Bilet na koncert Backstreet Boys kupiłam, gdy tylko pojawiły się w sprzedaży. Nie dałam rady pojawić się w lutym w hali Torwar, więc teraz nie mogłam sobie odpuścić! Przy okazji zaplanowałam tygodniowy pobyt we Władysławowie u Marcinka.

Backstreet Boys kochamy was!
Backstreet Boys kochamy was!

Koncert, zaplanowany na niedzielę 27 lipca, zaczynać się miał około 20:30. Otwarcie bramek ogłoszono na dwie godziny wcześniej. Przyjechałam jednak do Gdyni rano, około 12:00. Plan był bowiem dość skomplikowany. Chodziło o to, by po pierwsze pozbyć się walizki, z którą potem jechać miałam do Władysławowa a po drugie – zorientować się w sytuacji przed Ergo Areną. Bo moje dwa duże dotychczasowe koncerty – Madonny i Kylie Minogue – oznaczały wielogodzinne oczekiwanie przed rozpoczęciem imprezy pod wejściem. Bo przecież na Backstreet Boys także kupiłam bilet w Golden Circle (na Diamond Circle nie można było wówczas kupić… A swoją drogą, wprowadzenie Diamond Circle uważam za skandaliczne!), więc chciałam być jak najbliżej.
Wiem, co prawda, że BsB to dziś gwiazdy innego formatu niż Madonna czy Kylie, ale jednak nie miałam pewności, co się będzie dziać przed bramą areny. Na szczęście, około 12:30 było jeszcze pusto. Więc spokojnie pojechałam do Sopotu na jakiś obiad. Wróciłam na miejsce przed 16:00 i wówczas już niewielki, trzydziesto- czy czterdziestoosobowy tłumek był na miejscu. Przede wszystkim osoby, które kupiły pakiet VIP (były trzy różne rodzaje tegoż…) i wiedziały, że spotkają się z chłopcami przed próbą i przed koncertem. Ustawiłam się więc w kolejce i czekałam.

Większość oczekujących, to kobiety w wieku na oko 35-40 lat. Zgodnie z moimi oczekiwaniami. Co ciekawe, część z nich nadal aktywnie działa w jakichś fanklubach czy coś, bo znają się doskonale. Część z nich także uczestniczyła w koncercie Backstreet Boys w lutym w Warszawie. A więc fanki pełną gębą. Ja swoje czasy największego szaleństwa za Backstreet Boys mam za sobą. Wiadomo, że w domu rodzinnym mam nadal ze trzy segregatory z materiałami prasowymi na ich temat i ze trzy książki biograficzne (muszę je niedługo zabrać, bo mama postanowiła przemodelować mój pokój i wyrzucić sporo rzeczy…).
Śmieszne jednak było to, że fanki – pamiętajcie, że to poważne kobiety, które na co dzień pracują pewno w jakiś korporacjach czy coś – rozmawiały ze sobą o tym, czy wolą Nicka, czy A.J., czy też może Briana… Część z nich miała koszulki z napisami w stylu „I <3 Backstreet Boys” czy „I <3 Nick”. Koszulki te to pamiątki sprzed wielu lat, bo widać, że część fanek ledwo się w nie mieściła… Śmieszny był też widok mężów, którzy przez kobiety przyciągnęły dla towarzystwa albo przyprowadzony w tym samy celu… dzieci, które o istnieniu BsB wiedzą tylko z opowieści rodziców. Słyszałam, jak jedna z kobiet tłumaczyła swojej córce: „Backstreet Boys to tacy One Direction z moich czasów”.
Jeszcze śmieszniejsze były te panie, które trzymały w rękach wielkie papierowe serca z wyznaniami miłosnymi dla członków zespołu. Widać było i dało się odczuć, że to jednak nawet dla nich samych jest nieco żenujące. Poważne, stateczne kobiety z rodzinami, chciały w ten sposób wrócić do czasów młodości, dzieciństwa być może. Choć na chwilkę. I to zrozumiałe – ale sam fakt publicznego przyznania się do młodzieńczych fantazji związanych z Backstreet Boys powodował, że jednak o swoich miłościach rozmawiało się ściszonym głosem. To chyba książkowy przykład „gulity pleasure” ;)

