił mnie jakoś dzień przed czy też w same walentynki… Taka smutna, nieopowiedziana historia.

Na kilka miesięcy przed wyjazdem do Warszawy poznałem w Szczecinie Przemka. Śmieszna w sumie opowieść. On miał wówczas 26 lat – ja ledwo 18. Dla mnie to było dziwne, bo przecież wiecie, że od zawsze podobają mi się chłopcy młodsi. Ale on, przyznać mu to muszę, wyglądał dość młodo. No i co ciekawe, dla niego to także była pierwsza homoerotyczna relacja, bo wcześniej był hetero. I tak weszliśmy w związek, o którym wiedzieliśmy, że ma datę końcową. Że mój wyjazd do stolicy zakończy sprawę. Tym niemniej, cieszyliśmy się z każdej chwili.

Aż nadszedł ten dzień. 17 września 2004. Już wiedziałam, że jestem przyjęta na studia – socjologia czekała na mnie – i znalazłam mieszkanie. Razem z Iwoną i jej dziewczyną Anką. Wynajęliśmy dwa pokoje w mieszkaniu na Imielinie. Niestety, mieszkanie razem z właścicielem (policjant – pozdrawiam go dzisiaj!) – dopiero po jakimś czasie nauczyliśmy się, że to jest złe rozwiązanie. Dobrym dla mnie zaś było to, że udało mi się zamieszkać z kimś, kto już w Warszawie był i choć trochę ją ogarniał. Za to chyba nigdy Iwonce nie podziękowałam. Dziękuję więc dziś – lepiej po 10 latach niż nigdy.

Pierwszy rok w Warszawie był dla mnie dobry. Odpoczywałam. Oj, bardzo. Potrzebowałem tego po latach hiperaktywności w rodzinnym mieście. Wcześniej byłem naczelnym gazety szkolnej, szefem szkolnego samorządu, dziennikarzem w lokalnej gazecie, prowadzącym w lokalnej telewizji kablowej, aktywistą PCK, członkiem aktywu bibliotecznego… I tak dalej, i tak dalej. To wszystko było super, ale potrzebowałam trochę odsapnąć. Poza tym właśnie wówczas zdałem sobie sprawę z tego, że moje wszystkie dotychczasowe osiągnięcia nie mają już znaczenia. Że zaczynam od nowa, od zera. Trochę to było przerażające, nie ma co ukrywać. Wytarte dotychczas ścieżki, znajome twarze i wyrobiona opinia sprawiały, że w domu rodzinnym wszystko przychodziło mi już z łatwością. A tutaj musiałam się wszystkiego nauczyć. No i nauczyć innych siebie. Dać się odkryć.
Dziś wszystkim zaczynającym studia w Warszawie mówię: nie popełniajcie mojego błędu, nie marnujcie czasu, od razu startujcie. Ale wiem, że sama dobrze zrobiłam, dając sobie czas na ogarnięcie się. Może dla was wydawać się to dziwne, ale dla mnie pewną rzeczą do ogarnięcia musiała być nawet komunikacja miejska i z niej korzystanie – wszak wcześniej nie robiłem tego nigdy! Dla osób mieszkających w dużych miastach, to naturalna czynność. Dla mnie – było to jednak coś dość nowego – co prawda łatwego, ale dobrze symbolizującego, jak wiele rzeczy musiało się w moim życiu zmienić.

W mieszkaniu na Imielinie wytrzymaliśmy niecałe dwa miesiące. A może nie tyle my wytrzymaliśmy, co właściciel mieszkania wytrzymał. Odkrył dość szybko, że Iwona wcale nie jest moją dziewczyną, tylko że sypia z Anką. A do mnie wpadło raz czy dwa kilku „wizualnie homoseksualnych” chłopców. (Och! Nie mogę zapomnieć o przełomowej dla mnie seksualnie wizycie Mirka z Kołobrzegu, którego ciepło pozdrawiam!) Wywalił nas z mieszkania. Oficjalnie, rozwiązał z nami umowę najmu, bo… za głośno bekamy.

