Ja na Paradzie Równości 2014
Ja na Paradzie Równości 2014

Jakoś bardzo długo zbieram się za napisanie tej blotki. Nie ma co udawać, że spotkała mnie doroczna przypadłość: Parada Równości. A ta zabiera mi zawsze tyle życia, że nie mam czasu na takie przyjemności jak blogopisanie. A potem wychodzę z wprawy i ciężko wrócić. Bo wakacje, bo lato, bo gorąco, bo imprezy, bo alkohol, bo wszystko. Myśli jednak trochę mam, więc spróbuję się nimi podzielić.

Zacznę dużo, dużo wcześniej, bo właśnie gdzieś tam jeszcze przed Paradą Równości 2014. Muszę przyznać, że w tym roku wiele rzeczy szło inaczej, niż dotychczas. Co prawda nadal zmagamy się z głównym problemem: brakiem dużych sponsorów (co oznacza konieczność marnotrawienia czasu na poszukiwaniu tańszych alternatyw, rezygnowaniu z pewnych rzeczy i użeraniu się z rzeczywistością), ale rok 2014 był na pewno przełomowy. Nie mogę bowiem, oczywiście, nie wspomnieć o Funduszach Norweskich. Fakt, że otrzymaliśmy takie duże, mocne wsparcie finansowe, wizerunkowe i psychologiczne, był bardzo ważny. Bo choć kwota 40 tys. złotych, jakie Fundusze Norweskie zainwestowały w wydarzenie, wydaje się duża, wcale taka nie była :) Co prawda jeszcze nie zakończyliśmy podsumowania finansowego wydarzenia (tak, tak, nadal są rachunki do opłacenia!), to śmiało mogę powiedzieć, że kwota ta to może 1/3 całych wydatków, jakie mamy przy okazji Parady Równości. A dodatkowo, o czym nie można zapomnieć – umowa partnerska dokładnie opisywała, na co możemy te fundusze wydać. Nie ma więc, że szalejemy i załatwiamy bieżące potrzeby z tej kasy. Co to, to nie. Zresztą jeszcze do połowy sierpnia przygotować musimy sprawozdanie dla Ambasady Norwegii (merytoryczne i finansowe) z tego, na co pieniądze norweskiego podatnika poszły.
Szkoda, na marginesie, że nadal są to pieniądze publiczne a nie prywatne… Ale kropla drąży skałę!

Ważne jednak dla nas było to, że wsparcie to otrzymaliśmy na długo przed samą Paradą Równości. Zazwyczaj bowiem nasza płynność finansowa była utrzymana, ale balansowała na granicy terminów i goniących nas opłat w zespół ze spóźniającymi się wpłatami na nasze konto. Więc pewien spokój ducha mieliśmy.

Udało się nam także namówić dzielnicę Ursynów na przesunięcie Tygodnia Równości na okres bardziej przedparadowy. Tak, żeby całość kończyła się w momencie, gdy zaczyna się Festiwal Parady Równości. Nie to, że chcemy jakoś wykluczać ursynowskie wydarzenia z całej przedparadowej otoczki, ale jednak organizacyjnie całość była dla nas wybitnie męcząca. Nie zapominajcie, że Tydzień Równości na Ursynowie jak i Paradę Równości robią przede wszystkim te same dwie osoby. Więc odsunięcie tych wydarzeń w czasie dało nam jednak chwilę wytchnienia i nie umarliśmy całkiem.

Bardzo fajnie układała się nam też w tym roku współpraca z Komitetem Organizacyjnym. Widać, że zespół, który się utworzył, jakoś się zgrał i – mam nadzieję – za rok będzie także działać razem. Bo pamiętajmy jednak, że Komitet Organizacyjny jest ciałem celowym – w momencie zakończenia Parady Równości, ulega samoistnemu rozwiązaniu i jest na nowo zawiązywany około września. Do końca minionego roku mogła do niego przystąpić każda osoba i organizacja. Od 1 stycznia 2014 dołączenie wymagało akceptacji już działających w nim podmiotów i osób. Tak, żeby ktoś nie próbował w ostatniej chwili, na tydzień przed wydarzeniem, stać się częścią Komitetu nie pracując wcześniej z nami nad wszystkim.