Oczekiwanie trwało w najlepsze, gdy chwilę po 18:30 otwarto drzwi. Tłum zaczął napierać i biec. Diamond Circle okazało się bardzo nieduże – miało może metr szerokości a od samej sceny oddalone było także niecały metr. Zaraz za nim zaczynał się Golden Circle. A więc miejsce, gdzie i ja się znajdowałam.
Wokół mnie – prawie same kobiety. Część z napisami, koszulkami i kartkami. Duża grupa z bielizną w ręku. Podczas jednej z piosenek zaplanowano bowiem rzucanie w chłopców majtkami i stanikami… Uwierzcie, że zabawnie to wyglądało ;) Śmieszna była też na oko trzydziestoczteroletnia pani, która cały koncert trzymała w ręku zrobioną naprędce kartkę z prośbą o numer telefonu do Nicka Cartera. Obserwowałam cały ten spektakl, zdając sobie sprawę z tego, że obecni właśnie przeżywają coś, czego nie mogli przeżyć mają lat kilkanaście w czasach świetności Backstreet Boys w okolicach lat 1999-2002. Słodkie to, śmieszne ale i trochę straszne zarazem.

Koncert zaczął się kilka minut po czasie. Wrzask, pisk. Wielka flaga Polski z napisem „Backstreet Boys Mafia in Poland” czy też „Welcome back in Poland” z obu stron trybun, mnóstwo pluszaków i bielizny lecącej na scenę. Sami Backstreet Boys dali popis – wykonali mnóstwo hitów i kilka piosenek z nowej płyty. Jednak widać wyraźnie, że to właśnie przeboje takie jak „Incomplete”, „Larger than life” czy „We’ve Got It Goin’ On” wywoływały euforię wśród publiczności. Ja – co wiedzą ci, którzy kiedykolwiek byli ze mną na koncercie – euforii takiej nigdy się nie poddaję, ale przyznam, że całość bardzo mi się podobała.
Dla mnie była to podróż do dzieciństwa i szansa zobaczenia z bliska, na żywo swoich idoli sprzed wielu, wielu lat. Kochałam Backstreet Boys i poza ich najnowszym albumem, mam wszystkie płyty (a miałam też kasety!) i się wcale tego nie wstydzę. Nick Carter był chyba tym, który sprawił, że odkryłem w sobie homoseksualne pragnienia. Moja pierwsza wielka celebrity crush. Kochałam go na zabój. Zwłaszcza w wydaniu z lat 1996-1998, kiedy miał słodkie blond włoski i piękne oczy. (Podczas koncertu pokazano nagranie z 1995 roku, kiedy Nick miał ledwo 15 lat – to chyba ich pierwsze wspólne nagranie.) Poskakać trochę poskakałam, pośpiewałam, pokrzyczałam… Na chwilkę znów byłam 14 lat temu, gdy wszyscy śpiewali „You are my fire, my one desire (…) I want it that way!”. Piękne, piękne czasy naiwności, infantylności, miłości na zabój, niewinności, braku odpowiedzialności. Po prostu czasy dzieciństwa, gdy z koleżanką z klasy (pozdrawiam cię, Aniu S!) wymieniało się karteczkami do segregatorów ze zdjęciem BsB w tle. Czasy, gdy oglądałam rano Viva Wecker (na niemieckim jeszcze wówczas tylko kanale!) z nadzieją na to, że pokażą nowy teledysk Backstreet Boys…

Dziś, gdy o tym myślę, uśmiecham się i cieszę się, że dane mi było przeżyć ten czas z nimi, z ich muzyką. Bo co, jak co, ale wyróżnikiem Backstreet Boys było to, że oni naprawdę dobrze śpiewali/śpiewają, doskonale brzmią w harmonii i dowodzili tego w latach 90. XX wieku i pierwszej dekadzie XXI wieku, śpiewając bardzo, bardzo często a capella. Na koncercie zrobili zresztą to samo.

Od roku 1993, gdy zaczęło się tworzenie Backstreet Boys i od roku 1995, gdy oficjalnie zawiązał się zespół, minęły 2 dekady. Wieczność w świecie muzyki ale i w życiu człowieka. Chłopcy nie są już rozbrykanymi nastolatkami, którzy korzystając ze sławy, umawiają się z fankami i przepijają pieniądze. To poważni panowie, którzy jednak na scenie nadal potrafią się powygłupiać. Najlepszy kontakt z publicznością mieli jednak Brian, Kevin i A.J. Nick dużo się wygłupiał, ale nie próbował tak często podchodzić do ludzi. Muszę też przyznać, że on – jako moja największa BsB-miłość, wyglądał najgorzej. Najgorzej ubrany, ale i w formie nie takiej, jak dawniej. Zaskoczył mnie Kevin, który na pewno przechodził jakieś liftingi oraz Brian, który nie dość, że wygląda fantastycznie, wydawał się supersympatyczny to jeszcze potrafił zrobić obrót w powietrzu! Gdybym dziś miała się w którymś z nich zakochać, byłby to bez wątpienia on.