Przeprowadzka poszła sprawnie. Zamieszkaliśmy w dwupokojowym mieszkaniu przy ul. Etiudy Rewolucyjnej u tzw. Babci Haliny. Właścicielka mieszkania (tym razem już nie mieszkająca z nami!) to wiekowa staruszka, która miała ciepłe serce i dlatego w żartach nazywaliśmy ją Babcią Haliną. Mieszkanie było śmieszne. Widać w nim było, że od czasu PRL niewiele się w nim działo, jeśli idzie o meble i wyposażenie. Nie przeszkadzało nam to za bardzo, bo cieszyło nas, że wreszcie jesteśmy sami – bez właściciela. To było najważniejsze. Nie musieliśmy się już kryć z tym, że Iwona mieszka z Anką a nie ze mną. Było nam dobrze na naszym 11 piętrze.

Oczywiście, przyjazd do Warszawy oznaczał także rozpoczęcie imprezowego życia. Wcześniej, w domu rodzinnym, było ono dość mocno ograniczone. Powodów było wiele. Po pierwsze: byłem gruby. Ale tak naprawdę, poważnie gruby. Teraz też mówię, że jestem, ale i tak jestem szczuplejszy niż wówczas. Podkreślam, że przed przyjazdem do Warszawy schudłem 27,5 kg. Dokładnie tyle. Więc możecie sobie wyobrazić, jak źle musiało być wcześniej ;) Waga i fakt bycia grubasem jednak człowieka blokują, uniemożliwiają pewne rzeczy. Poza tym: nie piłem w ogóle alkoholu. A znajomi od dobrych kilku lat regularnie piwkowali albo się po prostu upijali. Więc wiadomo, że moje towarzystwo było nie zawsze jakoś specjalnie istotne. Jasne, byłam gwiazdą socjometryczną, znaną w mieście osobą i w ogóle, ale jednak wiadomo, jak to jest. Nie bez znaczenia było moje zabieganie – ono nie dawało wiele czasu na zabawę. Na sam koniec został fakt, że już w liceum wiedziałem, że nie jestem hetero i nie przeszkadzało mi to jakoś za bardzo – oczywiście, że był to fakt ukrywany przed innymi (poza nielicznymi wyjątkami – choć dziś wiem, że bardzo wiele osób się domyślało…), co utrudniało odnalezienie się na hetero-imprezach. Dlatego na gejowskie potupanki jeździć trzeba było do Szczecina. Niby 30 km, ale z nadopiekuńczą matką i to wydawało się czasem trudne. Jasne, udawało się, ale nie było to zbyt intensywne ani częste.

Warszawa zmieniła perspektywę. Teraz zaczęło się imprezowanie. Tydzień w tydzień. Prawie zawsze z Maćkiem i Tomkiem (znanymi wówczas pod wspólną nazwą Napaleni – ale to długa historia, nie na dziś…). Prawie zawsze samochodem. Prawie zawsze na tej samej trasie klubowej. Najpierw Paradise (przy stadionie Skry, przy Wawelskiej 5), potem Kokon (na Starym Mieście, przy Brzozowej 37) no i na koniec Utopia (przy Jasnej 1). Oczywiście, nie od razu Utopia dołączyła do tego grona, ale dość szybko udało się nam tam jako tako zadomowić. Oczywiście, że nie piłem alkoholu. Nie było takiej potrzeby. Do dziś uważam, że najlepsze imprezy to te, na których jest tak dobrze, że wcale pić nie trzeba, żeby dać się porwać zabawie. Inna sprawa, że dziś takich imprez już prawie nie ma…