Praca nad Paradą Równości była więc bardziej rozłożona w czasie (czytaj: dłuższa), ale może dzięki temu ciut mniej stresująca w ostatnich dniach przed wydarzeniem. Wtedy, jak się łatwo domyślić, jest wystarczająco dużo rzeczy do ogarnięcia, załatwienia i dopilnowania, by jednak starać się niepotrzebnie stresu sobie nie dokładać.
Ja miałam, jak zwykle, mocno zabiegane dni. Pomijając dosłownie dziesiątki rozmów z dziennikarzami, zgodziłam się poprowadzić w dzień przed Paradą Równości serię wydarzeń, organizowanych przez Fundację LGBT Bussines Forum. Najpierw rano wzięłam udział w ich konferencji prasowej (na którą przyjechałam prosto z redakcji Dzień Dobry TVN), potem poprowadziłam konferencję „Prawa LGBT w kontekście postępu gospodarczego”, by na sam koniec być gospodynią gali wręczenia nagród Tęczowej Pszczoły dla firm przyjaznych środowiskom LGBT w Polsce. W tzw. międzyczasie przebierałam się trzy razy. I jeszcze zdążyłam pojechać do TOK FM na krótką rozmowę. Tak więc jedno wielkie bieganie, które nie wyszłoby mi, gdybym nie zamieszkała na te kilka nocy u Gacka w mieszkaniu. Dzięki temu miałam te kilka kilometrów bliżej i dawałam radę z pokonywaniem odległości na czas. Zresztą prosto z gali jechać musiałam do Polsat News, gdzie na ich zaproszenie także o Paradzie Równości opowiadałam. A stamtąd na oficjalne bifor party paradowe do Mekki… Sami rozumiecie więc, że naprawdę są to dla mnie zawsze ciężkie chwile…

Oczywiście, Parada Równości nie udałaby się, gdyby nie wspaniały Wolontariat Równości! Nie można przeceniać tych ludzi, naprawdę. Ubolewam, że mój osobisty kontakt z nimi w tym roku był mniejszy (na szczęście, nie musiałam się zajmować koordynacją wolontariatu) ale to nie oznacza, że nie wiem, jak wiele pracy i wysiłku wkładają w to, co się dzieje przy okazji Parady Równości. I za to należą im się ogromne brawa.

Sama Parada Równości okazała się niebywale udana! Ja wiem, że Fakty TVN podają rok rocznie, że jest nas 2000 osób (nie wiem, czemu się tak uparli na tę liczbę, ale jeśli obejrzycie relacje sprzed roku, sprzed dwóch lat a i pewno wcześniejsze, to zawsze podają, że uczestniczących osób było właśnie 2000), ale prawda jest oczywiście inna. Było nas ok. 13 tys. osób. I nadal podkreślam, że staram się podawać szacunki uzgadniane z policją i innymi służbami a nie takie, jak niektórzy działacze prawicowi, którzy twierdzą, że na placu, gdzie zmieści się może 8 tys. osób, jest ich 30 lub 50 tys. Nie chcę kłamać w tych przekazach – chcę podawać informację jak najbliższą prawdzie.
Ja bawiłam się świetnie! I znów miałam najwspanialszą grupę banerową! Ludzie, którzy nieśli WHATEVER zasługują na mój wielki, wielki szacunek – i mają go! Wszak decydują się na wsparcie inicjatywy, którą jakaś tam transeta wymyśliła kilka lat temu, nie znając mnie często osobiście. Za to jestem im ogromnie wdzięczna. Mam nadzieję, że bawili się razem ze mną tak, jak ja z nimi. Mój strój co prawda utrudniał mi znacząco obracanie się i rozmawianie z nimi tak częste, jakiego bym sobie życzyła, ale dawaliśmy chyba radę :)
Trasa okazała się dość długa, ale jednak do przejścia. Nie było żadnych problemów (nie licząc jednego młodzieńca, który rzucił w tłum pusty kartonik po soku i został od razu zgarnięty przez policję…), wszystko udało się doskonale. Nawet pogoda nie była taka najgorsza. Fakt, było zimno, ale padało tylko przez pierwsze dosłownie 3 minuty przed startem Parady Równości. Tak więc – idealnie!
Niska temperatura utrudniała tylko samą imprezę w La Playa. Jednakże fakt, że się odbyła, że trwała do późnych godzin nocnych i że bawiliśmy się na niej prawie bezproblemowo, to jeden z większych sukcesów. Strzałami w dziesiątkę okazały się koncerty Asteyi i Izabeli Trojanowskiej, świetnie sprawdziły się drag queen jak i dje. Było cudownie! Gdyby było ciut cieplej, roznieślibyście to miejsce, ja to wiem :)