Nie mogłam czekać na bisy. Nie chciałam ugrzęznąć w tłumie wychodzących, bo musiałam szybko dostać się na SKM, by na czas dotrzeć na stację Gdynia Główna, odebrać bagaż i ruszyć ostatnim pociągiem do Władysławowa.

***

Przez ostatnie dwa lata funkcjonowałam we Władysławowie jako Radek. Tak jakoś spontanicznie wyszło w ramach żartu, ale i odcięcia tej sfery mojego życia od codzienności. Poza tym śmiesznie jest być przez jakiś czas kimś innym. Bo to tak właśnie działa – że na ten tydzień, czy tam ciut dłużej, mojego pobytu u Marcinka, jestem kimś innym. Jestem kelnerem/barmanem.

W tym roku, po drodze do Władysławowa, wymyśliłam, że będę Brajanem. Nie Brianem, tylko właśnie Brajanem. Bo czemu nie? ;) I tak zostało. Brajan.
Dotarłam jakoś po północy. Lokal powoli się zamykał. Mogłam jeszcze napić się drinka czy dwóch. Następnego dnia miałam po południu zacząć pracę.

Oczywiście, co zawsze podkreślam, praca w restauracji Marcinka to dla mnie czysta przyjemność. Tak naprawdę i szczerze. W tym roku Brajan pobił mój ubiegłoroczny prywatny rekord Radka – pracowałam jednego dnia aż 15,5 godziny. I uwierzcie mi, chciałam więcej. Bo choć, ma się rozumieć, zmęczenie fizyczne, ból kręgosłupa czy lekko otarta w bucie stopa dają się we znaki, to jednak psychiczny odpoczynek w tym czasie jest fantastyczny! Na ten czas, gdy jestem tam, muszę tak intensywnie pracować psychicznie (bo praca kelnera, uwierzcie, to praca także psychiczna!), że nie myślę o niczym innym. Najważniejszym zadaniem staje się nakarmienie i napojenie dziesiątek ludzi, którzy w każdym momencie siedzą w restauracji. Zadanie to, z wielu powodów, niełatwe. Więc i wysiłek wkładany w to – ogromny. Ale dajemy radę. W trakcie moich 8 dni pobytu, tylko jeden stolik skarżył się na jedzenie. Pozostałe były albo zadowolone, albo bardzo zadowolone, względnie ekstremalnie zadowolone. Dla mnie największym wyróżnieniem jest oczywiście to, że wracają następnego dnia i cieszą się na mój widok. Bo jednak Polacy lubią w wakacje zwiedzać różne restauracje. A u nas spora grupa wraca i próbuje kolejnych rzeczy. I nawet spotkani na mieście, czy w pociągu, witają się z uśmiechem, wspominając moją przesympatyczną obsługę. Bo, że jestem supermiły na miejscu, to chyba oczywiste?
Są też inne wyrazy sympatii (napiwki zresztą oddałam wszystkie co do grosza dla pozostałych kelnerek i kelnerów do podziału między nimi). Np. pan, który zamówił za jakieś 37 zł, ale koniecznie chciał mi dać 20 zł napiwku za fantastyczny serwis. Albo ładny chłopiec, który dał się namówić na spróbowanie wódki Chłopskiej Pędzonej o smaku orzechowo-pomarańczowym. Albo rodzina, która robi sobie ze mną i ze swoją córką pamiątkowe zdjęcie. Dla nich Brajan staje się częścią ich wakacyjnego wspomnienia, doświadczenia miłych chwil.

Co ciekawe, mam już doświadczenie takie, że jednak ludzie przychodzący do restauracji, zazwyczaj absolutnie nie wiedzą, czego chcą. Chcą się najeść (to oczywiste), czasem napić (zwłaszcza wieczorem) ale także przeżyć jakieś doświadczenie kulinarne i estetyczne. No dobra, doświadczonko. Chcą miło spędzić czas, poczuć się docenieni i zaopiekowani. I ja staram się im to wszystko dać. Rozmawiam, dopytuję, doradzam, żartuję, dziękuję, polecam, zapraszam ponownie. Robię to wszystko z uśmiechem na twarzy, bo naprawdę dobrze się tam czuję i świetnie bawię. A gdy tylko przez chwilkę zamyślę się nad jakąś czynnością kelnerską, któryś z regularnych gości (znaczy, że osoba, która przyszła drugi lub trzeci raz) pyta mnie, czemu mam dziś gorszy humor. Tak, naprawdę.