W historii mojego imprezowego życia w Warszawie kilka miejsc zapisało sobie szczególne miejsce w mojej pamięci i w moim sercu. Paradise to słynny, naprawdę śmieszny klub zorganizowany w hali. Latem na ogródku można było kupić kiełbaski, zaś zimą w środku było tak chłodno, że właściciele stawiali dwie wielkie dmuchawy na parkiecie, żeby ogrzać teren. Na parkiet zresztą nie wolno było wchodzić ze szkłem (bo mokro i ślisko byłoby zaraz na tej posadzce). Pamiętam jakieś detale, szczegóły z tego miejsca – wiem, jak wyglądał rozkład sali, jakie obowiązywały stroje, jak grali dje. To była dyskoteka a nie klub. To zresztą czasy, gdy w Warszawie dopiero rodziły się kluby, wcześniej były tylko dyskoteki. I właśnie Paradise było taką pierwszą dyskoteką gejowską z prawdziwego zdarzenia.
Potem pojawił się na horyzoncie Kokon. Nie mylić z krakowskim Coconem ;) Często złośliwie nazywany „gorszą Utopią”. Bo styl klubu był podobny – była selekcja, było wytworne wnętrze, było lekko snobistycznie. Muzycznie klub także starał się nadążać za Jasną 1 – z większymi lub mniejszymi sukcesami. W Kokonie bywaliśmy regularnie. Raz nawet udało mi się spędzić tam sylwestra. Tak więc związek z miejscem zdecydowanie był. Pamiętam zresztą, że ten sylwester zakończył się poznaniem chłopca, z którym całowaliśmy się jak szaleni w toalecie klubu. Potem nawet spał u mnie z raz czy dwa. Ale potem przestał się odzywać. Dziś widujemy się czasem w klubach i zawsze serdecznie się witamy.
Legendą pewną był bez wątpienia BarbieBar. To miejsce, które nie miało prawa się utrzymać na powierzchni. Przynajmniej z mojej perspektywy. Bardzo młody tłum nie mógł, jak mi się wydaje, zapewnić przetrwania. Za mało przynosili kasy, za dużo wypijali „pod ministerstwem” przed wejściem do klubu. Ale cośmy się tam wyszaleli, to nasze. Niby byłam tam Meblem (tak nazywano oficjalnie stałych bywalców), ale z racji tego, że nie piłam jeszcze wówczas prawie w ogóle alkoholu – nie należałam do towarzystwa Mebli. Cechą charakterystyczną tego miejsca było to, że nikt nie przejmował się tam etykietką pod tytułem „orientacja psychoseksualna”. Nie miało znaczenia, czy jesteś gejem, lesbijką, hetero czy bi. Wszyscy kochali tam wszystkich. A czasem i kochali się ze wszystkimi. Żartem obrosła już sytuacja, że pewne było, iż pojawienie się w jednym tygodniu osoby z mononukleozą (była to wówczas popularna przypadłość), gwarantowało, że tydzień później kilkanaście kolejnych osób, zarażonych nią, nie pojawi się w BarbieBarze. Pijackie całowanie się ze wszystkimi dokoła, tańczący na barze młodzi chłopcy, którzy zaskakująco bardzo chętnie pokazywali swoje brzuchy fotografom… To wszystko w połączeniu ze świetną muzyką (pozdrowienia dla dja Andesha, Mmikimausa i Lucasa) sprawiało, że każda impreza w BarbieBarze była szalonym doświadczeniem. Wejściem w jakąś bajkową rzeczywistość, która nie wiadomo skąd się nagle w centrum Warszawy znalazła.
O Utopii mogłabym pisać i pisać. To miejsce kształtowało mnie muzycznie, obyczajowo i społecznie – tak jak kształtowało całą Warszawę (i warszafkę, ma się rozumieć) przez wiele lat. Szczytowe, jak się zdaje, lata jej działalności przypadły na rok 2009 i 2010. Idealnie, bo właśnie w tym momencie muzyka house, która była od zawsze znakiem rozpoznawalnym miejsca, święciła największe triumfy – a zarazem nie trafiła jeszcze do mainstreamu, jak to ma dziś miejsce. Piękny wystrój, szalone imprezy, dzikie tłumy, wredny selekcjoner, obserwująca wszystko Królowa, specyficzne reguły, zasady, normy, aura tajemniczości, absolutnie wyjątkowi goście muzyczni… to wszystko i szereg innych czynników składały się na absolutną unikalność tego miejsca. Dlatego napisałam o niej pracę naukową. Dlatego też tak ważne dla mnie było to miejsce. Utopia była mekką, ale była też domem, była wychowawcą ale i przyjacielem. To wszystko na raz jest nie do opisania. Choć pewną próbę podjąłem po zamknięciu tego miejsca – zarówno na queer.pl jak i na tym blo. Nie mogę jednak nie wspomnieć o niej dzisiaj – gdy staram się podsumować krótko te 10 lat spędzonych w stolicy. Zniknięcie jej z Jasnej 1 było jednym z najsmutniejszych dni w historii mojego mieszkania tutaj oraz w historii clubbingu w Polsce. I wiem, co mówię. Wszak przeżyłam już w stolicy 1000 imprez.
A po jej zamknięciu pojawił się Glam (no, powstał chwilkę przed zamknięciem, ale popularność zyskał zaraz po tym wydarzeniu). Na początku zapowiadało się ciekawie. Nieco mrocznie, ale z kolorowym, błyskającym korytarzem. Muzycznie słabo, bo super-popowo, za to ciekawie wyglądała klientela (w sensie, że dużo młodych). Nastał wreszcie taki moment, że nie za bardzo jest alternatywa dla Glamu. Nie ma już gejowskich miejsc bez dark-roomów innych niż to. Poza tym i samo miejsce ewoluowało w czasie – stało się synonimem szalonej (nie koniecznie pozytywnie) zabawy, ale i miejscem, gdzie można dostać w twarz od lesbijki… Połączenie przepychającego się, palącego wszędzie tłumu z pijackimi uniesieniami miłosnymi osiemnastolatków wyginających wychudzone ciała na parkiecie. Zarazem jednak, chcąc nie chcąc, zadomowiłem się tam i teraz jestem już nie tylko jak mebel w BarbieBarze, ale i czasem stoję za barem, obsługując ludzi, gdy barmani akurat mają przerwę a ja dobry humor…
Oczywiście, były także inne miejsca – mniej istotne, mniej uczęszczane przeze mnie i moich bliskich – Galeria, 9ine, Capitol, De Lite, Bank, Confashion, Paprotka, Cinnamon, Discrete, Zoo, Room13 i dziesiątki innych, pomniejszych. Wszystkie one sprawiły, że moje życie przez ostatnie 10 lat było imprezą. I wymieniam tylko miejsca w Warszawie, choć wiadomo, że przez 1000 imprez, udało mi się także zaliczyć inne miasta. Berlin, Paryż, Budapeszt, Kijów, Oslo, Malmo, Kopenhaga, Londyn, Dublin, Montreal, Kolonia, Bruksela, Barcelona, Szczecin, Kraków, Łódź, Toruń, Lublin… – by wymienić te, które w tej chwili pamiętam. One wszystkie złożyły się na to, jaką jestem dziś osobą.