***

Wyjazd do Oslo dwa tygodnie po Paradzie Równości był doskonałym momentem na odpoczynek. Nie będę udawać, że go nie potrzebowałam… Dlatego pomysł, jaki rzuciła Ambasada Norwegii, by w ramach przyznanego nam wsparcia finansowego zorganizować przyjazd dwóch osób z Oslo Pride (gdzie w tym roku odbywała się EuroPride!) do nas na Paradę Równości a potem nasz wyjazd do nich na przemarsz, wydawał się super. Minusem tego przedsięwzięcia była, oczywiście, jego cena. Gdybyśmy o wszystkim wiedzieli pół roku wcześniej, to i bilety byłyby tańsze i może udałoby się jakieś promocje na hotele upolować. No, ale nic, daliśmy radę.

Pobyt mój i Łukasza był krótki. Przylecieliśmy w czwartek późnym wieczorem a w niedzielę rano musieliśmy się już zmywać. Ale i tak było warto. EuroPride to jednak coś innego, niż nasza dobra polska Parada Równości. Pomijając skład osobowy maszerujących, to jednak sam fakt istnienia grup, które maszerują jedna za drugą a nie chaotycznie mieszają się ze sobą, stanowi o organizacyjnej różnicy. Dlatego we wszystkich zachodnich przemarszach liczy się także osoby stojące po bokach i obserwujące przemarsz, a nie tylko idących jak u nas.

Po powrocie do Polski wielu znajomych pytało mnie: „no i jak tam w Oslo?”, „jak ci się podobało na EuroPride?”. A ja muszę Wam szczerze powiedzieć, że no… jasne, że się podobało. Ale jak już się było na jednej-dwóch-trzech paradach w stylu zachodnim, to już was nic na nich nie zaskoczy. W sensie, że no pride jak pride – bez niespodzianek czy nowości. Jasne, zawsze jest trochę inaczej – nieco inaczej rozłożone są akcenty, nieco inaczej wygląda wszystko wkoło samego przemarszu, ale jednak manifestacje są do siebie podobne. Oczywiście, oglądaliśmy z Łukaszem, jak zbudowane są ich tiry, jak ogarnęli kwestię toalet na imprezie po marszu itd., ale co do zasady: było tak, jak się spodziewałam. Oczywiście, pamiętam, jak i mnie pierwsze zachodnie marsze podniecały – choćby z tego powodu, że na mieście w dniach poprzedzających jest mnóstwo par jednopłciowych, które trzymają się za ręce. A w Polsce to jednak nadal ekstremalna rzadkość… Ale dziś ten widok mnie już nie szokuje, oswoiłam się z nim i spodziewam się go. Dlatego nie ma szału.
Oczywiście, cała manifestacja wypadła wspaniale, wszystko bezpiecznie, zgodnie z planem i tak, jak miało być. Łukasz w swojej tęczowej zbroi – ja jednak bez wymyślnych kostiumów, bo od nich też muszę czasem odpocząć.

Świetnie bawiliśmy się na imprezach w sobotę i w niedzielę, ale… Okazało się, że to wszystko, co słyszy się o alkoholu i norweskim podejściu do niego, to prawda. Moim zdaniem, mają tam więcej zasad dotyczących tego, co można a czego nie można pić i w jaki sposób to robić, niż u nas przepisów w kodeksie ruchu drogowego. I nie przesadzam. Prawdą jest, że sklepy z alkoholem w sobotę czynne są tylko do 15:00 a w supermarkecie można kupić jedynie piwo i cydr o mocy do ok. 5%.
W trakcie imprezy w piątek wieczorem dowiedzieliśmy się, że nie możemy wlewać zakupionego szota do zakupionego soku/coli. Nie wiemy dlaczego. W sobotnią noc dowiedzieliśmy się, że nie możemy kupić przy barze więcej niż jednej jednostki alkoholu (piwo, szot, etc.). Na szczęście udało się nam znaleźć barmana, który się tym ograniczeniem nie przejmował ;) No i, oczywiście, ceny są tam horrendalnie wysokie. Za podwójną wódkę z softem płaciliśmy w klubie od 150 PLN wzwyż. Tak, sto pięćdziesiąt i więcej. A że z Łukaszem nie lubimy sobie żałować…
Szczęśliwie udało się nam wrócić do Warszawy. I dobrze, bo jeszcze tego samego dnia miałam spotkania wieczorem.