Śmiesznym wydarzeniem było spotkanie Aleksa. Ci z was, którzy czytają mojego blo, wiedzą, że rok temu miałam we Władysławowie summer love, czyli jednego z gości – Aleksa. Blondwłosy wychudzony cherubinek z niebieskimi oczami i aparatem na zębach. Ewidentnie przegięty i zawsze z koleżanką. Wyglądał na oko na 16 lat. Więc wszyscy doskonale wiedzieli, że tylko ja mogę go obsługiwać. I tak też było.
W tym roku, dzień przed moim przybyciem, w restauracji pojawił się znów! Przypadek? Nie sądzę ;)
Więc gdy tylko dotarłam, stało się jasne, że znów ja będę Aleksa obsługiwać. Bez względu na ruch w lokalu, czy też moje inne zajęcia, to było tylko moje zadanie. A sam Aleks nie zmienił się nic na nic. Nadal uroczy, supermłodzieńczy, uśmiechnięty, z aparatem na zębach. Jak zawsze, z koleżanką.

Pierwszego wieczoru sprawdziłam, co się dzieje na Grindr we Władysławowie. I co widzę? Aleks! No, oczywiście, że Aleks! :) Więc napisałam do niego coś w stylu „wpadaj jutro na zupę” czy inni równie niewinny tekst. Na początku nie skojarzył kim jestem, bo mam zdjęcie w peruce jako profilowe, ale po dwóch czy trzech wiadomościach – wiedział, że ja, to ja. W ten sposób przeszliśmy na „ty”.
Potem pojawiał się codziennie. A wszyscy pracownicy restauracji wiedzieli doskonale, że jeśli tylko go widać na horyzoncie, muszą dawać mi znać. Oczywiście, cała sytuacja pół-żartem, pół-serio, bo wiadomo, że cała ta zabawa skończy się z momentem wyjazdu z Władysławowa. Ale sam fakt, że wszyscy wkoło się zaangażowali, było bardzo miłe i zabawne. Sam zaś Aleks, jak się okazało, mieszka w Warszawie i lat ma prawie 21… No, ale to już zupełnie inna historia.

Skoro zaś o ładnych chłopcach mowa, to muszę przyznać, że w tym roku Marcinek nie zawiódł i ekipę miał, rzeczywiście, bardzo przystojną. Najjaśniejszym jej elementem był chyba Kuba, który jednak drugiego czy tam trzeciego dnia mojego pobytu musiał niestety wyjechać. A szkoda. Oczywiście, jak to zwykle bywa, był hetero. Niebieskooki blondyn, lekko umięśniony, z pięknym głosem i prawidłową postawą. Potem warto wspomnieć o Kamilu, który barmanem na drink barze był i jest. Szczupły, ciemnowłosy, z wielkim tatuażem ptaka (sowy?) na piersi. Do tego dochodzą Dawid, czyli „brat chłopaka Pavko”, jak nazywaliśmy go na początku – leniwy, młodziutki, superszczupły i wysoki blondyn z potencjałem, którego – jako heteroseksualista – nie wykorzystuje. No i na koniec, ma się rozumieć, Błażej, który dołączył do nas nieco później. Najszczuplejszy ze wszystkich (wręcz: wychudzony), rozczochrany blondyn ze skłonnością do wdawania się ze mną w zabawne słowne potyczki (wiadomo, kto wygrywał…). Ekipa więc wspaniała. Oczywiście, były też dziewczyny, ale – nie ma zaskoczenia – z nimi mój kontakt był mniej intensywny i słabszy ;)

Jeśli idzie o liczbę gości, to ten tydzień na pewno udany. Za to mniej było czasu na szaleństwa ekipy, które 12 miesięcy temu zdominowały moje wspomnienie o wyjeździe. Powodem był m.in. zakaz wprowadzony przez Marcinka: po 1:30 pracownicy nie mogli już kupować w lokalu alkoholu. Niby to nie problem, żeby pójść do nocnego i wrócić z czymś dla siebie, ale jednak – uwierzcie – znacząco ograniczyło to spożycie alkoholu na miejscu. Zakaz ten spowodował też, że na pewno wydałam w tym roku mniej kasy niż wcześniej

Nie wiem dlaczego kelnerowanie mnie tak relaksuje. Tym bardziej, że zazwyczaj zapierdol jest taki, że właściwie nigdy nie ma za bardzo czasu na jedzenie pomiędzy 12:00 a 24:30… Ale nawet się o tym nie myśli. Priorytetem jest zadowolenie gości. I chyba to sprofilowanie myśli powoduje, że tak chętnie się tam zjawiam rok w rok.

A jeśli wszystko dobrze pójdzie, Brajan pojawi się we Władysławowie jeszcze raz w tym roku!

Wypowiedz się! Skomentuj!