***

Ktoś powiedziałby: to dziwne, że aż tak przeżywasz imprezy.
Być może. Ale pamiętajcie, że np. to właśnie imprezowanie jest głównym miejscem topienia przeze mnie kasy. Jest też jedyną stałą rzeczą w moim życiu. Zmieniają się ludzie, którzy są koło mnie, zmieniają się postacie, jakie pojawiają się drugoplanowo, zmienia się sposób zarobkowania przeze mnie kasy i zmienia się mój status społeczny oraz moja waga. Nie zmienia się jedno – impreza. Ona jest wieczna, bo bez względu na czasy ludzie będą chcieli oddawać się hedonistycznej uciesze skakania w rytm basów.

Pamiętam taką sytuację, gdy moja przyjaciółka Gacek (złego słowa o niej nie powiem) spotykała się z pewnym chłopcem. Całkiem chyba zresztą przystojnym. Nie był on jednak fanem klubów, bo uważał je za siedlisko zła. I w którymś momencie, gdy znajomość mojej przyjaciółki zacieśniała się z nim bardziej, on postawił ultimatum: albo ja, albo impreza. Moja przyjaciółka, choć nie zawsze rozsądna, tym razem postąpiła prawidłowo. Wybrała to, co zapewnia jej większą stabilność, większą pewność trwania. Wybrała imprezę.