***

Ostatnim moim wyjazdem wartym uwagi była wizyta w Dublinie. Ekstremalnie krótka, bo trwała tylko dobę, ale za to bardzo ciekawa. Organizatorem wyjazdu było Google, które – jak się dowiedziałam – traktuje mnie jak Diversity Partner. Cokolwiek to ma oznaczać… Nie wiem skąd i dlaczego akurat mnie, ale nie narzekam ;)
Szczęśliwie do Dublina leciałam KLM przez Amsterdam, niestety wracałam już na Modlin liniami Ryanair… No ale nie ma co narzekać. Powodem mojego wyjazdu było coś, co nazywa się Google Partner Summit. Na wydarzenie zaproszono partnerskie uczelnie (żeby opowiedzieć o rekrutacji i pracy w Google). A na dodatek zapraszają właśnie nas, Diversity Partners, żeby wspierać różnorodność w firmie, jak i w samym procesie rekrutacji. Oczywiście, bardzo dużo z tego to czysta propagandówka i opowiadanie o tym, jakie wspaniałe jest Google… No, ale tego się trzeba było spodziewać, prawda?
Dla mnie dodatkową atrakcją była sama możliwość odwiedzenia firmy, w której pracuje już teraz ok. 3000 osób. Mają trzy wielkie wieżowce i jeden mniejszy. Generalnie, to potentat. Z drugiej jednak strony wszyscy mają wyobrażenie o tym, jakim superpracodawcą jest Google. Wszyscy widzieli w prasie te opowieści o tym, jakie to wspaniałe warunki tworzy dla swoich pracowników firma i w ogóle, że jest tam luz i relaks a nie praca.

Miałam okazję zobaczyć to wszystko na własne oczy. Rzeczywiście, biura są kolorowe, nienudne i każde piętro ma swój „temat przewodni”, o którym decydują pracujący tam ludzie. Na każdym piętrze są pokoje do odpoczynku, ale i niewielkie kuchnie. Zasada mówi, że z twojego miejsca pracy do najbliższej kuchni nie może być dalej niż 70 kroków… Te jednak małe kuchnie to nic w porównaniu z tym, co dzieje się na stołówce. Tam przygotowane są cztery „strefy”, w których podawane są różne rodzaje jedzenia. Wszystko, oczywiście, za darmo. Śniadania, lunche i niewielkie kolacje (bo wieczorem jednak nie za dużo ludzi zostaje).
Darmowych atrakcji jest dużo więcej. Tak, jest basen. Tak, jest siłownia/fitness. Jest masażysta. I lekarz. I nawet dentysta. Wszystko po to, by człowiek jednak siedział w pracy i nie próbował z niej uciec :)

Co ciekawe, wszystkie osoby, z którymi rozmawialiśmy (sporo osób z Polski tam, oczywiście, pracuje), mówiły zawsze o karierze w Google’u w perspektywie 2-3 lat. I tyle. I mam wrażenie, że dla większości ludzi tyle trwa tam praca. Że po tym czasie znikają, odchodzą. Nawet jeden z Polaków właśnie opowiadał, że za miesiąc się zwalnia, by wrócić… do Warszawy do jakiejś firmy założonej przez jego znajomego. Dziwne w sumie, prawda?
No, ale mniejsza o to. Dla mnie ważne, że mam kontakty z Googlem i że mogę ich spróbować wciągnąć w różne działania pro-różnorodnościowe w Polsce. Bo z polskim oddziałem na razie mi to nie wychodziło.

Śmieszna sprawa: okazuje się, że Google przez przypadek/pomyłkę zabukowało mi także lot powrotny z Dublina liniami KLM. Na 25 lipca. Przez Amsterdam. Gdy tylko się zorientowałam, zaczęłam szukać jakiegoś lotu do Dublina lub Amsterdamu, żeby zapłacić za przelot w jedną stronę, a w drugą już wrócić na ich koszt :) Ale, niestety, nie ma nic opłacalnego :( Tak więc bilety się zmarnują. A szkoda!

***

A co poza tym?
Ano trochę się dzieje. Przede wszystkim: wracam na UW. Dostałam się na studia I stopnia na kierunku informacja naukowa i bibliotekoznawstwo. Po co znów na studia? Chcę pewne rzeczy uporządkować. Przede wszystkim, nie ukrywam, chodzi o Queer UW. Jest tam kilka spraw do ogarnięcia – w tym najważniejsza: sprawa regulaminu. Rektora UW podjęła decyzję o unieważnieniu dwóch uchwał, które zmieniły regulamin i wprowadziły najpierw funkcję członka wspierającego a rok później – dyrektora wykonawczego. Prorektora UW ds. studentów i jakości kształcenia stwierdziła, że zakres praw i obowiązków w obu przypadkach jest za duży i uchwały uchyliła. Ponieważ władze Queer UW nie zgadzają się z tą decyzją, zwróciły się do niej z wnioskiem o ponowne rozpatrzenie sprawy (to właściwy tryb odwoławczy). Spodziewam się, że Rektora decyzję swą podtrzyma, co otworzy nam drogę do zaskarżenia decyzji do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Uważam, że dobrze jest sądowo sprawdzić, jakie kompetencje i na ile swobody w kształtowaniu swojej swobody ma uczelniana organizacja studencka. Spór w tym zakresie między organizacją a władzami UW jest wyraźny i dlatego chcę zająć się tą sprawą.

Jeśli idzie o Wojewódzki Sąd Administracyjny, to będę mieć tam kolejną sprawę. W marcu zwróciłam się do Zarządu Samorządu Studentów UW o wyjaśnienie w trybie dostępu do informacji publicznej, jak mam postąpić w związku z zaistniałą sytuacją. Już wyjaśniam. Jako przedstawicielka Queer UW (jest uchwała Zarządu Queer UW w tej sprawie) posiadałam konto w systemie Cerber – służy on do składania i rozliczania wniosków o dofinansowanie, składanych do władz Samorządu Studentów UW. Wiele takich wniosków złożyłam i rozliczyłam. Ale w którymś momencie Zarząd Samorządu Studentów UW stwierdził, że moje konto likwiduje, bo ja nie mogę reprezentować uczelnianej organizacji studenckiej. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że mam jeden nierozliczony i niesprawozdany wniosek… Chcę go rozliczyć, bo to pieniądze publiczne, a więc transparentność powinna być dla wszystkich priorytetem. Zapytałam więc Samorząd Studentów UW jak mam to rozliczyć i jaka jest podstawa prawna tego, co mi zaproponują.
A Samorząd Studentów UW milczy. O sprawie przypominałam im pisemnie kilka razy. Bez skutków. Ponieważ Samorząd Studentów UW ma obowiązek odpowiedzieć mi w ciągu 14 dni, a te 14 dni minęło kilka miesięcy temu, zwróciłam się do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego ze skargą na bezczynność organu (tak się to ładnie nazywa) i czekam na ciąg dalszy. Co ciekawe, gdy samorząd skargę zobaczył, nagle się do mnie odezwał (milczeli, gdy pisałam do nich kolejne przypomnienia). Tym razem jednak ja się nie odzywałam.

Skoro o sądach mowa… Tak zwane „moje sprawy”, związane z działaniami prawicowych mediów, toczą się swoim tokiem. Powolnym, niestety, jak to w Polsce. W październiku będę mieć jedno z pierwszych posiedzeń sądu. Ale o szczegółach pisać na razie nie będę.

Jest też pewien pomysł na to, jak powinnam ogarnąć swój doktorat. Ale ponieważ wiele zależy od innych, to na razie nie zdradzam szczegółów. Sygnalizuję tylko, że temat nie umarł.

No, i jakoś udało się przebrnąć. Oby teraz częściej. I krócej.

Wypowiedz się! Skomentuj!