Najdłuższa zorganizowana przeze mnie impreza trwała 54 godziny. Druga w kolejności – która wyszła nieplanowana „na spontanie” – jakieś 32 godziny. Najwięcej w swoim mieszkaniu gościłam 37 osób jednej nocy. Najmniej wydałam na całonocną imprezę 0 zł. Te wszystkie jednak rekordy nie mają dziś znaczenia. Prawda jest taka, że wielu imprez nie pamiętam już po latach dokładnie – przebijają się z nich jakieś fragmenty, wyrywki, krótkie sytuacje, czy charakterystyczne wydarzenia. Ale cała impreza blednie i zlewa się z innymi, tworząc za to wspomnienie jednego, nieustającego, pulsującego, kolorowego ciągu imprezowego.

I na koniec jeszcze: oczywiście, że nocami dzieje się najwięcej niewłaściwych rzeczy. Ale kto powiedział, że noc jest od spania? „Nie, nie, proszę państwa, noc jest właśnie od niszczenia sobie życia. Od analiz, tego co było już i tak zanalizowane milion razy. Od wymyślania dialogów, na które i tak nigdy się nie odważymy. Noc jest od tworzenia wielkich planów, których i tak nie będziemy pamiętać rano. Noc jest od bólu głowy do mdłości, od wyśnionych miłości.” (Éric-Emmanuel Schmitt)

***

W piątek spotkam się z kilkudziesięcioma osobami, które przez te lata przewinęły się przez moje imprezy. Będzie to niewielki wycinek tych, którzy współtworzyli moje życie. Część z nich zniknęła całkiem. Część nie chce mieć ze mną kontaktu, a część się tego kontaktu wstydzi. Trudno, bo ja nie żałuję żadnej z tych znajomości. Cieszę się, że poznałem tak wspaniałych ludzi – nawet jeśli czasem dziś nie pamiętam już nawet jak się poznaliśmy, albo jak mają na imię…
Spotkamy się w Glam, bo chcę w ten sposób pokazać symbolicznie, jak zmienił się nasz świat przez ostatnie 10 lat. Świat imprez w Warszawie, ale i ogólnie życie w Warszawie. Nie bez znaczenia jest to, że większość tych osób, to środowiska LGBTQIA – najbliższe mi w ciągu minionych 1000 imprez świat LGBTQIA zmienił się także. Wydarzenie pod nazwą #1000party ma być delikatną tylko próbą podsumowania tego, co się zadziało ale i celebracji nadchodzących wydarzeń. Moim małym podziękowaniem dla (nie)obecnych i wyrazem nadziei, że zostaną ze mną jeszcze choć przez chwilkę.
Na specjalnie wygrodzonej przestrzeni będziemy mieć bifor, jakiego jeszcze nie przeżyliśmy. Około 1:30 przegroda zniknie i połączymy się z resztą osób przybywających do klubu. Bo przecież zawsze tak jest, że nadchodzi moment naszego przybycia, dołączenia, wmieszania się.
Chcę, żeby ten wieczór był jakoś wyjątkowy – stąd nietypowe miejsce biforowania, stąd papierowe zaproszenia, które goście otrzymali pocztą, stąd inne drobne niespodzianki (takie jak kubki z logo #1000party, okolicznościowe naklejki, set muzyczny, zdjęcia, pokaz slajdów i inne), stąd welcome drink dla każdej wchodzącej na #1000party osoby. Chcę też w ten sposób pokazać Wam, że jesteście dla mnie ważnymi osobami, że bez Was nie byłoby mnie tutaj w takiej postaci, w jakiej jestem.

***

Impreza jest moim życiem. Co do tego nie ma wątpliwości. Ale tylko dzięki znajomym, przyjaciołom i gościom, którzy przez te 10 lat przewinęli się przez moje życie, jest to najlepsza impreza, jaką mogłam sobie wymarzyć.

Wypowiedz się! Skomentuj!